Oblicza Bangkoku …

Już wjeżdżając powolnie snującym się pociągiem, obserwowaliśmy z okien miasto. Mniej więcej koło 9. Dostaliśmy się do hotelu. Kolejny raz przypomnieliśmy sobie, jak szybko i tanio podróżuje się tuk tukiem. Korbua House  – taką nazwę nosił nasz hotelik, położony cichuteńko, nad kanałem. Jeszcze kierowca tuk – tuka powiedział nam, że w około są hotele znacznie bardziej okazałe. Istotnie, są. Nasz skośnokoki przyjaciel, nie wiedział jednak, że my bynajmniej nie poszukujemy wielogwiazdkowych molochów, lecz kameralnego, dobrze położonego hoteliku, które ma być miły, przyjazny i … przystępny cenowo. Przyjechaliśmy oczywiście o wiele a szybko. Zgodnie z zasadami, pokój winien być nam udostępniony dopiero o 14. Przerażała nas ta perspektywa. Kilka godzin włóczyć się po mieście, po kiepsko spędzonej nocy nie nastrajało optymistycznie. Jak bardzo myliliśmy się względem Bangkoku, mieliśmy przekonać się w ciągu najbliższych dwóch dni. Lucy niemal „bezlitośnie” pokazała nam te miejsca w stolicy Tajlandii, które raczej mijalibyśmy wielkim łukiem, ale też te, które były niezwykle klimatyczne. W cudowny sposób pokazują nam życie Tajów.

Na tablicy, u wejścia do hotelu, ktoś z obsługi kredą wypisał nazwiska gości, którzy mieli zamieszkać w hoteliku, nad kanałem. Wśród kilku nazwisk, było oczywiście nasze. Miła recepcjonistka widząc nasze postacie snujące się po holu, marzące o prysznicu i łóżku hotelowym, oznajmiła nam wkrótce, że nasz pokój będzie gotowy za mniej więcej godzinę. Wypiliśmy zaproponowaną filiżankę kawy i herbaty i postanowiliśmy mimo wszystko ruszyć w miasto. Co prawda o 19. Mieliśmy spotkać się z Lucy i odwiedzić parę miejsce. Pozostawał też cały dzień jutrzejszy. Poszliśmy coś zjeść i powłóczyliśmy się wzdłuż rzeki, do której wpływał nasz kanał. Szybko zorientowaliśmy się, że przeprawa przez rzekę, zarówno wycieczkowa ale i tak, by dostać się do określonych atrakcji turystycznych, nie jest niczym trudnym, a nawet dość tanim i powszechnym. Tajlandia generalnie jest prosta w podróżowaniu.

Od teraz staliśmy się mieszkańcami Bangkoku

Koło południa wróciliśmy do hoteliku. Nasz pokój był już gotowy. Prysznic, odpoczynek, sen. Dokładnie w tej kolejności układały się nasze poczynania. Tuż przed dziewiętnastą zjechaliśmy na dół i zaczęła się nasza wędrówka po Bangkoku nocą. Najpierw pojechaliśmy tuk tukiem do China Town. Chińskiej dzielnicy, odżywającej o tej porze dnia. Tam znaleźliśmy jednego z karmicieli przechodniów i przy niewielkim stoliczku na, przy ulicy poczęliśmy spożywać nasze uliczne jadło. Tu najchętniej żywi się cały Bangkok. To dawne centrum wszelkiego jadła w tym mieście. Rzeczywiście, mimo wieczornej pory, chodniki roiły się od różnorakich ofert kulinarnych. Wszystko znakomite. Od koloru do wybory. Wszędzie pachniało jadłem. Wszędzie wrzawa i ludzie zamawiający swoje jedzonko. Jedzenie dla Tajów, jest czymś arcy ważnym. Jedzą najmniej 5 razy w ciągu dnia. Zaś ich głównym źródłem jedzenia są uliczne jadłodajnie. Na swoim profilu, Lucy przedstawiła dość charakterystyczny zegar Taja. Ten pokazywał pory posiłków i oczekiwania na nie. Nic ponad to. Jej mąż jest Tajem. Ona zaś uważa, że jedzenie jest po prostu najważniejsze w jego całodziennym życiu. Gdy jest głodny, nie jest się w stanie skupić na niczym, i rozgląda się po okolicy, gdzie by tu coś kupić do jedzenia. Prosta obsługa Taja, to nakarmić go. Wtedy funkcjonuje. Dla Europejczyka, to niezwykłe. Ktoś, kto nigdy tu nie był, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak smaczne i tanie może być jedzenie podawane na ulicy. W ten sposób jedzą tu dokładnie wszyscy. Zaś względy sanitarne są czymś tu zupełnie obecnym. Tysiące woków, smaży, dusi, opieka mięsa, warzywa, tufu, makarony, ryże. W powietrzu unosi się zapach wszystkich azjatyckich przypraw. Jedzenie jest świeże cieplutkie, pyszne, podane o każdej porze dnia i nocy. Po zjedzeniu poszliśmy w miasto. Poznaliśmy tutejsze metro. Co prawda nie okazałe, lecz działające. Jedna podziemna linia, może nie robić wielkiego wrażenia. Podeszliśmy pod wyjątkowy szpital w tym mieście. To pierwsza placówka medyczna, która służyła najbiedniejszym, nie mającym środków na leczenie. Podobno jeszcze dzisiaj, można podejść tu z każdą dolegliwością i poprosić o pomoc. Wszystkiemu zaś towarzyszy, postały jakiś czas temu przed szpitalem pomnik hinduskiej bogini Mahajany – Guanyin. To nie pierwszy objaw tego, jak bardzo hinduizm i buddyzm przeplatają się na co dzień. To taka „hinduska matka boska”, do której tutejsi modlą się o wsparcie.

Na tym kończyły się duchowe punkty dzisiejszego wieczoru. Lucy, z premedytacją pokazała nam tę drugą twarz Bangkoku, tę – nam mniej, natomiast innym lepiej znaną. Poszliśmy na spacer przez dzielnice rozrywki. Ulica, gejów, ulica prostytutek, ulica „lady – bojów”. Głośna muzyka mnóstwo ludzi z całego świata. Tysiące propozycji dla mniej i bardziej potrzebujących tej rozrywki. Najbardziej zapamiętałem ping pongi. Przewodniczka wspominała mianowicie o tym, że Bangkok słynie, z takiej oto rozrywki. Starsze panie lekkich obyczajów, nie mające już takiego wzięcia u klientów, robią dość nietypowy szoł. Wkładają sobie mianowicie w swe intymne miejsce, najbardziej różnorakie przedmioty: żyletki, ping pongi, które wystrzeliwują w publiczność, zapalone papierosy i to wszystko, czego samcza dusza zapragnie. Około godzinny szoł kosztuje kilkaset batów, może 500 (a więc  przeliczeniu między 50 a 60 złotych polskich). Dziesiątki naganiaczy prześciga się w atrakcji cenowej tych  pokazów. Białych europejskich twarzy przewija się tam mnóstwo. Najwięcej Japończyków jest podobno w dzielnicy „lady bojów”. Wreszcie weszliśmy na dach wieżowców, po to by odpocząć i ujrzeć niezwykłą panoramę całego miasta. Powaliła. Oboje przyznaliśmy, że takiego widoku drapaczy chmur, niezwykle tętniącego miasta, nie widzieliśmy nigdy. Do hotelu wróciliśmy tuk tukiem. Zmęczeni muzyką i widokiem tej twarzy Bangkoku. Jeszcze tylko skok do „seven eleven” – najpraktyczniejszej sieci marketów w Tajlandii, po piwko i coś do przegryzienia i do łóżka. Długo nie mogliśmy zasnąć. Opowiadaliśmy sobie o tej stronie stolicy. Jutro dalsze zwiedzanie miasta.

Jutro, zaczęło się wcześnie rano. Około dziewiątej wyruszyliśmy wspólnie z Lucy, by „zaliczyć” kilka miejsc obowiązkowych. Po drodze smakowaliśmy miast zaglądając w na ryneczki, zatrzymując się na kawkę, i drobny „lanczyk”. Przeprawiając się tramwajem wodnym na drugą stronę rzeki Chao Phraya. Najważniejszym punktem miało być oczywiście zwiedzanie pałacu królewskiego. Lucy specjalnie wybrała godzinę 14. na czas wejścia do obiektu. Wtedy wszyscy Chińczycy idą na lunch. Istotnie, kiedy myśmy wchodzili tam, dokładnie wtedy wychodziły ich dziesiątki a nawet setki.

Pałac królewski, to ogromny porażający swą architekturą kompleks świątyń, placów, nie porównywalny do niczego innego w Azji. Co prawda król Rama IX, nie mieszkał tam od dawna. Tam jednak odbędzie się w październiku tego roku jego pogrzeb – spalenie. Tam, tuż po tym nastąpi koronacja kolejnego króla – Ramy X – jego syna. Ciekawi jesteśmy tłumów, jakie towarzyszyć będą obu wydarzeniom. Żaden Tai nie będzie obojętny, wobec tych wydarzeń. Pośród odwiedzających pałac królewski szczególnie wyróżnia się grupa ludzi, którzy przyjechali do Pałacu, pomodlić się za króla i oddać mu hołd. Ludzie ubrani na czarno, znakomicie zorganizowani, przyjeżdżający tu specjalnymi autokarami, czekają w długich kolejkach tylko po to by się pomodlić przed królewskim panteonem. Świątynia Szmaragdowego Buddy, znajdująca się niemal w centrum, to najważniejsze miejsce, które należy odwiedzić. Bezcenny posąg Buddy, jest chyba najważniejszym w Tajlandii. W początkach XX wieku, gdy Tajlandię odwiedził, przyszły rosyjski car, ówcześnie panujący Rama VI, chcąc jeszcze bardziej zadowolić gościa zaoferował mu, że spełni każde jego marzenie – ten poprosił o szmaragdowego Buddę. Król, zakłopotał się, ale oddał gościowi swój najcenniejszy skarb.

zachód słońcaBył to jednak sprytny monarcha. Carewicz, chciał podziękować za niezwykłą gościnę i również zapytał o to jak może się zrewanżować. Rama, bez wahania odrzekł – zwróć mi szmaragdowego Buddę. Wyszedłszy z Pałacu pospieszyliśmy czym prędzej do świątyni Wat Pho, ze złotym Buddą leżącym. Posąg mierzy sobie  około 46 metrów długości. A przyznam, że to jedna moich ulubionych figur Buddy, jeszcze ze Sri Lanki. Na ten wieczór, Lucy zaplanował dla nas jeszcze jedną atrakcję –zachód słońca nad rzeką z widokiem na świątynie Wat Arun. Obeszliśmy kilka kawiarenek nad rzeką, by znaleźć to najlepsze miejsce. Ważna była też cena piwa, które mieliśmy spożywać delektując się tym widokiem. Wielka świątynia „przyozdobiona” była niestety szkieletem rusztowań, była w remoncie. Zaś jej otwarcie, zapowiadane jest na czas koronacji. Zachód słońca, zdjęcia i rozmowy przy piwku z Lucy, sprowokowały szalony pomysł na ten wieczór, ostatni w Bangkogu. Poszliśmy do teatru Tajlandzkiego. Tatr nosił nazwę Siam Niramid. To delikatnie mówiąc najbardziej niezwykłe szoł, jakie widziałem na scenie. Gdy zrodził się pomysł, sprawą dowozu nas na przedstawienie zajęła się Lucy. Taksówkarz miał nas zawieźć bezpiecznie i na czas za najniższą z możliwych cen i jeśli to możliwe zaczekać na nas do końca przedstawienia. Miał mało czasu. Spektakl przedstawiany był na drugim końcu miasta. Był piątek. Ogromna korki. Kierowcy zależało by nas tam dowieźć. Wiedział bowiem, że na miejscu dostanie niezłą sumkę, za od teatru, za dowiezienie widza, białego widza.

To, co zobaczyliśmy na scenie przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Inscenizacja swą wielkością została wpisana przecież do księgi rekordów Guinnesa. Na scenie jest więc rzeka, w której rzeczywiście kąpią się aktorzy. Pojawiają się słonie i kozy, pada deszcze. Widz, atakowany jest przez inscenizację niemal z każdej strony. Na scenie pada deszcze, są błyskawice. A wszystkiemu towarzyszy znakomita muzyka i taniec. A i najważniejsze – spektakl przedstawia powstanie Syjamu (wcześniejsza nazwa Tajlandii). W imponujący sposób widz zostaje oczarowany, zaczarowany i na długo zapamięta to co tam zobaczył.

W teratrzeWracaliśmy do hotelu, z innym kierowcą, koło 23. Biedak, ze wszystkich sił próbował zagadywać nas swoim tajskim angielskim. Chciał być miły i towarzyski, w efekcie mruczał, sam do siebie. My, analizowaliśmy. Zastanawialiśmy się, jak bardzo podoba nam się Bangkok, i jak bardzo nie zgadzamy się z opinią niektórych przewodników, którzy radzą by mijać to miasto. Piękne, niespokojne. Wspaniałe zakamarki, małe bazarki. Jedne z najlepszych ulicznych kuchni na świecie. Czego chcieć więcej?