Zmierzaliśmy do Ayutthai, pierwszej stolicy Tajlandii. Nim tam jednak dotarliśmy zatrzymaliśmy się na czas jakiś nad znanymi w całej Tajlandii wodospadami – Erawan. Wodospady znajdują się w parku narodowym są jedną z atrakcji, wśród tych, którzy lubią pluskanie się w wodotryskach. Mankamentem miejsca jest to, że jest przy okazji ulubionym miejscem Rosjan. I to w odczuciu moich i mojej najlepszej małżonki dyskwalifikowało to miejsce już na starcie. Widok hałaśliwych Rosjan i Rosjanek, biegających pół nago, fotografujących się przy byle mostku, czy skale, może zniechęcić nawet najbardziej wytrwałych. Wodospad sam w sobie jest przepiękny. Składa się w zasadzie z kompleksu siedmiu wodospadów. Pierwsze dwa zdobywa się dość łatwo i są najbardziej oblegane przez turystów. Od trzeciego w zwyż jest już prawdziwa wspinaczka. Upał daje się oczywiście we znaki i stado „iwanów”. My sami weszliśmy na czwarty, dalej zrezygnowaliśmy. Nie chciało nam się wciskać między nimi, zwłaszcza, że ja sam wspinam po schodach się raczej wolno. Gdy przy wejściu do wodospadów widnieje wielki napis, z obrazkiem, który nawet idiota winien pojąć, że nie biegamy między wodospadami pół nago, lub w strojach kąpielowych. Wszyscy inni są w stanie się dostosować. Rosjanie – nie. Wsiedliśmy do samochodu. Po drodze jeszcze mały lanczyk. Nasz ekspert kuchni tajskiej – Nui, nazamawiał zup i innych przekąsek. Wszystkim brakowało już dawki ostrości – znaczy chili. I ostatni etap podróży samochodem.
Do Ayuatthai, a w zasadzie do dość specjalnego hoteliku, który zarezerwowała nam Lucy. Oboje z Nuim od dwóch dni byli ciekawi naszych reakcji, gdy zobaczymy to miejsce. Sam Nui, absolutnie uwielbia to miejsce i miał żal, że Lucy nie zarezerwowała im pokoju tu właśnie, lecz w hotelu, nieco dalej. Gdy po ponad trzech godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce oczom naszym ukazał się hotel Ayutthaya – Retreat Resort. Po pierwsze położony oczywiście na uboczu, z dala od gwaru miasta. Zaś sam hotel, to zespół kilku tradycyjnych drewnianych domków tajskich na palach. Domki na palach to dość charakterystyczne lokum dla dawnych Tajów, ale domki te różniły się klasą i formą. Te nasze odzwierciedlały miejsce, w których mieszkali lordowie tajscy. Hotelowa recepcja i jadalnia z widokiem na przepiękne oczko wodne z liliami wodnymi. Wszystko w drzewie dębowym. Do części mieszkalnej wchodzi się oczywiście bez butów. Drzewo, drzewo, drzewo. Wszystkie bibeloty, z epoki, mnóstwo miejsc wypoczynku. Na terenie hoteliku jest naturalnie basen. Drzwi do pokoju, obustronnie otwierane, z wejściem przez bardzo wysoki próg, zamykane na łańcuch z kłódką. W środku – szafy i szafki z epoki. W obszernych pokojach oczywiście wysoki standard – klimatyzacja, duży telewizor, lodówka. Najciekawsza jednak łazienka. Nie załapałem za pierwszym razem, gdy wchodziliśmy do pokoju. Dopiero przy kolacji, Agnieszka mówi mi, że do łazienki, a w zasadzie prysznica schodzi się na dół. – Ale dwa, trzy stopnie? – zapytałem jedząc zupę. – Nie, jakieś dwanaście stopni – odrzekła, jedząc inną zupę. Niemal zakrztusiłem się swoją zupą. Po kolacji sprawdziłem. Wrota do łazienki były podobne do tych wejściowych. A w środku – wanna po lewej stronie, zaś po prawej schody prowadzące na dół – do prysznica, zlewu i toalety. Piękne? Dziwne? Wkurzające? Szczególnie w nocy, gdy idziesz siusiu. Wszystko jednocześnie. Zwłaszcza, że to nienormalne drzwi, ale wrota, z progiem na jakieś 25 cm. Jeszcze tej nocy zejście w tej łazience po schodach siusiu, przy otwarciu skrzypiących, drewnianych drzwi, z całą pewnością budziło mnie ze trzy razy w nocy. Agę, z raz (bo tyle razy siusiałem). W żadnym razie nie denerwowała nas ta sytuacja.
Rano wstaliśmy wypoczęci. Poszliśmy na śniadanie. Zjedliśmy smaczną zupkę ryżową, spotkaliśmy się z Lucy i obgadywaliśmy dzień dzisiejszy. Ruszyliśmy poznać zabytki Ayuthai. Do tego był na potrzebnym jeden pan z tuk tukiem. Nie ważne, że nie mówił po angielsku. Lucy, jak i pan skośny mięli tę samą mapę tegoż pięknego miasta, z tymże nasza była angielska, Pana tajska. Rzecz polegała na tym, by za każdym razem pokazać Panu punkt. Ten zaś zmyślnie odnajdywał en sam punkt na swoim planie i grzecznie odpowiadał – Ok. Miasto jest starodawną stolicą Tajlandii. Tu rzec by można zaczęła się jej państwowość i niezależność. Mieści się jakieś 70 km od Bangkoku i jest nie lada atrakcją dla wszystkich chcących i kochających oglądać stare ruiny. Perełką miasta jest kilka kompleksów świątynnych (znajdują się na liście UNESCO), które nawiązują do czasów świetności miasta. Samo miasto zostało założone około 1350 roku a jego doskonała lokalizacja sprawiła natychmiastowy rozwój. Ayutthaya leżała na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Chinami, Indiami i Archipelagiem Malezji, co sprawiło, że w latach największego rozkwitu (około roku 1700) była najbardziej ludnym miastem świata (około miliona mieszkańców). Miasto swym przepychem i bogactwem zachwycało przybyszów z całego świata. Historia nie okazała się jednak dla dawnej stolicy Tajlandii zbyt łaskawa., a to za sprawą sąsiadów, którzy jak to w takich przypadkach bywa, okazali się bardzo o bogactwo zazdrośni. W 1767 roku wojska Birmy zajęły miasto, plądrując je i niszcząc do gołej ziemi. Nigdy później Ayutthaya nie odzyskała swej świetności a dziś liczy sobie zaledwie (w porównaniu do XVII wieku) ponad sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców.
Zwiedzając świątynie, a w zasadzie resztki, które po nich pozostały natrafiamy nie tylko na resztki pałaców, murów i świątyń. Najdziwniejsze jest to, że Birmańczycy w swym zapale niszczyli również, przecież święte dla nich posągi Buddy. Sądzili bowiem, że tam ukryte zostały również skarby. Nie trzeba zbyt wielkiej wyobraźni, by spacerując, poczuć potęgę i rozmach, w jakim budowane było miasto. Bezgłowe, czy bezrękie posągi Buddy świadczą jedynie o tym, jak zaciekle niszczono to wszystko.
Do dziś Birmańczycy nie są, delikatnie rzecz ujmując przyjaciółmi Tajów. Choć na ogół Tajowie są bardzo mało pamiętliwi, nie roztrząsają historii, odwrotnie niż my Polacy. Kiedy spotkaliśmy dwa dni temu, w wiosce Monów, Birmańczyka, skądinąd bardzo życzliwego, uśmiechniętego, mówiącego pięknie po angielsku (notabene był nauczycielem w tej wiosce) i gdy zapytał nas dokąd dalej wyruszamy, a my odrzekliśmy, że do tegoż właśnie miasta, zasępił się, spuścił wzrok. Wiedział, że będzie niepochlebnie o jego ojczyźnie.
Pana od tuk tuka, niebawem zmieniła małżonka. Wredna Tajka, tak w skrócie określiła ją Lucy, bojąc się, że będzie miała dość trudną bitwę cenową. Wredna Tajka, niezwykle uśmiechnięta towarzyszyła nam ze swoim tuk tukiem cały dzień. Nas zawiodła pod nasz niezwykły hotelik, a Lucy do jej hosteliku. Gdy zapytaliśmy ją o to, jak przeprawa z Tajką, odrzekła, że ta podała jej jakąś astronomiczną cenę, za całodzienny kurs. Lucy odrzekła tylko, że to zdecydowanie za dużo i że ma przygotowane tylko tyle. Dała jej kwotę znacznie niższą i uciekła, jak twierdzi. Kolejnego dnia i tak zawiózł ją do nas jej mąż. Nie musiała więc być nazbyt obrażona.
Ostatnim cudownym miejscem, które odwiedziliśmy była świątynia zachodzącego słońca Wat Hai Wattanaram. W niej, przy dwóch trzynastowiecznych posągach Buddy pożegnaliśmy się z pięknymi świątyniami. Widok –niebiański. Garstka turystów, może nie tyle wyznawców Buddy, ale po prostu piękna siedziała w ciszy i skupieniu. Wymarzone zakończenie dnia. Potem jeszcze kolacja – spora i smaczna. Po tajsku. Zupa, którą zamówiliśmy nie mogła być „średnio ostra”, jak to na ogół proponuje się turystom. Po prostu – ostra lub nie ostra. Wybraliśmy … na ostro. Potem zwiedziliśmy tutejsze Tesco, uderzająco podobne do naszych (choć miniaturowe). Maleńkie zakupy, przed pakowaniem.


Ostatni dzień w Ayutthaya, rozpoczął się dla nas wczesnym rankiem. Jeszcze poprzedniego wieczora potrzebowaliśmy troje Tajów, do przetłumaczenia jednej kwestii. Potrzebowaliśmy spakowane śniadania na 7. rano. Nieco po 7. dojeżdżała do nas Lucy i jechaliśmy razem do Bangkoku na lotnisko. Około 11.45 mięliśmy lot na wyspę Krabi, a stamtąd transport na naszą wyspę docelową, na czterodniową labę.