Koh Lanta Yai – wyspa naszego odpoczynku…

Na naszej tajskie wakacje od zwiedzania lecieliśmy liniami Air Asia. Obsługa pasażerów na lotnisku, tych linii w pełni skomputeryzowana. Poczuliśmy się jak niedouczeni prowincjusze. Aż do kontroli osobistej towarzyszyła nam, jak na gospodynię przystało Lucy. Pożegnaliśmy się. Lucy przykazał nam pakiet kopert, dotyczących naszej dalszej podróży, rezerwacje hoteli, transporty i etc. Podziękowaliśmy serdecznie. Lucy była nieocenionym przewodnikiem po Tajlandii. Jej kilkuletnia znajomość Tajów, była dla nas bezcenna. Mnie nie zamykała się oczywiście buzia. Zasypywałem ją setkami pytań. Zżyliśmy się. Żartowaliśmy. Gadaliśmy nie tylko o Tajlandii. Razem z nią czuliśmy się po prostu dobrze. Codzienna celebra kawki z moją Agniesią była sprawą oczywistą. Ona wszak znała miejsca, gdzie można napić się świetnej kawki. – Aga, co kawka? – brzmiało rano zawsze pytanie. – Tak – odpowiadała radośnie moja Myszka. Ja zamawiałem specjalną tajską herbatę z mlekiem. I każdy dzień z nią rozpoczynał się od pogawędek na każdy temat

Na lotnisku w Krabi czekał na nas transport. Z lotniska kierowaliśmy się na wyspę Koh Lanta. Przepłynięcie z jednej wyspy na drugą odbyło się promem.

Koh Lanta Yai jest dużą (30 km długości), bardzo popularną wśród turystów wyspą, z dziewięcioma pięknymi plażami (świetne warunki do pływania) i licznymi hotelami oraz bungalowami do wynajęcia o szerokiej rozpiętości cenowej. To islamska wyspa. Muzułmanie stanowią tu prawie 60 proc. populacji. Atmosfera na wyspie jest spokojniejsza i mniej imprezowa, niż na innych wyspach, a plaże, nawet w szczycie sezonu nie są zatłoczone. Wyspa jest zasłużenie popularna wśród rodzin z małymi dziećmi. Ośrodek do którego zdarzaliśmy nazywał się Coco Lanta Eco Resort.

Na wielu forach turystycznych bardzo wysoko oceniany zespół oddzielnych domków, standardowo wyposażonych z łazieneczkami, lodówkami, telewizorem i oczywiście klimatyzacją. Kiedy dojechaliśmy na miejsce i doszliśmy do naszego domeczku, muszę przyznać, że mięliśmy trochę mieszane uczucia. Po pierwsze mieliśmy świeżo w pamięci nasz ostatni hotel i miasto, ze zjawiskowymi wręcz ruinami. Po drugie gdzieś w pamięci kołatał się pobyt na innej wyspie. Kojarzył nam się z jedyną na której tak naprawdę odpoczywaliśmy – indonezyjska Gili Air. Tamta była maleńka. Nie jeździły po niej samochody, można ją było obejść w godzinkę.

Nasze dylematy trwały nie dalej niż do rana. Śniadanie i organizacja wyjścia na plażę, oddalonej od naszego domeczku może 30 metrów. Śniadanie niestety europejskie. Ostatnie hotele w Tajlandii serwowały również tajską wersję śniadania, szczególnie zupę z ryżem i kurczakiem, którą należało doprawić jedynie odpowiednio ostro. Pożywny i smaczny poranny posiłek, którego tu niestety nie mieliśmy. Wróciliśmy więc do opcji z jajkami. Do tego tosty i gama owoców. Plaża rzeczywiście maleńka, kameralna. Bardzo spokojna. Wiele osób starszych, małżeństwa z dziećmi. Wcale za to Rosjan. Nuuuda, dzięki Bogu odstraszała ich dość skutecznie.

Tak więc wkomponowaliśmy się w ten sielski klimacik plażowania. Dzieląc czas między plażowanie, potem lunch, i kolacja. Wyczailiśmy, że koło czternastej zaczynał się tu odpływ. Nasze kąpanie więc odbywało się do 14. A że przywieźliśmy z Polski, specjalnie do tego celu zakupiony dmuchany mini materacyk i koło, godzinami moczyliśmy się w wodzie.  Przed kolacją zakupy w sklepach położonych przy głównej ulicy. Pierwszego dnia rzecz jasna przegięliśmy ze słoneczkiem. Oj przegięliśmy. Nie czując, jak „podstępne” słoneczko opala nasze białe ciałka, w wodzie szczególnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak mocno. Kolejne dni, to już obowiązkowe smarowanie się kremami z dwucyfrowym filtrem.

Staliśmy się też na tyle leniwi, że jakieś pranie, które mięliśmy zaplanowane zrobić w te dni zanieśliśmy do prania. Niedaleko hotelu muzułmanin z żoną prowadził sklepik (jak zwykle – mydło i powidło) z usługą prania. 40 batów za kilogram ciuchów. My mieliśmy z półtora. Wyszło więc 60 batów (a więc jakieś 7 złotych). Pranie następnego dnia było gotowe.

Agnieszka wreszcie skorzystała z masaży. Kilka dni po przylocie trafił jej się okres, co oczywiście eliminowało ją z jakiegokolwiek masażu. Tu mogła wreszcie skorzystać z niego w pełni. Masaż w Tajlandii oferowany jest wszędzie. Lucy i jej Nui po ciężkim dniu nie wyobrażali kłaść się spać bez masażu. Aga wykonała pierwszy, próbny. Przy kolejnym – poszła na całość. Chciała dać wymasować się olejem kokosowym, znając jego cudowne właściwości. Panie masażystki widząc jednak jej skwierczące miejsca na ciele, oznajmiły, że dzisiaj lepiej będzie aloesem. Najpierw pookładały ją lodem. Potem masaż i smarowanie. Wróciła jak nowo narodzona. Babki powykręcały jej biedne zestresowane ciałko we wszystkie możliwe strony. Postrzelało, zachrupotało i miały w mojej Adze wierną klientkę na kolejne. Gadały sobie połamaną angielszczyzną. Je oczywiście strasznie interesował Agnieszki partner. Kilka razy dziennie mijaliśmy wszak „szałas masażu”.

Kiedy się nie kąpaliśmy leżeliśmy w cieniu na leżakach i niczym z loży szyderców obserwowaliśmy i komentowaliśmy innych na plaży. Nie oszukujmy się sami też zapewne byliśmy „ciekawostką turnusu”. Nam spodobała się para z Niemiec. On biały, ona z ciemnymi, afrykańskimi inklinacjami. Z dwójką maleńkich dzieci – dziewczynką i chłopcem. Serdeczni, uśmiechnięci, lecz… głucho niemi. Ciekawie porozumiewali się z dziećmi. Na migi i z ruchu warg. Dwa bąble – jedno białe, drugie „czerniawe” broiły jak większość dzieci.

I tak sobie żyjemy, jak u Pana Boga… w Tajlandii. Prognozy pogody odkąd przyjechaliśmy straszą jakimiś deszczami. Nic takiego się nie zdarzyło.

Jutro niestety pakowanie i wyjazd do kolejnego parku narodowego i nowe atrakcje.