TENERYFA…

Dzień 24 marca 2016 roku, zaczął się dla nas wcześnie rano. Około drugiej zero zero, najbardziej zdziwiona rozwojem sytuacji była nasza Tulka. Wstali, umyli się w pośpiechu, kawa w locie, wzięli swoje walizki, które od wczoraj leżały dziwnie i niepokojącą. I już podążali swą „kijanką”, by zabrać pozostały skład wycieczki.

Mińkowie, przygotowani, pełni werwy, lub po prostu świetnie skrywający niepokój, czekali już w przedpokoju, z dwiema wzorcowo zapakowanymi walizkami. Wiedzieli, że podróż jest niepewna, inna niż wszystkie wcześniejsze. Ojciec kronikarza – kierowca, z niemal pięćdziesięcioletnim doświadczeniem – miał oto oddać stery kierowania pojazdem swojemu synowi. Synowi, niespełna 150 cm wzrostu, z orzeczonym przez organy państwowe, znacznym stopniem niepełnosprawności. Oddać swój los i swoje życie w te ręce, wymagało wielkiej odwagi. Sprawy nie wyglądały różowo. Nigdy wszak, dalej niż do Pawłowa nie wiózł go swoim wozem. Niepokój, mieszał się z przerażeniem. – Czy wszystkie jego uwagi z czasów, gdy to on uczył go jeździć, zapamiętał – gówniarz jeden, czy może on powinienem jednak poprowadzić, przynajmniej do Warszawy – te i inne myśli kołatały się w głowie biednego ojca. Chciał znieczulić swoje skołatane nerwy, choćby piwem. O drugiej w nocy byłoby to, co najmniej dziwne. Poczekał więc aż do lotniska – Warszawa Modlin.

mapka

– To, co ruszamy – usłyszeli komendę kierownika wycieczki, prywatnie małżonki skromnego kronikarza wydarzeń. Uśpiona gmina, żegnała ich na cały wielki tydzień. A oświetlenie uliczne, z żalu zapewne zgasło na ten czas.

Podróż okazała się jednak bezpieczna. Centralna Polska przywitała ich co prawda kilkustopniowym mrozem, ale byli na to przygotowani…

– Agniesiu, czy ….? – z tym pytaniem padającym, z ust mamusi kierownik wycieczki zmagała się odtąd wielokrotnie: Co założyć? Jakie buty? Jakie leki? Co jeść? Kiedy jeść? Na te i wiele, wiele innych pytań – kierownik, musiał znać odpowiedzi prawie natychmiast. Mamusia żądała szybkiej i błyskotliwej odpowiedzi, zawsze, nie zależnie od pory dnia i kondycji psychicznej kierownika.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Mińkowie na lotnisku Modlin

Odpowiedź na pytanie, jak mamusia zniesie podróż w „kijance”, na tylnym siedzeniu, przyszła dość szybko. Pochrapywanie, naprzemiennie ze spokojnym oddechem, mówiły dość jasno. Spała nam mamusia, jak dziecko, przez sporą część podróży. Niewielkich rozmiarów kierowca, czuł się jednak dziwniej, gdy w lusterku dostrzegał tu i ówdzie odpływającą twarz własnego ojca. Kijanka wiozła naszą czwórkę do lotniska Modlin. Zasieki i tor przeszkód, przygotowany przez budowniczych warszawskiej siódemki, okazały się nie straszne nam wszystkim. Sporo przed granicznym czasem dotarliśmy na parking „PA7”, gdzie zostawiliśmy nasz wóz i zostaliśmy podwiezieni przez obsługę parkingu, na lotnisko Modlin. Radosny Pan kierowca poinstruował nas jak i kiedy, mamy zawiadomić parking o potrzebie transportu z lotniska. Uspokoił również zdenerwowaną Panią, która przejechała pierwsze 60 kilometrów w swoim życiu, przyjeżdżając na parking.

– Ciekawe jak mi się będzie wracało? – pytała świeżo upieczona pani kierowca

– Tak, jak w tę stronę – oświadczył spokojnie nasz kierowca – tylko znaki będą odwrócone

Maleńkie, wręcz kameralne lotnisko modlińskie, okazało się dla nas bardzo przyjazne. Kontrola osobista również nie była zbyt dokładna. Zważywszy na fakt niedawnych wydarzeń jakie mały miejsce w Brukseli, wydawało nam się to dziwne. Pierwszy raz nie musiałem zdejmować butów. Zaś mój lewy pierwszy raz nie był prześwietlany. Często myślę, że to najbardziej napromieniowana część mojej garderoby, która powinna świecić w ciemnościach.

Chwilę potem znaleźliśmy się w strefie wolnocłowej. W oczekiwaniu na samolot RYANAIR, zaopatrzyliśmy się w zapas Whiskey, który miał wystarczyć… Oczywiście nie wystarczyło.

Nim weszliśmy na pokład, staliśmy w sporej kolejce podróżnych lecących na Teneryfę. Komunikat poinformował, że w związku z wielką ilością podróżnych, bagaże podręczne, mogą być przekazane nieodpłatnie do luku bagażowego. Wszystkie po prostu nie mieściły by się do kabiny. Nikt nie ważył i nie mierzył walizek. Wszystkie miejsca były zajęte co, do jednego. A my kolejny raz przekonaliśmy się, jaką „rozkoszą” jest lecieć tanimi liniami lotniczymi, dłużej, niż dwie godziny. Organizacja wejścia, klaustrofobiczna przestrzeń wykorzystana, co do centymetra na fotele, wszystko to sprawiło, że siódmy raz w powietrzu dla naszej mamusi nie był najprzyjemniejszy. Około 10.30 byliśmy już w powietrzu, zaś przed 15 oglądaliśmy już Teneryfę z okienka samolotu. Nie miałem pojęcia, że wyspa jest tak daleko oddalona od Hiszpanii. Około dwóch godzin lecieliśmy nad Atlantykiem. Lądowanie jeszcze bardziej uprzykrzyło naszej mamusi, jej siódmy lot samolotem; zatkane i bolące ucho dało się jej mocno we znaki. Tatko, do okropnego bólu głowy przyznał się dopiero w hotelu. Z lotu ptaka nad całą wyspą góruje wulkan El Teide. Wydaje się, jakby to on stanowił jej główny punk. Od niego, od jego nastroju zależy żywot wyspy i jej mieszkańców.

DSC_0201[1]

Kapitan poinformował miluchno, że temperatura na wyspie około 20 st., słonecznie i życzy nam miłego pobytu na wyspie. Kilka minut później odebraliśmy swoje bagaże i podążaliśmy w kierunku okienka AVIS. Tam bowiem finalizowaliśmy umowę i odbieraliśmy kluczyli od naszego szczęścia na czterech kołach – samochodu osobowego Skoda Yeti, silnik 1,2  – nie wiadomo ile koni mechanicznych, koło setki na pewno. Wyjaśniliśmy i opłaciliśmy kwestię paliwa i podążaliśmy już szczęśliwi z wózkiem pełnym naszych bagaży, do samochodu o gabarytach małego autobusu – dla mnie przynajmniej. Nigdy nie prowadziłem tej wielkości auta. Dla spokoju reszty podróżujących, wolałem nie wspominać nazbyt często o swoich obawach. Obcy kraj, obce auto. To musiało wywołać u mnie skok adrenaliny. Jeszcze podczas organizacji podróży, jesienią ubiegłego roku, w porę wspólnie z panią kierownik, zamieniliśmy autko – z maleńkiego automata – Citroena C-1, na tenże autobusik. Małe autko po prostu nie dałoby rady naszej czwórce na wzniesieniach, których na wyspie całe mnóstwo. Nie wspominając już o komforcie jazdy naszych najważniejszych pasażerów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Nasz „autobusik” z kierowcą

Tak więc siedziałem już na siedzeniu kierowcy na specjalnie przywiezionej, dmuchanej poduszeczce, zakupionej w sklepie Decathlon (dla pewności, gdyby jedna pękła miałem w walizce drugą). Agnieszka opanowywała naszą Automapę Europa – też wcześniej nabytą w sieci PLAY. Ja zaś opanowywałem pedały przyciski, kluczyki, kierownicę- słowem szalony autobus. Do pedałów sięgałem, to już sukces. Z dumą odpaliłem swój mały autobus. Jechać, ruszać się, wyczuć silnik i pognać byle przed siebie. Agnieszka w tym czasie, z całych sił wpisywała dane do automapy. Bez skutku. Wkrótce okazało się, że Teneryfa, to nie Europa, zdaniem twórcy map i zaczęły się schody. Ruszyliśmy! Wpierw kilka kółek by wyjechać z lotniskowego parkingu, a potem kierowaliśmy się już na San Miguel. Tak przynajmniej wskazywały nazwy, gdzie miał znajdować się nasz hotel. Wspinaliśmy się za to, dość systematycznie. Znaki wskazywały, że jedziemy drogą na El Teide, musieliśmy się więc wspinać.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Matka z synem w drodze na El Teidę

Zmagaliśmy się, każdy z własną działką. Ja – by opanować nasz wesoły autobus.  Agnieszka – studiując mapy. Rodzice na tylnych siedzeniach – by być cicho i nie panikować. Najlepiej ze swojego zadania wywiązali się nasi milusińscy z tyłu. Siedzieli grzeczni, nie pyskowali, zaciskali zęby, sami się uciszali i czekali na bieg wydarzeń. Ja – szusowałem nową furą, nie panując nad pedałem gazu. Agnieszka w żaden sposób nie mogła odnaleźć jakichkolwiek wskazówek dojazdu do naszego Royal Park Albatros. Wreszcie w San Miguel, postanowiliśmy zatrzymać się i zasięgnąć języka. Przy jakimś warsztacie, podpity jegomość, czystym hiszpańskim, powtarzając każdą kwestię kilkakrotnie, próbował wytłumaczyć nam drogę do naszego apartamentowca. „Autopista, autopista, Los Abrigos”, powtarzał osmolony mechanik – tyle zrozumieliśmy ze słów Hiszpana. Autopista, to autostrada oczywiście, zaś Los Abrigos, to miejsce na które mieliśmy się kierować. Koniec końców kierowniczka Agniesia, włączyła mapę googla i dotarliśmy do recepcji. Sprawy meldunkowe, kilka objaśnień i już kierowaliśmy się w stronę naszego bloku numer 5. Tu pierwszy raz odczuliśmy, jakim problem okaże się tu i wszędzie indziej na wyspie sprawa parkowania samochodem. Wkrótce też odczuliśmy, jak bezcennym okazał się mój znaczek parkowania dla osoby niepełnosprawnej. Stanąć w bezpośredniej bliskości naszego wejścia do hotelu, było kilkakrotnie rzeczą niewykonalną. Gdy wracaliśmy do „domu” późnym popołudniem, wszystkie miejsca, łącznie z tymi dla niepełnosprawnych były zajęte. Parkowaliśmy więc ładnych kilkadziesiąt metrów od hotelu.

Apartament w Royal Park Albatros, okazał się przemiłym i przytulnym mieszkankiem, z dwoma sypialniami, salonem z otwartą kuchnią, łazienką – zupełnie czystą i tarasem z widokiem na spory basenik. Za basenikiem zaś restauracja hotelowa, w której jadaliśmy śniadania. To był teren naszego poruszania się, mimo że obszar jaki zajmował hotel i jego budynki, parki, trawniki był ogromny. Jedyną wadą był brak Wi-fi. Salon wyposażony w TV, mini wieżę, kanapę, fotel, dwa stoły i krzesła. Kuchnia dobrze wyposażona, mogła z powodzeniem służyć każdej gospodyni. Nasze nowe mieszkanko było przestronne, przyjazne i bardzo sympatyczne. Codzienny przed śniadaniowy rytuał picia pachnącej kawy na tarasie, z widokiem na pusty jeszcze basenik, będziemy pamiętać długo. Cisza spokój, poranny śpiew ptaków. Pięknie i spokojnie i rodzinnie. Niekończące się „holendrów nocne rozmowy”, nie zawsze kończące się konsensusem, są dla nas wszystkich esencją odpoczynku. Dały jednak wszystkim sporo oddechu i zapomnienia.

Śniadanko w hotelowej restauracji

Jeszcze tego samego wieczoru wyszliśmy na wspólny spacer. Spacer poprzedziła jednak kolacja przygotowana z tego, co przywieźliśmy z Polski. Tatko, odkrył w sobie wilczy apetyt i miłość do pasztetów a’la Krakus, w swej najbardziej dziewiczej formie, popijanych piwem oczywiście. Stwierdził, że mógłby je jeść cały czas, takie są smaczne. Niebawem też odkrył markę piwa, będącą kompromisem między jakością i ceną – San Miguel. Delikatnie jednak nakierowaliśmy naszego ojca, że nie po to przyjechaliśmy na urlop, na wyspę oceaniczną, by wpychać pasztety… Najadłszy się poszliśmy malowniczym brzegiem oceanu. Szliśmy tak, szliśmy, ochoczo dyskutując i podziwiając hotele, ocean, baseny z Niemcami w środku. Naszym zamiarem było nade wszystko zorientowanie się w położeniu geograficznym i zakupu kilku piw i butelek wody. I kiedy wreszcie odnaleźliśmy super market z cenami, które nawet (zważywszy na strefę Euro) zadowoliły naszego mińka, zabłądziliśmy. Zwyczajnie zabłądziliśmy! Zapadał już zmierzch, my zaś z ciężkim z plecakiem z płynną zawartością, byliśmy zmęczeni. Wszyscy przystali na moją propozycję –  taksówka. Pięć Euro i byliśmy na miejscu.

Pierwszy leniwy poranek, pierwsze śniadanie, dość syte i różnorodne zadowoliło nasze podniebienia. Przed śniadaniem nasi anglo-hinduscy sąsiedzi, z apartamentu obok, wyjeżdżając, podarowali nam sporo żywności, miły gest. Po śniadanku pierwsza propozycja wycieczki, delikatnej do pobliskiego miasteczka – Adeje. Małe gminne miasteczko. Niezwykle spokojne. A, że był to Wielki Piątek, miasteczko ukazało nam swoje świąteczne oblicze. Jak co roku, także i teraz odbywała się pasja – a w zasadzie la Pasion. Trzystu aktorów i statystów, koni, osiołków, kóz – odtwarzało sceny z Wielkiego Piątku: przybycie Jezusa do Jerozolimy, ostatnia wieczerza i wszystkie historie, które znamy przecież na pamięć. Widowisko zrobione z wielkim rozmachem i wyczuciem. Komentarz, oprawa muzyczna i cała inscenizacj robiły znakomite wrażenie. Wydarzenie było oczywiście rejestrowane przez lokalną telewizję. Spektakle – la pasion, z lat ubiegłych, można obejrzeć w internecie. Tłumy turystów z kamerami, towarzyszyło Chrystusowi, w jego Ostatniej Drodze. Podniosłość psuć mogły jedynie tu i ówdzie grupki turystów, przy piwku pokpiwających z całego przedstawienia, zwracając za to uwagę na kształty tancerek, biorących udział w pasji. Na moment obudziło się we mnie polskie skrzyżowanie „Rydzyka z Macierewiczem”. Wybaczcie!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Zdjęcia z pasji w Adeje

Nie zostaliśmy do końca, to niemal trzy godziny stania w słońcu. W samym miasteczku nic już się nie działo. Ruszyliśmy dalej, do innej miejscowości – Los Cristianos. To miasteczko typowo turystyczne, odnosi się wrażenie, istniejące tylko po to, by zaspokoić potrzeby najwybredniejszego wczasowicza. Miasto, piękne plaże, sklepy – jak pisze przewodnik – takie miejsca lubi się lub nienawidzi. Może los tak chciał, byśmy nie zaśmiecali swego obrazu Teneryfy. W każdym razie, w tym dniu, nie zabraliśmy znaczka inwalidzkiego. Przejechaliśmy centrum miasta kilkakrotnie. Nie znajdując nawet skrawka miejsca do zaparkowania. Wróciliśmy do naszych miejsc niepocieszeni. Po drodze małe zakupy w innym sklepie. Sklep nieco mniej atrakcyjny cenowo, za to położony bliżej „domku”.

Po powrocie, kilka godzin spędziliśmy  jak typowi wczasowicze „po sześćdziesiątce”. Miniek zawinął się i wyłożywszy się na leżaku, jednym z nielicznych, wolnych – usnął. My zaś raczyliśmy się tutejszą sangrią, graliśmy w bingo i poznawaliśmy się z „kaowcem” (wróć – z animatorem) hotelowym. Nasza mamusia, w trybie błyskawicznym poznawała słowa i zwroty angielskie. Na marginesie – nawet nie przypuszczałem, że na wyspie tak słabo ze znajomością niemieckiego.

Wieczór, to kolacja z paellą. Narodową potrawą hiszpańską, podawaną na milion sposobów. Kierowniczka, zakochana w paelli, zaczarowała wszystkich, że musimy spróbować i koniec. Do tego oczywiście kolejny dzbanek z sangrią. Paella okazała się … średnia. – Tak średnio mi smakuje Agniesiu – odparła dyplomatycznie mama. – Spróbowałem, bo tak trzeba – dodał tatuś – więcej nikt mnie do tego nie namówi. Mnie też wydawało się, że w Barcelonie jedliśmy lepszą. Kierowniczka jednak ma zawsze rację, a twierdziła, że ta była lepsza, smaczniej i czyściej podana. W „domku” w każdym razie wszyscy dopchaliśmy się pasztetem i piwem. Kierowniczka pozostała za to zdegustowana z jakim „elementem prostaczym” musi podróżować.

Z piwem i alkoholem wszelakim jednak ostrożnie. Kolejny dzień miał okazać się kluczowy i najważniejszy. Zamierzaliśmy bowiem zdobyć El Teidę.

Już wczesnym rankiem, po ulubionych rytualikach kawkowych i śniadanku, odhaczonym na karteluszce, stwierdziliśmy, że pogoda jest cudowna. Niebo bezchmurne i musimy czym prędzej zapakować się do autobusiku i podjechać pod wulkan, by następnie odczekać swoje w kolejce, po bilet, a potem w kolejce do kolejki. A gdy już będziemy po kolejce, wejść najwyżej jak tylko można, pod sam wulkan. Podróż była wyśmienita. Serpentyny i autobus i ja za jego kierownicą. Mamusia z tyłu, zaopatrzona przez kierownika wycieczki w aviomarin, dała radę. Ciągle pod górę. Paliwa ubywało w zastraszającym tempie. Uszy wariowały. Kilka malowniczych postojów. Kilka westchnień, jakby można sobie tu po chodzić, gdyby tylko czas pozwolił. I już jesteśmy pod stacją kolejki. Jedziemy oczywiście do samego końca zaopatrzeni w największy nasz skarb kulawego kierowcy na tej wyspie – znaczek. Jedziemy w nadziei na znalezienie miejsca parkingowego dla kulawych. I jest! Prawie pod samym wejściem. Uradowani, wyszliśmy z samochodu. Temperatura odczuwalnie niższa. Na naszym poziomie widać zaśnieżone place. Wyżej jeszcze chłodniej. Co prawda akurat dzisiaj kurtka nie była aż tak niezbędna, ale można było zmarznąć. Małą godzinkę staliśmy w ogonkach. Przy kasie okazało się, że gdybym był na wózku, moooże miałbym jakaś ulgę, a tak mogę się …. Staliśmy więc grzecznie w ogonku, jak dziesiątki innych osób różnej narodowości. Staliśmy obserwując, patrząc i słuchając wszystkich języków świata. Wszyscy ci ludzie chcieli wjechać a potem wejść na wysokość ok. 3700 m n.p.m i zobaczyć widoki dech zapierające w piersiach. Nikt nie pchał się, nikt nie kombinował, nawet Polacy. Wszyscy grzecznie czekali swej kolejki do kolejki. Podróż na górę trwała jakieś osiem minut. Chmury pod nami na wysokościach między 1500 a 1800 m.n.p.m, a my nad nimi. Uszy wariowały, bębenki również. Agnieszkę – na kierowniczym stanowisku, zaczęła potwornie boleć głowa. Miniek również nie pozostał obojętnym na różnice wysokości i ciśnienia. Wspólnie z kierowniczką poszliśmy dalej, co prawda nie tam, gdzie chcieliśmy. Wejście numer 10 było po prostu zamknięte. Ale i tak doszliśmy do najbardziej odludnych miejsc i pławiliśmy się ciszą, widokami i pięknem miejsca. Pogoda dała nam to wszystko w prezencie. Poruszanie się na tej wysokości, było rzeczą bardziej skomplikowaną. Oddech, zmęczenie i do tego przerażający ból głowy Agnieszki robiły swoje. Gdy wróciliśmy pod kolejkę, rodziców, już nie było. Czekali na nas na dole. Znowu więc pokornie odczekaliśmy w ogonku i zjechaliśmy na dół.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Widok wulkanu z dołu
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Kierowniczka na „dachu wyspy”
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
W oczekiwaniu na kolejkę nudziło nam się
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Widoczek z El Teidy

DSC_0017

Tam nasz tatuniek, zafundował sobie i kierowniczce, jak twierdzi, najdroższe piwo w swoim życiu. Popiwszy, posiliwszy się nieco ruszyliśmy na dół. Naszym celem na dziś, były jeszcze, po drodze, klify – słynne los Gigantes. Ich wysokość osiąga wysokość nawet 600 metrów. Bajeczny widok. Niedaleko port jachtowy i miasteczko, nastawione na turystę, chcącego podpłynąć, pobyć bliżej klifów. Ofert na spływy, rejsy, wycieczki całe mnóstwo. Myśmy dali się namówić jednemu Czechowi, 14 euro od głowy za godzinny rejs do klifów i Maski – malowniczo położonej miejscowości tuż przy klifach, kończącej trasy trekingowe w tych okolicach. Co prawda na nasze nieszczęście, gdy zakupiliśmy bilet, kilka metrów dalej spotkaliśmy Polkę, pracującą i mieszkającą na wyspie. Dziewczyna mogła nam zaoferować to samo za 10 euro. Ups, daliśmy ciała…

DSC_0028
W oczekiwaniu na ponton…
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Klify Los Gigantes

Nic to. Popłynęliśmy na godzinny rejs gumowym pontonem. Zamiast pławić się w oceanicznym spokoju i cieszyć oczy widokami, słuchaliśmy mowy hiszpańskiej. Siedzieli za nami kapitan pontonu ze swoim majtkiem i całe, równe 60 minut, zażarcie dyskutowali. Ja zrozumiałem tylko, jak kilka razy użyli słowa „Salwador” (co w tłum. znaczy zbawca). Boże a ja czynię im wyrzuty….

„Maska – treking” – powiedział kapitan po angielsku. I na tym kończyła się jego komunikatywna znajomość języka.

Do domku wracaliśmy równie malowniczymi serpentynami, po drodze rezerwując czas na świąteczne zakupy. Jutro wszak nastać miała niedziela świąteczna. W katolickim kraju dzień bezwzględnie wolny od handlu. Zaopatrzenia wymagał bufet, barek i lodówka. Nasz supermarket był otwarty, jak się okazało w niedzielę też będzie i generalnie jest cały czas „open”.

Zmęczeni, pełni wrażeń wróciliśmy do domku, by oczekiwać na Niedzielę Zmartwychwstania. Tuż po wieczornej degustacji trunków, gdy cały domek zasypiał, kierowniczka za sprawą serwetek, świeczek, baranków, tworzyła nastrój świąteczny. Rankiem, gdy całe towarzystwo wstawało i pędziło na kawkę, musiało być jasne, że mamy święta. Był też drobny prezent dla naszych milusińskich, mnóstwo uścisków, czułości i telefonów z Europą, a dokładnie z Kasiunią i Tosiunią. Miniek zafascynowany wyspą, jej pięknem i jej skarbami, zaproponował w uniesieniu, że w przyszłym roku pojedzie tylko z wnusią. – Trzymam cię za słowo dziadziuś, oj trzymam – rzekła Toniusia.

DSC_0041
Nasi filmowcy przy pracy…

DSC_0040

Jest taki dzień kiedy nawet najbardziej dobraną parę na urlopie, dopada kryzys. Tym razem padło na kierowcę autobusu i kierowniczkę wycieczki – prywatnie małżeństwo. A że szykowała się podróż do Loro Parku – jednej z większych atrakcji Teneryfy, rzecz stawała się nie do przeskoczenia. Nad naszą parą od rana kłębiły się chmury, aż wreszcie musiało pier…. Gdy dojechaliśmy do rzeczonego parku, mińkowie dwoili się i troili, by obłaskawić i pogodzić obrażonych. Kto wie, gdyby w parku w tym czasie orzekał sąd, wrócili by pewnie jako wolni ludzie. Tymczasem nasi milusińscy oglądali zwierzaczki, delfiny, foczki, orki i mnóstwo innych atrakcji pięknego parku, podczas, gdy ci dwoje boczyli się na siebie. Do porozumienia doszło dopiero w Puerto de la Cruz, w sytuacji ekstremalnej, gdy znowu potrzebowaliśmy taksówki, by wrócić na parking do samochodu. Przejechaliśmy się mianowicie z Loro Parku, darmową kolejką – traktorkiem – na wycieczkę, w jedną stronę. Jechaliśmy, podziwialiśmy i nawet nie zorientowaliśmy się, że traktorek – ciuchcia zawozi nas ładne kilometry w głąb miasta. Malownicze turystyczne pejzaże nad oceanem, sprawiły … że znowu zechciało nam się wrócić taksówką, za całe pięć euro.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Loro Park

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Rankiem, w poniedziałkowe święto, grono wczasowiczów intuicyjnie ustaliło, że przyda nam się dzień odpoczynku… od siebie. Rodzice, szybciutko, tuż po śniadanku usytuowali się na leżaczkach przy baseniku. Miał to być ich dzień i kropka! Mamusia wszak musiała mieć choćby zarys jakiejś opalenizny. Koleżanki na gimnastyce, na pływalni wiedziały, że jedzie na Teneryfę. I nie godzi się wrócić białą.

My zaś z Panią kierownik myk, myk… wymsknęliśmy na nasze ulubione szlaki wędrowne. Upatrzyliśmy sobie cudowne portowe miasteczko – Garachico. To dawna stolica wyspy, niegdyś najważniejszy jej port. Jak, pisze przewodnik, dzięki Bogu do miasteczka wciąż przyjeżdża mniej turystów niż mogłoby. Wiek osiemnasty sprawił, że wulkan Negro spłynął lawą na kwitnące handlem miasteczko. Garachico już nigdy nie osiągnęło swej dawne świetności. Ale pozostało do dziś perełką architektoniczną, jednym z nielicznych miejsc na wyspie z niepowtarzalnym klimatem. Może dzięki temu, że miasteczko jest ciche i urokliwe to … pogodziło naszych zwaśnionych na czas jakiś.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Zdjęcia z Garachico

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Odwiedziliśmy tamtejszy dom starców bardzo malowniczo położony

Dotarliśmy tam jednak ze sporymi przebojami. Znajomy głos „pilota z googla”, kierował nas dziwnie wyżej i wyżej. Tłumaczę kierowniczce, że miasteczko miało być portowe. A my tymczasem przecinamy chmury, jakbyśmy ponownie zdobywali El Teidę. Dość! – powiedzieliśmy mapie, i jej łaskawemu przewodnikowi, gdy na koniec skierował nas do lasu. – O nie! Włączamy myślenie i zdrowy rozsądek! – rzekliśmy zgodnie. I tak oto, po około pół godzinie, oczom naszym i innym organom, ukazało się Garachico. Poszwędaliśmy się po naszemu, bez pośpiechu, bez celu czasem. Po to, by podglądnąć życie miasteczka, by zajrzeć gdzieś w jakieś podwórko. By popatrzeć w oczy mieszkańców, nie turystów. Na koniec, kierowca zjadł „niebiańską maczankę” – ze smażonych na oliwce krewetek z czosnkiem, Agniesia, nieco mniej apatyczną, zupkę rybną a do tego pieczywko ze specjalnym majonezem z czosnkiem – tutejsza specjalność. Pożywieni, natchnieni wracaliśmy do domku, tą samą drogą. Przebijawszy się przez deszczowe chmury, widzieliśmy na dole słoneczko i pogodę. Gdy wróciliśmy, naszych milusińskich nie było. Wędrowali po miasteczku. Spędzali czas po swojemu. Wieczorem, wszyscy bardzo zadowoleni ze spędzonego dnia robili plany na dzień ostatni.

Ostatnim miejscem naszych odwiedzin miała być stolica wyspy – Santa Cruz. Zapakowaliśmy się więc do naszego autobusiku i obraliśmy azymut – północ wyspy, z jej stolicą. Około 80 kilometrów jazdy, przeważnie autostradami i byliśmy na miejscu. Już przy wjeździe nad miastem górowała „Auditorio de Tenerife” czyli sala koncertowa. To chyba największa wizytówka tego 500 tysięcznego miasta, portu o ogromnym znaczeniu gospodarczym dla całej wyspy. Może i zabrakło nam malowniczych i pięknych uliczek, których zasmakowaliśmy w Garachico. Ale trudno miastu odmówić klasy i uroku. Na każdym kroku dostrzec można czystość i świetną, jak na południowców organizację miasta. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od głównego placu w mieście – Plaza de Espana.  Tu szybko wybrnęliśmy z kłopotu organizacyjnego. Obawiając się, że nie damy rady wszyscy obejść miasta, zagraliśmy va banque. Odkrytym autobusem miejskim, ponad godzinna wycieczka po Santa Cruz usatysfakcjonowała i leniuszków i tych głodnych poznania miasta. Ze słuchaweczkami w uszach, mówiącymi do nas w różnych językach świata, poznaliśmy najważniejsze miejsca w mieście.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Zdjęcia z Santa Cruz
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Twarze artystów związanych z filharmonią, namalowane na kamieniach przy plaży

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Gdy wróciliśmy na plac hiszpański, postanowiliśmy posnuć się jeszcze po mieście, coś przekąsić i dobrnąć choćby do jednego z parków. Santa Cruz, słynie wszak z parków i ogrodów. Nim jednak zrodził się pomysł „zaliczenia” miejskiego parku, przekąsiliśmy co nieco.

DSC_0047
W autobusie turystycznym każdy chciał zrobić sobie „sweet focię”

DSC_0049 DSC_0048

Tatko odkrył, że naprawdę lubi kalmary, smażone kalmary. Jeśli to jest też owoc morza, to on takie owoce to lubi. Po kalmarach, znowu zaświtała nam taksówka. Tym razem za niecałe pięć euro, w niecałe pięć minut byliśmy przed bramami parku miejskiego. Spacerując po parku, nasza mamusia sprytnie wykorzystała czas na relaks i śpiew ptaków. W kilka sekund zaprogramowała w swej komórce 20 stacji hiszpańskiego radia, i za pomocą nowych czerwonych słuchaweczek z miejskiego autobusu, słuchała hiszpańskich przebojów. Nie śpiewu ptaków bynajmniej. Ptaków, jak twierdziła, dość nasłuchała się w Pawłowie.

DSC_0060
Zamiast śpiewu ptaków w parku
DSC_0059
Ireczka??

DSC_0046

W świetnych nastrojach wracaliśmy „autopistą” do domku. To był nasz ostatni wieczór na wyspie. Pakowanie, ostanie planowanie dnia jutrzejszego. Poszliśmy w tej sprawie z kierowniczką do recepcji, by pozwolono nam zostać, choćby do południa. Na lotnisku musieliśmy być nieco przez trzecią. Dostaliśmy od recepcjonisty Juana, całe dwie godziny mieszkania w prezencie. Wieczorem kolacja w naszym ulubionym „Bistro…”, z muzyką na żywo. Tatko zajadał swoje ulubione owoce morza – kalmary i podśpiewywał z wokalistą. My z mamusią raczyliśmy się „maczanką krewetkową”, a kierowniczka kosztowała lazanii. Wszystko popite piwem za całe jeden euro od głowy. Zadowoleni i najedzeni wracaliśmy. Gdy wychodziliśmy, muzyk – artysta, zaśpiewał specjalnie dla nas „Viva Espana…”. Podśpiewując wracaliśmy do „domku”.

DSC_0063
Nasz ulubiony Bistro z piwem za jeden euro

DSC_0061

Ostatni ranek, niby niczym nie różnił się od pięciu poprzednich… Dzień dobry kochanie, dzień dobry Agniesiu, dzień dobry mamusi… wstawiłam kawusię…pięknie pachnie…

Potem śniadanko, ostatnie dopakowanie i nieco przed dwunastą zapakowaliśmy się do autobusiku. Klucze od pokoju oddaliśmy minutę przed południem, a potem pojechaliśmy na parking nieopodal naszego „supersamu”, by rozejrzeć się po bazarku, nieopodal. Mieliśmy dobre dwie godzinki swobody. Zdążyliśmy nawet pospacerować brzegiem oceanu, pomoczyć nogi i kupić gustowne kolczyki od … Polki, prowadzącej swój sklep z biżuterią. Sklep z ręcznie robioną biżuterią, pośród straganów z totalną chińszczyzną, był zjawiskiem szczególnym. A jednak warto było przepchać się przez ten cały kicz. Przemiła i przesympatyczna Pani, prócz zakupów, wręczyła nam swoją wizytówkę i zapewniła, że służy wszelką pomocą, gdybyśmy kiedyś jeszcze… Przy okazji opowiedziała nam o Polakach na Teneryfie, o ich problemach, specyfice – na przykładzie własnego życia. My zrewanżowaliśmy się naszymi mailami, że gdyby była na Wybrzeżu… tym polskim, służymy swoją pomocą.

DSC_0030

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Ostatnia trasa, jaką pokonało nasze autko – nazwijmy je wreszcie całym imieniem i nazwiskiem – SKODA YETI, ze mną za kierownicą, była droga na lotnisko „aeroporto – sur”. W kilka minut byliśmy na miejscu. Czule pożegnaliśmy się z samochodem na parkingu. Kluczyk przekazaliśmy miłej pani z obsługi Avis, która krótko skwitowała wszystko – „perfekt”.

I tak kończył się nasz świąteczny urlop. Teneryfa okazała się być dla nas bardzo gościnna, różnorodna i wielobarwna. Hiszpanie, których spotkaliśmy, ciepli, serdeczni i niezwykle przyjaźni. Pozostaną wspomnienia, zdjęcia i filmy. Dziękujemy !