Kolejny dzień, to czas pożegnania z Bangkokiem i przywitania z „Nuim”. Nui, to tajski mąż Lucy, który na najbliższe dni będzie naszym kierowcą i tajskim przyjacielem. Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy była „świątynia ciemności”. To kolejny ukłon Buddystów, w kierunku Hindu. Tym wyznawcom Buddy, którym nie pomoże Budda w ich niepowodzeniach i troskach, pomóc może Phra Rahu – uzupełnienie, przeciwieństwo Buddy. Kłania się przed nim i prosi o pomoc, wielu strapionych, nękanych przez niepowodzenia, ale też i ci, którzy mają po prostu pecha. Przerwać złą karmę, to najważniejsze o co proszą wierni. Jemu również kłaniają się mężowie, którzy nagrzeszyli stosunku do swych żon. Dodatkowo w świątyni stoi postać birmańskiego bożka, „którym należy obsłużyć się” we własnym zakresie. Posąg trzyma wystawione ramię, z odchylonym palcem. W dłoń należy mu włożyć na moment banknot. Palec posmarować świętym kremem. Po czym banknot wsunąć do skrzyneczki na darowizny, a czoło przytknąć do wcześniej posmarowanego palca. Skuteczność gwarantowana. Dla osobników mikrego wzrostu, jest maleńki stołeczek, co by sięgnęli do błogosławiącego palca.
Pałac Ramy VI w Nathon Pathom, to jedno z ulubionych miejsc Lucy, które proponuje ona swym „klientom”. Obecnie znajduje się tam akademia sztuk pięknych. Cudnie położony, acz zapomniany pałac, nie dość że pokazuje kawał ciekawej historii Tajlandii, to jeszcze zwraca uwagę na szczególne kontakty i sentyment króla Ramy VI do Polaków. Wśród eksponatów znajdziemy na przykład książkę, którą napisał wspomniany król o polskim kłopocie z dziedziczeniem władzy, o tym jakiego pecha przez wieki miał nasz wspaniały naród do… władzy. Rama VI, spędził swą młodość w Anglii, był to początek XX wieku, czas walki o wolność przez naszych rodaków. Tam spotkał zapewne wielu polskich działaczy patriotycznych. Bardzo się z nimi zaprzyjaźnił. Podobno wielu z nich była na jego koronacji. On zaś sam uchodził za władcę niezwykle rezolutnego, potrafiącego działaniami politycznymi sprawić, że Tajlandia (wówczas Syjam) zachowała swą niepodległość. Umiejętnie grał z największymi kolonizatorami na tym terenie, Anglikami i Francuzami. Wszystkie kraje sąsiednie zostały skolonizowane bez wyjątku. Tajlandia nigdy nie straciła swojej niepodległości. Nazwa kraju Thailand, to zlepek słów – kraj ludzi wolnych. Kilku z panujących władców – Ramów, miało wielkie zasługi dla kraju, jego rozwoju ekonomicznego, technicznego. Ostatni – IX zostanie szczególnie zapamiętany, a przecież kilku jego poprzedników, w tym ten VI, było znakomitymi władcami.

Wizyta w Wielkim Chedi to okazja, by opowiedzieć trochę o buddyzmie tajskim, o mnichach na przykład. Wielki Chedi, to przede wszystkim największa stupa w Tajlandii, a więc miejsce, kryjące w sobie „kawałek Buddy”. Świątynia może nie zrobiła na nas tak wielkiego wrażenia, jak wielkie Pagody na Sri Lance – surowe, majestatyczne. Była za to przyczynkiem do zamieniania słów paru z Nuim o byciu mnichem. Każdy mężczyzna w Tajlandii ma obowiązek być mnichem i służyć w armii. Decyzja kiedy zostać mnichem należy do zainteresowanego. Jest to na ogół okres miesiąca lub tygodnia, zaś ewentualny pracodawca winien ten fakt uwzględnić. Nui był mnichem przez miesiąc. Przez ten czas wstawał wcześnie rano, modlił się, chodził po domach po miskę ryżu. Jadał dwa razy dziennie, ryż, curry i to co miał po ręką – wszystko zmieszane w jednej misce (jedzenie nie ma być przyjemnością). Uczył się modlitw, słuchał nauk i musiał pilnie przestrzegać dwustu zasad mnisich. Nie mógł się na przykład uśmiechać, dostojnie nosić pomarańczowe szaty i uważać, by mu się nie zsunęły (pospodem nie miał żadnej bielizny). Samo zaś pasowanie na mnicha poprzedza suto zakrapiana rodzinna impreza. Kolejnego dnia, kandydat na mnicha jedzie w białych szatach, ogolony, do wybranego przez siebie klasztoru. Byliśmy właśnie świadkami takiego wydarzenia. Orszak samochodów, przy wtórze głośnej muzyki, wiezie biedaka do wybranego przez siebie klasztoru. To ciekawy okres w życiu każdego mężczyzny – tak krótko podsumował to Nui. Równie doniosłym jest wojsko. Każdy młody mężczyzna do 30. Roku życia może spodziewać się powołania. Nie ma komisji i podobnych instytucji. Raz w roku odbywa się tzw. losowanie. Wylosowywani są ci, którzy w tym roku trafiają do wojska. Przy czym losowanie są również mnisi i tzw. „lady boje”. Ci ostatni również muszą odsłużyć swoje. Niektórzy, jak mówił Nui, powracają do bycia facetem. Wojsko uczy posłuszeństwa i dyscypliny. Każda niesubordynacja karana jest w sposób niewyobrażalny dla polskiego poborowego.

Amphawa to miast, do którego dotarliśmy wczesnym popołudniem. To miejsce szczególnie chętnie odwiedzane przez Tajów. A, że trafiliśmy tu w sobotę, przekonaliśmy się jak bardzo popularne. To zapomniany świat Tajów. Świat, do którego tęsknią. Miejscowość położona jest przy kanale. Wzdłuż kanału usytuowany jest ogromny bazar. W najszerszym słowa znaczeniu. Wszak kupowanie, prócz jedzenia, to jedno z ukochanych zająć Tajów. Owo jedzenie ma tu jednak niezwykłą wartość. Po kanale pływają łodzie pełne ryb i owoców morza. Reszta, czyli ryż i trunki, podawane jest już z lądu. Przy nabrzeżu, na mostach ustawione są prowizoryczne stoliczki z krzesełeczkami. Należy usiąść, zamówić najsmaczniejszą rybę lub danie rybne. Na łodzi jest ona najpewniej grillowana i podawana do zjedzenia. Atmosfera gwaru, zapach i pozorny chaos, urzekły nas tego popołudnia. Spałaszowaliśmy jedną z najsmaczniej podanych ryb w naszym życiu. Do tego zupka rybna, jakieś małże… cuda cudeńka. Za wszystko zapłaciliśmy jakieś śmieszne pieniążki w przeliczeniu na polskie. Potem oczywiście długi spacer wzdłuż straganów, straganików, budek. Nie po to, by coś kupić, ale popatrzeć na Tajów. Na to za czym tęsknią. Jak kiedyś wyglądała Tajlandia? Zaszliśmy do jakiś „sklepów muzycznych”. Nui doradził mi zakup płyty wybitnego pieśniarza tajskiego, zdaje się z lat 70. Urocze kawałki za … 7 złotych brutto. Wieczorkiem wróciliśmy do naszego hoteliku, o którym należy wspomnieć. Klimatyczny, przypominający te z lat dawnych. Urocza obsługa. Wnętrza wypełnione mnóstwem bibelotów z lat 50. i 60. ubiegłego wieku, klimatyczna muzyka, jak z mojej nowej płyty. I tylko gospodarz, trochę dziwny. Witał nas pan w średnim wieku, z długimi włosami, związanymi gumką. Kolację podawała i bawiła gości już „pani” o podobnych rysach twarzy i ładniej splecionych włosach. Spod sukienki widać było duże męskie ramiona. I nikomu to nie przeszkadzało. Pani, która wcześniej była panem uśmiechnięta podchodziła do zadowolonych gości, zagadywała. Nie czuć było nawet cienia nietaktu, czy zniesmaczenia.
Nasz pokoik był koszmarnie krzywy. Po kilku piwach i jakimś tajskim rumie wydawało mi się, że to moja nieporadność. Rano było jednak to samo. Rano, to znaczy przed szóstą. O tej porze trzeba było bowiem wstać, by dać ofiarę dopływającemu do hoteli mnichowi. Drugie wejście do hotelu było bowiem przystanią. Ofiarowanie mnichowi pokarmu znakomicie oczyszcza karmę. Musieliśmy wstać, odebrać zamówione i zakupione wcześniej ofiary i włożyć je do specjalnego naczynia, które podstawił podpływający mnich. Krótko pomodlił się, pobłogosławił nas i popłynął dalej. My zaś wróciliśmy do łóżka, by za nieco ponad godzinę zacząć kolejny dzień w krainie wspomnień Tajów.
Po śniadaniu i wymeldowaniu się z hotelu, pospieszyliśmy na jedyny w swym rodzaju targ. Tak zwany targ na torach, znajdujący się Mae Khlong swą specyfikę zawdzięcza właśnie tymże torom kolejowym. Cztery razy dziennie przez rynek przejeżdża normalny pociąg osobowy z bangkoku. Zaś oryginalność polega na tym, że kupcy na czas przejazdu pociągu zmuszeni są schować i złożyć swe stragany. Robią to jednak już przez dziesiątki lat. I wychodzi im to tak sprawnie, co wzbudza podziw zebranych gapiów – turystów.
Przejażdżka łodzią wzdłuż kanałów była kolejną atrakcją tego dnia. Potem jeszcze krótki spacerek po okolicznym bazarze i dalej. Zatrzymaliśmy się jeszcze na słynnym mostem, nad rzeką Kwai. Wszyscy znamy i film i książkę. O budowniczych tegoż mostu. Wojna amerykańsko japońska, jeńcy i wiele ofiar japońskiej inwestycji. Zobaczyliśmy most i muzeum z eksponatami z tamtych czasów. Wcześniej minęliśmy cmentarz, gdzie spoczywają ci, którzy budowali i polegli. Alianci. Tajowie, nie grzebią się w przeszłości. Nie wspominają ani wojny, ani mostu, ani nawet tsunami. Żyją dniem dzisiejszym, jak nakazuje buddyzm. Dowiedzieliśmy się tylko, że to jest most na rzece Kwe. Rzeki Kwai zwyczajnie nie ma. Kwai, w języku Tajów znaczy bawół. I jest jednym z najgorszych, najbardziej obraźliwych określeń, jakim można określić człowieka . Tajowie, zastanawiają się, dlaczego ktoś nazwał to most na rzece Kwai, przypuszczają, że może dotyczyło to właśnie bawołów. Zwierzęta były mocno wykorzystywane przy budowie tej budowli. Sporo ich więc tu padło. Mostem śmierci był więc most na rzece Kwe.

Powoli, powoli zbliżaliśmy się do końca naszego dnia. Finałem tego dnia miał okazać się hotel. Hotel, bez prądu, położony na rzece. Przez cały dzień Lucy dość mocno pilnowała czasu, gdyż mieliśmy zdążyć na ostatnią łódź, która miała nas dowieźć do naszego hoteliku. Absolutna cisza. Dokoła rzeka i las. Domki usytuowane były na szeregu pontonach, przywiązanych do drzew na lądzie. Szereg chatek, z zimną wodą, z lampami naftowymi. Wiedząc, gdzie będziemy wzięliśmy oczywiście swoje latarki. Okazały się bardzo pomocne. Goście hotelowi też specyficzny. W takie miejsce nie przyjeżdża się imprezować. Kontemplować ciszę raczej. Nawet przy winku z Nium, wieczorem, po kolacji, dyskutowaliśmy szeptem. Cudowne miejsce, nie do opisania. Do pokazania jedynie. W nocy w pokoikach słychać jedynie chlupot uderzającej wody w rzece o pomost. Hotelik prowadzony i obsługiwany przez Monów. To takie kiedyś dość znaczące w tej części Azji, plemię – nacja. Dziś będące częścią społeczeństw Birmy i Tajlandii. Kolejnego dnia przed śniadaniem poszliśmy zwiedzić wioskę Monów, położoną niedaleko. Tak, jak wszystkie wioseczki Birmańczyków – biedna, ale bardzo czysta i schludna. Generalnie, spośród wielu miejsc, w które jeździ Lucy ze swoimi turystami, najbardziej lubi właśnie Birmę. Spokój, natura, piękna przyroda i Buddyzm bardziej autentyczny.
Trudno się było nam rozstać z tym miejscem. Przydałby nam się jeszcze jeden dzień w takim absolutnie spokojnym, dziewiczym miejscu. Każdy z naszej czwórki, do ostatnich minut kontemplował spokój i szum rzeki, leżąc w hamaku lub na leżaku, na przystani. Koło 11. przypłynęła po nas łódka i odwiozła nas na przystań, a stamtąd samochodem dalej w podróż po Tajlandii.