Ech, gdyby ta Azja była trochę bliżej….

Wyjazd do Tajlandii planowany, realizowany…

Męcząca, długa podróż. Najpierw urwanie głowy u Agnieszki w pracy, potem pakowanie, na prędce. Moja osobista szefowa logistyki zdążyła. Sporo ją to jednak kosztowało. Do pociągu, na dworcu w Gdańsku wsiadała pół przytomna. Nasze pożegnanie na miesiąc z krajem było mroźne, ale dość słoneczne. Trza nam było ubrać się maksymalnie mądrze, tak by już w Doha pozbyć się kurtek, rajstop, ciepłych skarpet i kalesonów. Mały móżdżek osoby piszącej te słowa nie był w stanie wyobrazić sobie, że gdzieś na świecie może być zwyczajnie cieplutko. I na odwrót. Teraz, gdy zerkam na pogodę w domku, myśl, że tam jest zimno, nie dociera ani do lewej ani do prawej półkuli.

Naszą stacją docelową nie był wcale Bangkok. Tam mieliśmy się zaledwie spotkać z naszą bananową Lucy. W stolicy czekaliśmy więc na lotnisku niemal pięć godzin na samolot do Chiang Mai. Czas jednak przeleciał szybciutko. Po kilku zdaniach znaleźliśmy z naszą przewodniczką mnóstwo wspólnych tematów. Odebraliśmy od niej konieczne rezerwacje na kolejne dni i niepostrzeżenie, kolejny raz odprawieni znaleźliśmy się w samolocie linii „Smail Thai” (ta takie uśmiechnięte wewnętrzne tajskie linie lotnicze). Na lotnisku jeszcze tylko dowlec się z plecakami do taksówki i za dwadzieścia minut byliśmy już w swoim hotelu „Chedi Home”.

1
Agnieszka czekająca przed hotelem na busik

Tutejsze zegary obwieszczały, że jest nieco po 22. Szklaneczka świeżo zakupionej na lotnisku whisky, na dobre spanie, mimo że noc zapowiadała się i tak nieludzko ciężka. Nasze organizmy nie dały się tak łatwo wyrolować, o nie. Sześć godzin przesunięci w czasie i niemal trzydziesto stopniowa różnica temperatur. Rzeczywiście po chwilach kilku zasnęliśmy, by wkrótce przebudzić się. A to przeszkadzał upał, a to jazgot motocyklowy za oknem. To jednak Azja, spore miasto tajskie, w sezonie żyje cały dzień, a noc jest dla białasów szczególnie miła. Sami wkrótce to wyczailiśmy. Temperatura spada, białasy wychodzą ze swoich dziupli i oblegają restauracje, knajpy i korzystają ze wszystkich uciech cielesnych, jakie proponuje im na ten moment północ Tajlandii. A uciech jest wiele. Tajlandia do tańca i do różańca, ale raczej tego buddyjskiego. Na ulicach spotyka się spory odsetek turystów, którzy szukają tu wsparcia duchowego. W świątyniach i przy klasztorach widzieliśmy białasa w niechlujnie uciętych spodniach, w dwóch różnych skarpetach, w laczkach sklejonych taśmą. Tu jednak nikogo to nie dziwi. Tajowie, akceptują wszystko i wszystkich. To ich karma, tak to komentują oni sami. A tak wyjaśniła nam to Lucy.

Tragicznie więc było wstać rano, w poniedziałek o ich siódmej (w Polsce jeszcze środek nocy). Śniadanie, tajskie lub europejskie. Zaś między 8. a 9. czekał już na nas przewodnik. Zaplanowaliśmy dołączenie się do wycieczki, międzynarodowej rzecz jasna. Bogu dzięki tylko za to, że w tym dniu program nie był zbyt bogaty. Widok przewodnika „niezdyscyplinowanego seksualnie” pokazywał różnorodność w śród Tajów. Dany, był kimś pomiędzy… Duże kobiece okulary, gesty też mało męskie. Usta pomalowane ciemną szminką. Sympatyczny, życzliwy i uśmiechnięty. Pierwszym punktem była świątynia Doi Suthep. Nie sposób, będąc tutaj nie być w tej świątyni. Ktoś powiedział nam później, że jeśli było się Chiang Mai, a nie widziało się tej świątyni, to znaczy, że nie było się tu wcale. Legenda głosi, że świątynia powstała w XVI w. kiedy to wysłano w tej rejony słonia z zawieszonymi relikwiami Buddy. Słoń w pewnym momencie zatrąbił, okrążył miejsce trzy razy. I już wiedziano, że tu będzie jedna z najważniejszych świątyń. Jej blask i uroda, rzeczywiście mówi wiele. Rój białasów, którzy wchodzili tam w ten poniedziałkowy poranek rósł z każdą godziną. Szczęście, że byliśmy tu raczej wcześnie. Miło było spotkać się po niemal roku z Buddą w takim miejscu. Poprzyglądać się ludziom modlącym się i samemu usiąść na moment w jednej z wielu świątyń. Szkoda tylko, że nasz/a Dany dał nam na to tylko godzinkę. Sami spędzilibyśmy tu znacznie więcej czasu. Drugim i ostatnim punktem całej wycieczki była wioska Pan Dow. To znowu  szczególne miejsce, które ma unaocznić wielkość króla Ramy IX. Jeszcze wspomnę o nim z całą pewnością. Mieszkańcy tej górskiej wioski, wywodzący się głównie z Birmy zajmowali się dawniej głównie uprawą opium. Rama IX w swej wspaniałomyślności pokazał im inną drogę. Kazał im zająć się hodowlą i handlem, warzyw, owoców, bawełny, wełny i temu pochodnych specjałów. Nie zamknie ich, nie wysiedli, mają tylko podjąć wyzwanie i wykorzystać swą szansę. Próbują, przez wioskę przejeżdża dziennie kilkadziesiąt busików. Niech choćby kilku białasów skusi się na zakup oryginalnego okrycie, czy szala, robionego rzecz jasna ręcznie. Skosztuje hodowanej kawy, czy jakiegoś owoca lub warzywa, a już są do przodu. Są pod opieką rządu. Mają być znakomitym urozmaiceniem kulturowym dla turystów. Powrót z Danym do hotelu koło południa otworzył nam oczy na tak zwanych „lejdy bojów”. Szybko dostrzegłem, że obsługuje nas rano przy śniadaniu ktoś taki. Ulice pełne są takich „pań panów”. Na pewno poruszymy jeszcze ten wątek z Lucy. Skąd i dlaczego właśnie Tajlandia jest stolicą świata, dla takich pomysłów?

                           Świątynia Doi Suthep

Powrót do hotelu jeszcze wczesnym południem i mocne postanowienie – nie dać się zmęczeniu. Ruszamy więc w miasto, w stare miasto. Zobaczyć świątynie. Popatrzyć na prawdziwe miasto. Warto wspomnieć, że nabyliśmy ichniejszą kartę telefoniczną, razem z Internetem rzecz jasna. Tuż po przylocie do Chiang Mai, zgodnie z instrukcją Lucy, udaliśmy się do skromnie wyglądającego stoiska z usługami Tele- kom. Jeszcze skromniej wyglądająca Tajka. Zapytała, jak długo chcemy być w Tajlandii. Po czym wzięła moje urządzenie i w czasie nie dłuższym niż dwie minuty, miałem skonfigurowany smartfon, na tutejsze rozmowy i ponad 4 GB Internetu. Ślicznie podziękowała nam kłaniając się głęboko, że wybraliśmy właśnie ją i jej pomoc.

Ruszyliśmy. Świątynie buddyjskie z XIII wieku i takież stupy nie są tu niczym niezwykłym. Po naszemu zgubiliśmy się na „old Town”. Pomocą służył nam trochę GPS w smartfonie. Nawet nie wiem ile razy sznurowałem i zdejmowałem buty, nie mogąc się oprzeć niezwykłym wnętrzom świątyń. W jednej oczywiście mą pokręconą osobę dostrzegł mnich. Obdarowując mnie modlitwą i sznurkiem na nadgarstku. Wyjątkowa okazała się srebrna świątynia. Czy cała wykonana ze srebra? Nie wiem. Wiem za to, że moja Pani nie mogła do niej wejść. Wstęp tylko dla mężczyzn. Snując się po kompleksie klasztornym. Znaleźliśmy miejsce, gdzie ręcznie wykonywane były srebrne ozdoby. Ufff,  żmudna iście kontemplacyjna robota. Mnisi maleńkimi młoteczkami wykuwali każdy ornament, ilustrujący życie Buddy. Tuż obok klasztor, a w nim od razu propozycja medytacji. To odpowiedź na zapotrzebowanie coraz większej liczby odwiedzających Tajlandię. Chcą pomedytować. Pobyć w klasztorze. Dwa dni jedna noc, lub może cały tydzień, głosiły reklamy.

Naprawdę zmęczeni wróciliśmy do hotelu i od razu  pomysł pójścia na kolację. Mimo, że wcześniej coś tam przekąsiliśmy nie mogliśmy się oprzeć pokusie wieczornego wyjścia. Wybraliśmy… a co? Od razu knajpa wysokich lotów, może nie w kwestii ceny, ale jakości. Odczekaliśmy sporą chwilę w kolejce aż zwolni się stoliczek, po czym grzecznie zostawiliśmy buciki przed wejściem i rozpoczęliśmy naszą tajską przygodę ze smakiem. Jeszcze nie jemy tak zwanego ulicznego posiłku, ale to tylko kwestia dni. Najdroższe z całego menu jest oczywiście piwo. Dobry, spory posiłek dla dwojga to nierzadko wydatek trzydziestu, czterdziestu złotych (z piwem rzecz jasna). Na ulicy będzie jeszcze taniej.

Wieczorem zakończyliśmy nasz pierwszy dzień wędrówek po Tajlandii.

Kolejny dzień miał być kolejnym dniem, gdy mieliśmy dołączyć się do kilkuosobowej wyprawy w nowe miejsce północy kraju. Tym razem prze recepcji czekała na nas przeurocza, tym razem sprecyzowana płciowo Tajka, choć nie do końca narodowościowa Tajka. Gi, jak sama wspominała wywodziła się z Karenów. Odwiedziliśmy jej wioską. Po drodze, gdy zabraliśmy gromadkę chętnych na wycieczkę (jakieś 12 osób) opowiedziała nam encyklopedycznie o regionie, o jego różnorodności etnicznej, o tym że tutejsza ludność to jedynie 20 proc, rodowitych Tajów, reszta, Birmańczycy, i inne społeczności lokalne. Jej wioska również objęta została programem królewskim. Rezygnujecie z opium, a ja daję Wam spokój, bezpieczeństwo i możliwości rozwoju i nie wyganiam was do Birmy. Tak zaproponował król. I znowu była to propozycja nie do odrzucenia. Pojechaliśmy też do parku narodowego Doi Inthanon, gdzie mieliśmy okazję być na najwyższym tajskim wzniesiemy – 2565 m.n.p.m, to miało być ostatnie pasmo Himalajów. Gór, co prawda nie widzieliśmy mgła nie chciała nam dać tej szansy. Ale było przynajmniej zimno. Rano o 6. Było tego dnia w tym miejscu ok. 6 st. celsjusza. Widzieliśmy również okoliczne wodospady: niższy Wachirathan – 40 metrowy oraz  Siritharn – opisywany jako 100 metrowy. Te… powiedzmy zaliczyliśmy, bez większego entuzjazmu. W równie wielkim i pięknym, na Sri Lance, kąpaliśmy się w ubiegłym roku. Potem obraliśmy kurs na dwie królewskie pagady – rodzaj stupy do przechowywania relikwii, Royal King Pagodas. Króla i królowej, wraz z otaczającymi ich ogrodami. Powstałem na przełomie lat 80. i 90. jako podarunek od armii tajlandzkiej.  Oba obiekty położone obok siebie, bardzo wysoko w górach są miejscem specjalnych uroczystości królewskich. W parkach krząta się mnóstwo opiekujących się ogrodami ogrodników. Pięknie i zimno. Słoneczko znowu poskąpiło swych promieni. Ostatnim punktem obowiązkowym wycieczki był Royal Project reaserch. To znowu pomysł króla na ogrodowe zagospodarowanie przestrzeni. Próba nauczenia miejscowych botaniki Zdjęcia wiszące na każdym kroku pokazują jeszcze młodego Ramę IX zaangażowanego w ten pomysł. Kroczącego z mapami, lornetką i aparatem fotograficznym. Tu wspomnieć należy wreszcie o jego postaci i roli jaką pełnił w Tajlandii. Rama IX był najdłużej panującym władcą na świecie. Rządził ponad siedemdziesiąt lat. Jego imię ceremonialne: „Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona. Zmarł 13 października ubiegłego roku. Żałoba po jego śmierci trwać ma rok. Z czego sto dni to żałoba wielka. Nie ma miejsca, gdzie nie byłby wspomniany. Każda instytucja państwowa i wiele firm prywatnych opasanych jest biało czarnymi wstęgami. Wszędzie, dosłownie wszędzie spotyka się jego wizerunki. W wielu świątyniach, które odwiedziliśmy jest jemu właśnie poświęcony ołtarz. Nigdy dotychczas nie spotkałem się z takim kultem jednostki. Stali, Hitler? Takie porównania przychodziły mi do głowy myśląc o Królu, o łzach u kulcie tej jednostki. Jeszcze na lotnisku zapytaliśmy Lucy o jej opinię na ten temat. Był to człowiek solidnie wykształcony  w Europie, urodził się Cambridge. Z zamiłowania artysta, wielbiciel piękna. Nie chciał zostać królem. Został nim jako młody człowiek z przypadku. To, jak dziś wygląda Tajlandia na tle swych biedniutkich sąsiadów: Laosu, Wietnamu, Kambodży, to jego zasługa. Lucy wspomniała o zdjęciu jakiego doszukała się gdzieś przy okazji zgłębiania tematu Rama IX. W 1984 roku Tajlandię odwiedził nasz Papież. Jest fotografia ukazująca naszego Jana Pawła II i ówczesnego tutejszego mnicha, głowę wyznania buddyjskiego. Król Rama IX składa pokłon im obu. Świadczy to o jego głębokim szacunku i skromności.

Syn mu się jednak nie udał. Ma przejąć po nim tron. Całe lata bawił w Europie, wydając królewski majątek. Zapewne w kompleksie, przyćmiony wielkością ojca. Ale o tym później.

Dzień zakończyliśmy świetną walentynkową kolacją. Lokal polecony oczywiście przez Lucy. Na stolik czekaliśmy co prawda jakiś czas, ale widok i rozmowa z szefem sali, wynagrodziła wszystko. Gość ogarniał we wszystkich językach świata zgłodniałe stado białasów i Chińczyków. Znajdował też czas, by z każdym chwilkę porozmawiać. Dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski zarzekał się, że jeśli przyniesiemy mu „Chopina, żubrówkę, czy Sobieskiego”, w tym lokalu jemy za darmo. A gdy wspomniałem mimo chodem coś o „absolucie”, odrzekł krótko, że szwedzkich „szczyn” nie pija. Zjedliśmy ogrom znakomitości. Najedzeni, by nie rzec obżarci podążyliśmy tanecznym krokiem do hotelu. Przy okazji poznając nocne życie Chiang Mai. Po drodze osobnicy lub osobniczki  płci nie do końca sprecyzowanej proponowali mi drinki i pogawędki przy nich. Łączyła je/ich wspólna cecha. Czerwona sukienka wciśnięta na ponętne ciała. Była przy mnie jednak strażniczka moralności i małżonka w jednej osobie. Nie mogłem zboczyć z drogi cnoty i wiary w święty związek małżeński.

Nasza walentynkowa kolacja w Tajlandii