Khao Sok – dżungla, i nocleg w namiocie…

Nowe miejsce, w które mieliśmy dotrzeć, to Khao Sok. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Lucy spodziewała się, że właśnie to miejsce zrobi na nas największe wrażenie. Póki co zrobiła limuzyna, Honda, która po nas podjechała. Ostatnie nasze transfery, w tym ten, organizowała nam Lucy. Dojazd do naszego miejsca hotelowego miał trwać jakieś 4 – 5 godzin. Z naszą uroczą wysepką, z którą zżyliśmy się już przez te kilka dni, pożegnaliśmy się punkt 12 w południe (hejnał odśpiewaliśmy w myślach). Z wyspy rzecz jasna wydostaliśmy się, tą samą drogą, którą tu wjechaliśmy. Promem, potem przez Krabi. Po drodze kilka przystanków na toalety. Koło 17 byliśmy na miejscu. Co prawda kierowca musiał się sporo nakombinować, by znaleźć z drogi głównej wjazd do naszego hoteliku. Potem zaś sporo nakombinować by podjechać naszego Discovery Butique Camps. Wiedzieliśmy, że ma on być położony, bajecznie, na wzniesieniu, z zapierającym dech w piersiach widokiem. Wiedzieliśmy też, że mamy ostatnie trzy noce spędzić w namiotach.

Już podczas jazdy wypasioną hondą, podziwialiśmy z okien klimatyzowanego wnętrza, uroki tej cudnej krainy. Południe Tajlandii miało nam się jawić na koniec, jako przepiękna górzysta kraina, poprzecinana rzekami, porośnięta dżunglą. Tu zwyczajnie można przyjechać na cały urlop.

Na terenie tego parku znajduje się wielkie jezioro Cheow Lan – jedna z najważniejszych atrakcji. Jezioro będące tak naprawdę sztucznym zbiornikiem, czymś w rodzaju rezerwuaru, powstałego na skutek budowy tamy i spiętrzenia górskiej rzeki. Na początku lat osiemdziesiątych władze kraju i prowincji przeprowadziły wielka akcję wysiedlenia około pięciu tysięcy osób zamieszkujących te tereny. Zaoferowano im rekompensatę finansową oraz działki pod nowe siedliska w okolicy, ale akcję nazwać by można przymusowym wysiedleniem.

Wróćmy jednak na moment do naszych namiotów. Kiedy doczłapaliśmy się na wzniesienie i oddano nam kluczyk do kłódki naszego namiotu, zamarliśmy z wrażenia. W środku sporego namiotu, znajdowały się łazienka z prysznicem i oddzielnie za zasłonką – toaleta. Te pomieszczenia, były oddzielone od części sypialnej. Pani zwracała nam szczególną uwagę na to, by zasuwać zamek oddzielający, ze względu na komary. Wejście to naszego namiotu, to również kombinacja zamka pionowego, dwóch poziomych od podłogi i tkaniny jeszcze na zewnątrz. W środku, łóżko, jakieś mebelki, lampki nocne, lodówka i oczywiście klimatyzacja. Największe wrażenie, nawet mimo pochmurnej pogody, robił widok z tarasiku. Dżungla – przepiękna, zielona, dzika. A z niej wystające góry. Wszystko to tonące w dźwiękach tropikalnego lasu. Kiedy tu wjechaliśmy – obsługa robiła wrażenie totalnie wyluzowanej, jak nigdy dotąd. Wydawało nam się, że to koniec świata. Że tylko siedzieć na tarasie, patrzeć, słuchać, odpoczywać. Martwiliśmy się za to pogodą. Kilka razy podczas jazdy, spotkała nas niesamowita ulewa. A niezwykła zieleń tych terenów, mówiła sama za siebie – tu pada i to dość mocno, jeśli już zacznie.

Koło osiemnastej, rozpoczęliśmy układankę na dzień kolejny. Wspomniane wcześniej jezioro, było oczywiście obowiązkiem. Umówiliśmy się około kolacji. Ruszamy następnego dnia, koło 9. a powrót to jakaś 17, 18.

Kolejnego dnia, aż nie chciało się opuszczać tej sielskiej krainy. Wydawało nam się, że tu wszystko ogarnięte jest taką ciszą i spokojem. Sprzed hotelu zabrał nas busik. Po prawie godzinnej jeździe z białasami znaleźliśmy się na przystani, gdzie czekało już kilkadziesiąt łodzi, które miały zabrać tłumy wypełzłe z busików. Wsiedliśmy na jedną z nich. Wciśnięci do ostatniego miejsca i ruszyliśmy do pierwszej przystani. Po drodze mijaliśmy rzeczywiście urokliwe wąwozy, skały wapienne, porośnięte niesamowitą roślinnością. Wszystko to do złudzenia przypominały mi naszych flisaków i spływ Dunajcem. Poza tym, że u nas byli wioślarze. Absolutna cisza. Tu natomiast ryk silników i ścisk na łódce. Nie jestem pasjonatem podziwiania takich miejsc w ten sposób. Lubię po prostu kontemplować takie miejsca, w ciszy, w jak najmniejszym gronie. To moja uwaga zasadnicza do tego dnia. Choć oddać należy królowi, co królewskie – piękne to jezioro. To trochę tak, jakby nasze np. Beskidy zalać wielką wodą. I kazać ludziom nie chodzić szlakami, tylko podziwiać góry pływając łódkami.

Kiedy dopłynęliśmy do przystani, również urokliwej, zjedliśmy smaczny lunch. Tu, każdy mógł wybrać, co zrobi potem, po jedzeniu. Mógł zostać tu i poczekać na powrót łodzi. W tym czasie można było siedzieć na przystani, popijać piwko, pływać kajakami, lub po prostu chlupać się w wodzie. Większość wybrała dalszą przygodę. Trochę zaniepokoił deszcz, który nie stąd ni zowąd lunął tuż przed naszym wypłynięciem. Miałem chwilę zawahania, zostać, albo narazić się na taki deszcz. Popłynęliśmy. Kolejnym miejscem była mniej okazała przystań, z której to ruszyliśmy pieszo w dżunglę, by zwiedzić jaskinie. Wcześniej oczywiście upewniliśmy się, czy ja dam radę. Jakieś półtora kilometra marszu w górę i w dół. Dość przyjemnie, pominąwszy fakt, że pot zalewał wzdłuż i wszerz nasze wydawałoby się przyzwyczajone już organizmy. Wilgotność, sięgająca jakiś 90 proc. Wkrótce naszemu marszowi towarzyszyć zaczął po prostu deszcz. A w zasadzie ulewa. Nasz przewodnik ani razu nie zasugerował byśmy przeczekali, schronili się przed deszczem, pod jakimś drzewem. Po prostu szliśmy. Po jakiś dwudziestu minuta marszu dotarliśmy wreszcie do jaskini. Modląc się o słoneczko, by choć trochę wyschnąć. Jaskinię zwiedziliśmy, średnio zachwyceni. W swoim życiu widywałem piękniejsze. I powrót. Również w deszczu. Kamienista i błotnista droga z powrotem była jeszcze bardziej niebezpieczna. Czuliśmy się tak, jakbyśmy właśnie wyszli z kąpieli, w ubraniach. W hotelu, przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się, w wodoodporny woreczek, by schować, pieniądze, dokumenty, aparaty, komórki.

W powrotnej drodze, już na łódce, socjologiczne nasze obserwacje. Płynęła z nami rodzina. Rodzina, plus skośna (zapewne Tajka) żona jednego z podróżujących. Z nią jej norweski mąż (chyba mąż) o fizjonomii łysego rotwailera. A z nim jego rodzina (matka i ojciec). Towarzyszyło im dziecię – tak spasione azjatyckie niemowlę, że trudno mu się było w ogóle ruszać. Niemowlę zostało na pierwszej przystani, z ojcem i dziadkiem. Natomiast matka i teściowa popłynęły na wędrówkę przez dżunglę i do jaskini. Młodej Tajce – matce spasionego Azjaty towarzyszył głównie … smartfon, ze stikiem. Całą swoją wyprawę pokazywała zapewne „live” na „fejsiku”. Kiedy wreszcie, w drodze powrotnej dosiadł się do łodzi jej mąż i teść (po kilku piwkach), o ironio dziecko posadzono z matkę na pierwszej ławce. Narażone było tym samym na wszystkie podmuchy, kołysania łodzi, wiatry, deszcze, wodę, którą  rozbryzgiwała pędząca łódź. Żadne z nich nie wpadło na to, żeby choćby dziecko przenieść do tyłu. Patrzyliśmy na to z dziwnym smutkiem. Jeśli tak wyglądają małżeństwa tajsko – europejskie, to pogratulować. To byli chyba Norwegowie. Najśmieszniejsze było jednak to, że mały spasiony Azjata, po prostu spał w najlepsze. Co jakiś czas zerkał na moją Agę, bo to próbowała go zabawić.

Do naszego namiotu – przemarznięci dotarliśmy koło 18. Jeszcze tego samego dnia solennie sobie obiecaliśmy, że następnego dnia lenimy się na maksa. Był to nasz ostatni dzionek. A tu po prostu pięknie jest. I, co? Jak zwykle nie dotrzymaliśmy słowa. Wspomnieć należy jeszcze o nocach w naszym namiocie. No, tak spać, to po prostu niebo. Cisza dokładnie absolutna. Dookoła słychać odgłosy dżungli. Po naszym namiocie co jakiś czas przebiegnie się jakiś gekon. Bywa, że wpadnie na niego kot, polujący na coś w ciemności. Rzeczony kot, również sypiał w naszej toalecie. W jaki sposób się tam dostawał, tego do końca nie wiemy. Słowem spaliśmy jak niemowlaki. Dopiero rano, koło 7., budziły nas dźwięki dochodzące z kuchni i pierwsi turyści, którzy szykowali się na wyprawę.

Tegoż dnia mięliśmy odpoczywać w, lub przed namiotem. W grę wchodził również basenik, o powierzchni jakieś 6 m kw. Ale w baseniku jednak woda nie nadawała się do kąpieli, i Pani namówiła nas na wyprawę nad wodospad. Zapomniała dodać, mały szczegół, że wodospad znajduje się w parku narodowym, musieliśmy więc kupić bilet wstępu i trzeba do niego zasuwać ponad dwa kilometry pieszo. Nie wiedząc o tym wszystkim daliśmy się zawieźć. Tam miny nam zrzedły. Znaleźliśmy jednak miłe, odosobnione miejsce do prawdziwie chłodnej kąpieli. A i marsz w ciszy był fajnym przeżyciem. Słowem wróciliśmy niezwykle zadowoleni, zwłaszcza, że tuż po naszym powrocie deszcz tropikalny znowu pokazał swój pazur. Nie chcieliśmy już drugi raz zmoknąć. Zjedliśmy lunch. Koło 16, Agnieszka miała zamówioną masażystkę. W namiocie na naszym sporym łóżku. A, że z tajską punktualnością nie jest najlepiej, Pani przyszła później. Ważne, że zmieściła się w kwadransie akademickim. Początkowo miałem zamiar poprzyglądać się Pani masażowi. Po chwili stwierdziłem jednak, że Pani masuje trochę, jakby z przypadku. Trochę Agnieszkę miziała, trochę klepała, głównie rozprowadzała po ciele olejek kokosowy, ale krzywdy żadnej nie robiąc, a czasami nawet relaksując. Sam olejek też był jakąś mieszanką, ponieważ z zapachu nie był to na pewno jednoznacznie kokos. Pamiętam, za pierwszym razem pachniała, po masażu na coco lanta, jak chodząca kokosanka. Po wszystkim małżonka jednoznacznie oceniła, że masaż nie umywał się do tych, jakie brała na wyspie. Jak to bywa masaż tajski, czasem jest takim głównie z nazwy.

Potem pozostało już zwyczajne pakowanie. I mistrzostwo w tej materii jednej kokosanki. A podczas niego zerkanie na z naszego upojnego tarasiku na dżunglę połykającą strugi deszczu, które spadały nań dobrych kilkanaście minut. Przypomnieliśmy sobie nasz wczorajszy trekking, w podobnych warunkach. Jaka refleksja? Pięknie to wygląda, z bezpiecznego tarasiku.

Na kolację, poprosiłem o rzecz wydawałoby się banalną – herbatę po tajsku. Pijałem ją wielokrotnie, z mlekiem. Tu okazał się być czymś niebywałym. Kelnerki patrzyły nam mnie, jakbym zamówił co najmniej krwisty befsztyk. Nie dogadaliśmy się. Wypiłem zwykłego liptona. Agniesia zjadła zupkę rybną, z curry. Ostrą, jak diabli. Choć prosiła o łagodniejszą wersję. Ryb zaś w zupie było więcej, niż samej zupy. Dania rzeczywiście robiły się po złożeniu zamówienia, zaś z kuchni dało się słyszeć na przykład głośny odgłos porcjowania ryby. Trzeba jednak przyznać, że jedliśmy tu kilka rzeczy faktycznie dobrych. Poranna zupka, „kurczkowa” z ryżem i imbirem jest naszą ulubioną poranną zachcianką. Jesteśmy niezwykle zniesmaczeni, gdy nie ma jej na stole, bywało że sami się o nią dopytywaliśmy, bo Europejczycy nie eksperymentują z takim śniadaniem. Działa na brzuszek rewelacyjnie. Po zjedzeniu małej miseczki tej zupki, po kilku chwilach po prostu wzmaga się apetyt. Kuchnia tajska, to rzeczywiście największa jakość, z którą się tu spotykamy. Nie do przecenienia jest przewodnik po wielości i mnogości jej propozycji. Nie wszystko naturalnie smakuje. A dogadać się z Tajem, co do oczekiwań nie jest łatwe. Na rozumowanie Tajów kilkakrotnie zwracała nam uwagę Lucy. Ich uśmiech i „ok, ok.” wcale nie musi oznaczać zrozumienia tematu. I tak zrobią po swojemu, ale się bardzo starają.