Szkoła gotowania i nocna podróż pociągiem…

Dziś jedziemy uczyć się gotować po tajsku, a potem  całonocna podróż pociągiem do Bangkoku. Podczas kalkulacji naszej podróży Lucy zostały jakieś środki i …. Zapisała nas na szkołę gotowania. Jeszcze wieczorem, spakowani, rano już tylko śniadanko. Podenerwowany Taj w śmiesznym fartuszku wpadł do hoteliku, podczas gdy właśnie  konsumowałem drugie jajeczko, spytawszy się recepcjonistki (na marginesie, najładniejszej Tajki, jaką udało mi się spotkać) zwrócił się do nas. Tak – oświadczyliśmy. To my. Wkrótce siedzieliśmy w jego samochodzie, po drodze zgarnąwszy kilka innych osób, pojechaliśmy na kurs gotowania, w szkole „Asia Scenic”. Agnieszka, istotnie czekała na to wydarzenie. Ja zaś myślałem, że kameralnie w kilka osób coś tam popichcimy, ale głownie to ja sobie popatrzę na poczynania małżonki. Było zgoła inaczej. Jedna grup kursantów, z nami włącznie, liczyła jakieś 12 osób. Dostaliśmy się pod opiekę sympatycznej, filigranowej tajskiej kuchareczki. Na początek porozdawała nam śmieszne kapelusiki i udaliśmy się na pobliski rynek poznać przyprawy i warzywa, jakie są używane podczas gotowania… A, należy wspomnieć jeszcze, że wcześniej każdy kursant musiał się zdeklarować, którą z zaproponowanych potraw ma zamiar przygotować. Ja wybrałem te… które moja znakomita partnerka. Nie mając pojęcia co to jest a już na pewno jak się nazywają. Z rynku wróciliśmy bardzo podnieceni. Ja – krokiem nieco bystrzejszym. Flora bakteryjna w jelitach dokonywała zmian strukturalnych, akurat w tym dniu.

I przystąpiliśmy do przyrządzania tajskich specjałów. Każde z nas otrzymało gustowny fartuszek, by mogło poczuć się jak „master of kitchen”. Składniki kropliliśmy i dziabaliśmy przy jednym stole. Zgodnie z instrukcją. Po czym udawaliśmy się do kuchenek gazowych, każde do osobnego. Tu znowu miła Tajka, wskazała nam sosy i oleje, które mamy użyć do przygotowania na woku. Trzy łyżki tego, dwie tamtego i łyżka cukru – tak brzmiała komenda, którą zapamiętywaliśmy. Kurek od regulacji płomienia gazowego, „na 9” albo „na 7”. Wszyscy spisali się na medal. Pierwsza potrawa wyszła wzorcowo. Co prawda szanowna małżonka pilnowała, bym dokładnie nalał tyle łyżek sosu ile trzeba. Po wszystkim każdy z kursantów udał się do kolejnego stoliczka, by zjeść swe dzieło. Było wyjątkowo smaczne. W podobny sposób sporządziliśmy kolejne potrawy. Do przygotowania jednej potrzebna była jednak pasta z carry, którą należało utrzeć w moździerzu. Wspólnie z Amerykaninem Davidem, pokazaliśmy co znaczy siła i determinacja. Wianuszek gapiów miał spory ubaw, patrząc na nas „spuchanych”, słyszących co pewien czas głos instruktorki – jeszcze nie gotowe. Aby do końca nas zdenerwować, powiedziała, że zazwyczaj używają do tego miksera… Myśmy z Davidem ucierali prawie pół godziny. W końcu międzynarodowe towarzystwo zasiadło do wspólnej biesiady. Wrażenia, wzajemne kosztowanie swoich potraw, dało sporo uciechy. Pięknie. Jak bardzo łączy gotowanie. Grupa nie znających się ludzi, po godzinie, rozmawiała, śmiała się, pracowała razem. Każde otrzymało osobisty podręcznik, gratulacje i zapewnienie, że znajdziemy samych siebie na ich stronie internetowej. Świetna zabawa, doskonała organizacja!

If you are happy, we are more than happy – to motto organizatorów mówi wiele – jeśli jesteś szczęśliwy, my jesteśmy jeszcze bardziej.

Jeśli wejść na stronkę http://www.asiascenic.com/ a potem odnaleźć, nieco niżej 15 February in town, to widać nas, jak znakomicie gotujemy.

Pociąg ekspresowy relacji Chian Mai – Bangkok, czekał już na nas na peronie. 15 lutego, żegnaliśmy się z tym uroczym miastem i podążaliśmy do stolicy. Podróż trwać miała od 18 do niemal ósmej rano dnia następnego. Lucy wcześniej nabyła nam bilety, gdyż ta trasa, szczególnie w sezonie ma spore obłożenie, szczególnie wśród turystów. Wgramoliliśmy się do pociągu, razem z bagażami. Nowoczesny wagon, może nie był nazbyt luksusowy, ale widać dbałość i świetną organizację. Swoim zwyczajem począłem przyglądać się fotelom na dole i na górze, by dowiedzieć się jak działają. By w momencie, jak przyjdzie pora złożyć ze sobą dwa przeciwstawne siedziska i opuścić łóżko nad nami. Moja kombinowanie z daleka dostrzegł opiekun wagonu i stanowczo poprosił bym nic nie rozkładał. Pokornie usiadłem na swoim miejscu. Wkrótce ruszyliśmy. Co prawda nie była to osiemnasta, ale punktualność nie jest domeną Tajów. Wagon zapełniony był co do jednego miejsca. Koło dwudziestej, sprytny konduktor począł rozkładać pasażerom spanie i słać pościel. Sposób jednak, w jaki to robił wart jest choćby jednego zdania. Każdy ruch z prześcieradłem, materacem, czy podusią i jej oblekaniem był maestrią. Przygotowanie dwóch miejsc leżących,  trwało nie dłużej niż minutę. Niemal biliśmy mu brawo.

Spanie może nie było nazbyt wygodne. Ale skradliśmy kilka godzin snu. Najpierw gnieżdżąc się razem na dolnym łóżku a potem osobno. Fakt faktem dobiliśmy, z niemal godzinnym opóźnieniem do Bangkoku.

W pociągu do Bangkoku