To już niemal finałowe odliczanie do naszego wyjazdu.
18. stycznia br. silna grupa pod wezwaniem… to sprawa do ustalenia, wyrusza, by odkryć dla siebie „łzę Indii”.

Dni pierwsze
Jak zwykle podróż dała nam się we znaki. Od zimy (w Monachium było jeszcze chłodniej niż w Gdańsku) aż po lankijski upał, gdzie na wysokości w samolocie termometr mówił o 16 st. C . Zgodnie z polskim czasem dotarliśmy do Negombo ok. 22. Tu była już późna noc a w zasadzie wczesny ranek. Przesunęliśmy wskazówki zegarka do przodu o 4 i pół godziny. Po załatwieniu wszystkich wizowych i bagażowych formalności. czekał na nas nasz przewodnik – kierowca, Kusumsiri. Ciemny, jak większość Lankijczyków. Szczery uśmiech, kartka z napisem „Javek Holender” i bukiety kwiatów dla każdego z nas. Po mniej więcej godzinie byliśmy już w swoim hotelu. Wtarabaniliśmy się z bagażami na ostatnie piętro, wcześniej zapytaliśmy o kilka szczegółów organizacyjnych. Mieliśmy dwa dni dla siebie, na zupełne „nicnierobienie”. Rano, po kilku godzinach snu, a w zasadzie drzemki zeszliśmy na śniadanie. Upał, zieleń i widok basenu a za nim plaży. Zrobił swoje. Nasze zmęczone pyszczki rozpromieniły się. Ogarnęliśmy się ze śniadankiem dość szybko. Ja na „chomika”, ale coś tam spałaszowałem. I zaczęło się wylegiwanie na plaży. I poznawanie naszych wszystkich „drogich przyjaciół”. „My dear friend” to podstawowa forma zagajania tutejszych, jak chcą nam coś sprzedać lub zaproponować. W mgnieniu oka zapraszali nas na: rafting, fiszing i wycieczkę po mieście. Na razie zwolennicy raftingu umówili się na jutro z właścicielem hotelowego katamaranu. Dumy pewnego ciemnego jegomościa, który zasuwał po plaży w dżinsach, bluzie i T-shercie. Jak będzie, zobaczymy. Znowu musimy się uczyć dyplomacji, angielskiego (ich akcent jest… lankijski) i umiejętności odmawiania. Aż do momentu jak w Indiach, gdy miałem zniżkę formy i do każdego napotkanego Hindusa, który setny raz wlepiał mi pocztówki, kolczyki i co tam jeszcze miał, cedziłem przez zęby spadaj lub spierda…. Spadali szybciej niż kiedykolwiek.
Kilka obrazków z …. plaży



Trzeciego dnia wyruszyliśmy w podróż po Sri lance. Drugi dzień w Negombo również minął leniwie. Młodzież wypłynęła na poszukiwania raf koralowych i podglądanie podwodnego życia oceanu indyjskiego. Średnio zadowoleni. Porównanie z tym co widzieli na Flores w Indonezji wyszło póki co na niekorzyść Sri Lanki. Po ponad godzinnej podróży katamaranem, snurkowali jakieś 30 minut. I jedyne co widzieli, to okazy podmorskiej flory i fauny, które wynieśli im na powierzchnię opiekunowie wyprawy. Słowem średnio, dobrze, że cena tej wyprawy też była negocjowana.
Agnieszka robi furorę. Podoba się Lankijczykom. Zarówno tym na lądzie i na wodzie. Już na pierwszy rzut oka była jedną z fajniejszych „laseczek” w hotelu, choć prawdę mówiąc konkurencja mamusiowatych Niemek, czy Holenderek nie miała z moim „szczęściem” żadnych szans, już na starcie. Miesiące dbania o siebie i figurę zrobiły swoje. Jeden z „marynarzy” kilkakrotnie upewniał się, że jest mężatką, drugi z kolei proponował masaż ajuwerdyjski, mimo że był hotelowym kelnerem. Mamy wszyscy z tego sporo śmiechu.
Potem ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu lokalnego i dobrego jadła, na początek lunchu. Jak zwykle metody intuicyjne i telepatyczne okazały się wyśmienite. Trafiliśmy do kiepsko prezentującej się z zewnątrz knajpki i wybraliśmy świetny ryż i makaron z owocami morza plus oczywiście koktajl owocowy – którego pijemy tu sporo przy każdej okazji. Szybko umówiliśmy się, że wieczorem też tu zawitamy na rybną ucztę. Bardzo miłe panie zapewniły, że wszystko będzie świeżutkie i pyszniutkie. Takie też było. Jedliśmy nawet kraby, a nasza koleżanka Madzia, długo jeszcze wysysała i wydłubywała milimetry kwadratowe mięska z każdego odnóżka.
Rano o ósmej śniadanko, ostatnie pakowanie i już siedzimy w busiku, który wiezie nas do Anuradhapura. Mimo, że odległość niewielka, jechaliśmy tu całe przedpołudnie z kilkoma tylko przerwami. Powierzchnia całej wyspy herbacianej, to ok. 65 tys. km kw, ale przeciętna prędkość pojazdu na Sri Lance, to znowu 40 km/h. Do hoteliku bajecznie położonego wśród łąk i pól ryżowych, z wrzeszczącym ptactwem dotarliśmy sporo po 16. Młodzież szybko wskoczyła do baseniku, a ja cieszę się, że jest znośna łączność internetowa, nadrobię blogowe zaległości. Po drodze jeszcze usiłowaliśmy przekazać naszemu kierowcy, którym jeszcze nie jest nasz Kusumsiri, co chcemy zjeść. Ten, słabo mówiący po angielsku Zygmunt (tak go nazwaliśmy, nie do końca pamiętając i rozumiejąc jak ma na imię), mokry z przerażenia próbował nas zawieźć do restauracji turystycznej, tak jak zapewne robi to zawsze. A my swoje, że chcemy jeść to, co on jada. Wysadził nas więc w jakiejś knajpce, do której żwawo weszliśmy. Tubylcy zajadający rączkami wszystko, co mieli na talerzach, zbaranieli. Kelner w ułamku sekundy podał nam wodę, serwetki i sztućce (tutejsi mieli pocięte gazety zamiast serwetek, a wodę w dzbanku). Pokazał garnki, z którego trzeba sobie nabrać i tyle. Jedzenie było naturalnie przednie, choć chwilami zabójczo ostre, ale smaczne. Szczęśliwi i najedzeni zapłaciliśmy za obiad jakieś 15 zł od głowy – O to nam chodziło – rzuciliśmy w samochodzie kierowcy. Po drodze zawitaliśmy jeszcze do świątyni hinduskiej, okazałej, choć nielicznej w tych rejonach. To Tamilowie, tak pouczył nas kierowca. Szybko odświeżyliśmy, pamięć i dowiedzieliśmy się, że wszystkie kłopoty Sri Lanki ostatniego półwiecza, konflikty i rzezie, były z organizacją paramilitarną, terrorystyczną, Tygrysami tamilskimi. Właściwie dopiero w 2009. roku, obecnie panujący prezydent, pozbył się problemu definitywnie, eliminując przywódcę – ot po prostu. Kraj stał się spokojnym rajem turystycznym.
Dopiero teraz z drogi, zaczynamy odkrywać piękno przyrody tego kraju, a przecież tyle jeszcze przed nami. Mimo dwudziesto milionowego zaludnienia tej bądź, co bądź małej wyspy nie czuje się tłoku, jaki poznaliśmy w Indiach. Znaleźć tu można ogromne połacie ziemi, której człowiek nie skaził swą ingerencją.
Jutro przemierzymy miasto Anuradhapura, pierwszą średniowieczną stolicę państwa (jej historia sięga VI w przed naszą erą), odwiedzając ogromne świątynie buddyjskie – stupy, dotkniemy początków tej religii.




Kolejne dni, kolejne wrażenie. Ale również i kolejna walka o to, by nie dać się robić w „trąbkę na białasa”. Anuradhapura okazała się piękna, rozległa i miejscami mocno gorąca. Nasz Kusumsiri nadal nie zaszczyca nas swoją obecnością, co lekko nas niepokoi i wzbudza teorie spiskowe. Jutro wieczorem się z nim dopiero spotkamy i mam nadzieję, a nawet jestem pewien wszystko wyjaśnimy. Wracając jednak do Anuradhapura – wskazał nam wybranego przez siebie przewodnika. Lotny, bystry chłopak ze sporym doświadczeniem w terenie, w temacie początków buddyzmu, sam zresztą buddysta. Szybciutko wkręcił nas, byśmy zobaczyli jeden z codziennych obrządków, w pobliskim klasztorze. Miłe! Zaspokoił naszą wielką ciekawość w stu procentach. Pokazał nam mistyczne miejsca z minionych wieków p.n.e. Skalne miejsca modlitw ówczesnych mnichów. Z wgniecionymi w kamieniu miejscami, z przeznaczeniem na medytację, odpoczynek (ile czasu trzeba spędzić na kamieniu, by powstało zagłębienie?). Wybór miejsca – niezwykły, dookoła pola ryżowe i dźwięki fauny i flory. Sam mógłbym medytować w takim miejscu… Skała, z w zasadzie skały na wzniesieniu tworzyły formę klasztoru – miejsca odosobnienia. Mozolnie rozwarstwiane i rzeźbione wodą. Skałę przecinano w ten sposób, że wzdłuż linii, w jakiej miało nastąpić przecięcie, robiono otwory. W otwory wkładano sadzonki drzew. Drzewo rosnąwszy, przez lata rozpierało i dzielało elementy skalne. W taki sposób, pokoleniami tworzono granie skalne różnej wielkości, wykorzystywane do budowy buddyjskich świątyń – stup, klasztorów i wielu innych. Rodzi się obraz jednej z największych cech buddysty – cierpliwości. Następne pokolenie będzie miało gotowe skały, z których pobudują jeszcze piękniejsze stupy. Obejrzeliśmy więc największe stupy świata, te wpisane na listę UNESCO. Zamurowane od wewnątrz, niedostępne od setek lat dla człowieka a w środku bezcenne dla nich relikwie Buddy – kość z ramienia. Wokół stupy resztki muru, który miał chronić miejsce przed dzikimi słoniami. Byliśmy pod drzewem, a w zasadzie odszczepką z drzewa, pod którym Budda, doznał oświecenia. Drzewo przyjechało do Sri Lanki z Indii, razem z mnichem, który miał przekonać króla wyspy do buddyzmu. I przekonał, dość skutecznie. Dziś drzewo mające kilka tysięcy lat, jest zapewne największym obiektem sakralnym dla Buddystów na Sri Lance. I nie sposób nie poczuć magii miejsca. Mnich nieopodal drzewa pobłogosławił nas, modląc się w naszej intencji dłuższą chwilę, za całe 100 rupii lankijskich (a więc niecałego dolara).
Stolica Anuradhapura zniknęła z pola widzenia świata na dobrych klika wieków. Zabytki, stupy i klasztory spowiła na cała pokolenia dżungla. Dopiero XIX wiek i kolonialista brytyjski ukazał te miejsca światu od nowa. Dziś możemy zobaczyć miejsca spoczynku i medytacji buddystów żyjących przed Chrystusem. Sam Budda był podobno na Sri Lance trzy razy. Ciekawe misy z granitu, gdzie przygotowywano ryż dla kilku tysięcy mnichów, a obok nieco mniejsza – przeznaczona na „carry” do tegoż ryżu. Ryż z carry – to podstawowy mnisi posiłek. A i dziś podstawowy posiłek (śniadanie, obiad i kolacja) dla wielu tutejszych. Genialny system nawadniania i wentylacji, wszystko to jest dziełem „przedchrystusowych” buddyjskich mnichów.
Sam Buddyzm, jak kilka razy powtarzał, a raczej wpajał nam przewodnik, to nie religia, raczej filozofia, system wartości. Ludzie nie modlą się do stup, do posągów Buddy. Budda wskazał im jedynie cele i metody ich osiągnięcia. Droga i ich wybór zależy od nich samych.
Po uduchowionym zwiedzaniu, niestety spadliśmy w codzienność. Znowu z uporem maniaka, zawieziono nas na restauracji dla białasów. I zapłaciliśmy za lunch – nawet pyszny – jak za zboże dwa razy więcej niż wczoraj. Potem krótka wymiana uwag z „wysłannikiem Kusumsirego” o zapłacie dla przewodnika. I przeprosiny, że mamy zapomnieć, że nas to nie dotyczy.
Rekordy sympatii bije za to Zygmunt, kierowca z którym od początku jeździmy. Wyczuł nasze preferencje, nasze oczekiwania i zjeździł z nami pół miasta byśmy mogli kupić chleb, bo wbrew pozorom to nie prosta sprawa. Jest cały dla nas, ale przewodnik z niego żaden. Słabiutko po angielsku, prostota i szczerość wrodzona. Zacny ten nasz Zygmunt. Śledzi każdy nasz ruch. Przed chwilą Agnieszka wróciła do pokoju, z wieściami, że Zygmunt ruszył w te pędy za nimi na rowerze, gdy Ci we trójkę wybrali się na spacer, poza obszar kolejnego hotelu. I przestrzegł, by się nie wypuszczali wieczorem po zmroku, bo dzikie słonie, tak DZIKIE SŁONIE. Zbaraniała moja małżonka, ale grzecznie wróciła do pokoiku.
Dziś, cały dzień, po drodze z Anuradhapura do nowego miejsca naszego postoju w Sigiriya wpadliśmy na kilka godzinek do innego miejsca świętości Mihintale. To miejsce, pierwszego spotkania mnicha buddyjskiego z Indii z królem Sri Lanki. Tenże dał się namówić na Buddyzm właśnie w tym miejscu. Przy okazji, zwiedziliśmy kilka świętych miejsc, w tym to, w którym stały święte stopy Buddy, kilka pięknych widoczków… A wszystko na obszarze, wielkiej świętości – kilku ładnych hektarów, wzniesień skalnych etc, na bosaka. Łałłłł!!!!! Cierpiałem a w zasadzie moja inwalidka. Nie było mowy, byśmy wspólnie z inwalidką wleźli gdziekolwiek bez butków. Najzdrowsze stopy musiały być arcy ostrożne, wdrapując się na skały. Łaziłem więc sobie po obszarach najmniejszego ryzyka. Zasiadłem w końcu kontemplacji przed stopami Wielkiego Nauczyciela, a wszystko to w skarpetkach. Aż tu nagle lekki wiaterek, który najpierw przyniósł upragnioną ulgę, przywiał wreszcie: deszczyk, deszcz, aż wreszcie totalną ulewę, wziętą żywcem z tutejszej pory monsunowej, która winna się skończyć się już dobry miesiąc temu. W panice więc mały turysta szukał jakiegokolwiek schronienia. W pośpiechu zdjął skarpetki. Nadal mógł poruszać się tylko w obszarze zmniejszonego ryzyka dla stópki inwalidzkiej, bo każdy kamień groził jej niechybną śmiercią. Żona, opiekunka i towarzyszka najlepsza, była w tym czasie razem z Magdą i Jackiem na kolejnym skalnym wzniesieniu. I też w panice szukali schronienia przed deszczem. Znalazłem! Pod świętym drzewem, usadowiłem się wzdłuż jednego z konarów. I tak stałem dobrych kilkanaście minut. Mokry totalnie, lecz ocalony, stałem po drzewem z przewodnikiem Pascala pod pachą. Uwalony prawie do kolan od chlapiącego od ziemi deszczu. Stałem, dziwnie spokojny. Dopiero wielkie oczy Agnieszki, na mój widok mówiły dość jasno – Boże, żyjesz! A jak wyglądasz, to już druga sprawa.
Potem powrót do hotelu, przedtem znowu pertraktacje z kierowcą, by znalazł nam tanie i smaczne jadło na lunch. Znalazł. Widzieliśmy w tej knajpce psy na dachu, psy kopulujące na drodze publicznej (każde mijające auto mijało złączonych – zaklinowanych kochanków). Zadowoleni rozgościliśmy się wreszcie w nowych pokoikach hotelowych. Jutro nowe wyzwania. W hotelowym parku widzieliśmy na miejscu: wielką, dziką małpę latającą po drzewach, półtora metrowego węża żmiję, który uciekł przed Agnieszką, a ona przed nim, rajskiego ptaka i kelnera, szurającego w klapkach po jadalni, który mógłby być parodią wszystkich kelnerów. Sri Lankę przyjmować na luzie!








Czyli Zygmunt miał rację. Można obawiać się słoni. Dziś przekonaliśmy się o tym na safari i podczas powrotu z safari. Poranek i cała wczorajsza noc, stały pod znakiem deszczu. Milutko było zasypiać a jeszcze milej budzić się, przy śpiewie ptaków, odganiających spadające z chmur krople deszczu. Zamierzaliśmy udać się na piękne wzniesienie. Taka pocztówka ze Sri Lanki. Każdy, kto tu był musiał wdrapać się na wzgórze w Sigiriya. My zaplanowaliśmy to na dzisiaj od rana. Ale deszcz pozbawił nas złudzeń. Mieliśmy wejść głownie po to, by znakomitemu widokowi towarzyszyło słoneczko. Po burzy mózgów z Zygmuntem i menagerem w hotelu wybraliśmy pomysły na dzisiaj. Wpierw, dość oryginalne safari. Najpierw, zaprzęgiem wołu do jeziora, potem krótka wędrówka do jeziorka. Łódką do wsi. We wsi pokaz tradycji i historii życia na wsi, tego co robią, jak robią, co gotują, jak gotują. Za oknem na polu rośnie wszystko z ryżem włącznie. Z tego co rośnie za oknem zwyczajnie przygotowywane jest wszystko. Potem kosztowaliśmy to, co gospodyni dla nas upichciła, na naszych oczach. Dowiedzieliśmy się, co i jak z tym ryżem. Poznaliśmy kilka tradycyjnych „urządzeń”, wielość zastosowań kokosa. Zwłaszcza to ostatnie, zdumiewa. Kokos łącznie z liśćmi wykorzystują w stu procentach. Najpierw woda z kokosa, potem wiórki, z wiórków mleko lub i wiórki, olej itd., itd. A z tego, co zostanie, powstaje naczynie do picia herbaty, bardzo smacznej, z gryzioną kostką cukru trzcinowego na przykład.
Potem powrót do punktu wyjścia, tzw. „tuk-tukiem”. To rodzaj trzykołowego motorka, z zadaszeniem. Ten punkt nie był dla nas żadną atrakcją. W Indiach, „tuk-tuki” były czymś dla nas oczywistym. Dla jednak przeciętnego turysty „japończyko-niemca”, który kosztuje w taki sposób Azji, była to na pewno jakaś atrakcja. Po ponad dwóch godzinach, wróciliśmy do hotelu. My z Jackiem nieco kręciliśmy nosem, że nuda. Dziewczyny, bardziej zadowolone jeszcze przy kolacji wymieniały opinie, z czego i jak gotowała dla nas „pani starsza”.
Powrót do hotelu i męska wspólna decyzja. Safari słoniowe o 14.30. I zaczęło się. Po czternastej podjechał do nas wóz terenowy – jeep. Naprawdę terenowe, służbowe monstrum, którego sam widok może przypomnieć tutejsze niedawne konflikty zbrojne. Tym więc „wozem pancernym” ruszyliśmy w stronę parku narodowego. Na miejscu spotkaliśmy o zgrozo kilkadziesiąt podobnych wozów. Wszystkie z białasami (wliczam w to Japońców). Wszyscy czekaliśmy, by kupić bilety wstępu do parku. Jacek wrócił z nowiną, że wstęp dla tubylca kosztuje 60 rupii lankijskich, białas musi zapłacić tysiaka (wow). I ruszyliśmy bezdrożami prawdziwej dżungli, w poszukiwaniu dzikich słoni. Mieliśmy obiecane, że będą na pewno. Nikt z nas nie widział nigdy słonia żyjącego wolno, więc byliśmy ciekawi niezwykle. Po kilku minutach jazdy zobaczyliśmy pierwsze stado, w oddali. Podnieceni, wyciągnęliśmy swoje aparaty. Słonie otoczyło stado samochodów z ryczącymi silnikami. Straszny widok. Skomentowaliśmy szybko. Nie po to wszak wjechaliśmy do dżungli, by słuchać ryczenia terenówek. Ale im dalej, tym lepiej samochody się rozpierzchły, a my znajdowaliśmy gromadki „słonich rodzin” i fotografowaliśmy bez umiaru. Kierowcy wreszcie wpadli na pomysł, by wyłączyć silniki. I wtedy było cudnie, naprawdę cudnie. Słonie podchodziły blisko, choć kierowca widząc zbliżające się zwierzę włączał natychmiast silnik, by uciec. Oczywiście nie było możliwości wyjścia z samochodu. Jeepy były odkryte, można był stać, siedzieć, stawać na siedzenia, pełna widoczność. Po chwili odróżnialiśmy, które słoniki miały na w … trąbie, a które chętnie zmiażdżyły by nas. Pora na słoniowe safari była najlepsza z najlepszych. Padał deszcz, było pochmurno. Widać było, jak dżungla odświeżyła swą zieleń. Pędy i trawy, które chrupały słonie, były świeżutkie i soczyste. Dlatego jeepów zjechało się tak dużo. Koniec, to zachód słoneczka w dżungli. Część samochodów podjechało i zaparkowało przy skalnym widokowym miejscu. I pewnie byłby to definitywny koniec atrakcji dnia, gdyby nie… Wracaliśmy do hotelu, jeszcze kilka razy zatrzymywaliśmy się w dżungli, na widok słoni. Wkrótce jednak wyjechaliśmy na główną przelotową drogę i ku naszemu zdziwieniu, najlepsze widoki ze słoniami, spotkały nas tam. Słonie, te niektóre, po prostu przechodzą sobie przez naprawdę ruchliwą drogę. Widok niesamowity. Najpierw słonik podchodzi do drogi, rozgląda się kilka razy w prawo i w lewo, po czym decyduje się na przejście. Czasami w ten sam sposób wraca po chwili. Pocieszne zwierzęta, ze ślicznymi pyszczkami. Nam kojarzą się z zoo, a mogą zaatakować, zadeptują wszystko, gdy są w pędzie. Stąd tubylcy kilka razy ostrzegali nas przed właśnie dzikimi słoniami, które wędrują sobie. Potem menager w hotelu objaśnił nam, że cała okolica to w zasadzie parki narodowe, a ta droga przecina je tylko. Słonie wędrują więc swobodnie między parkami, to wszystko. Ludzie? Ludzie muszą uważać, bo słonie to skarb Sri Lanki.
Po tych wrażeniach, wróciliśmy grubo po 19 do hotelu. Głodni, zamówiliśmy kolację i czekamy wreszcie na przybycie naszego przewodnika. Czeka nas stanowcza rozmowa.









Przewodnik – kierowca Kusumsiri, pojawił się. Co prawda nie wieczorem, jak się spodziewaliśmy, ale rano przy śniadaniu. Oczywiście ja, zostałem wytypowany by zmyć mu głowę i dać do zrozumienia, że nie jest tak jak się umawialiśmy. Zrobiłem to „w rękawiczkach” ale dość dobitnie. Biedny buddysta, przepraszał i próbował się usprawiedliwiać i że zrobi wszystko przez następne dni byśmy byli zadowoleni. A byliśmy niezadowoleni, bo wieczorem Zygmunt dał „czadu”, a że jest zapewne katolikiem, bo moje nazwisko na przedniej szybie samochodu leży obok podobizny Matki Boskiej, dał czadu po katolicku. Kontakt z nim był wieczorem lekko mówiąc dość ograniczony. Co znowu nieograniczoną fantazję Magdy uruchomiło na maksimum. Byliśmy więc oto w jej opinii „biednymi żuczkami porzuconymi w środku dżungli, narażonymi na krwiożerczych Lankijczyków, czyhających tylko na nasze „dulary”.” Rano jednak wyszło na chwilę słoneczko. Kusumsiri, po porannym biczowaniu, pokazał, że stać go na wiele, ze jest przewodnikiem z oświadczeniem i klasą.
Na górkę Sigirya, co prawda nie wleźliśmy, bo znowu padało, za to szybko wykombinował kilka atrakcji. Przede wszystkim pierwsze kroki skierowaliśmy do Dambulla, znany i rozpoznawalny na zdjęciach kompleks świątyń wyżłobionych w skale, z pierwszego wieku przed Chrystusem, ze złotą świątynią. Coś niezwykłego. Wykombinował, bo właśnie w tym miesiącu, nie pobierają tam słonych opłat. Pobierają za to za toaletę. Ja i tylko ja miałem okazję się o tym przekonać. 100 rupii, to najwyższa moja cena za siusianie, to jakieś ¾ dolara (dolar to około 140 rupii). Sam Kusum śmiał się z tego, ale cóż robić.
Znowu powstał problem bucików i bosych stópek męża Agniesi (a dokładnie inwalidki). Wejście do miejsc świętych jest oczywiście na bosaka. Zwątpiłem. Grupa jednak zaprotestowała. Więc poszedłem boso. Warto jednak było, po stokroć warto! Powolutku swoim tempem obeszliśmy wszystkie jaskinie. Kusum jednak wiedząc, że jesteśmy raczej mało „turystyczni” domyślił się szybko, jak przeszkadzać nam mógł gwar turystów w kontemplowaniu miejsca. Szybko zabrał nas do świątyni położonej na uboczu Endelgana Wana Sensual. Tu turyści nie dochodzą, to świątynia medytacyjna. Nawet mogłem wejść w butkach, Kusum szybko załatwił mi to z mnichem przy wejściu. I pochodziliśmy sobie w skupieniu, do siebie nawet nie odzywaliśmy się. Nie wypadało. Gdzieś w tych pomieszczeniach medytowali mnisi. Na końcu wdrapaliśmy się na punkt widokowy, przecudnie ukazujący zabudowania klasztorne i to, co dookoła. Przedtem jednak posililiśmy się wodą kokosową prosto z kokosa. Kto nie spróbował nie wie, jaki ta woda ma dobroczynny wpływ na organizm. Podczas tej podróży przekonaliśmy się o tym kilkakrotnie. Na końcu z przeciętego kokosa wyskrobaliśmy kokosowy miąższ, łyżeczka zrobioną na prędce też z kokosa.
Wejść, czy nie wejść oto jest pytanie. Kusum zaproponował: Po co macie wchodzić na tę górę, na którą wejście od łepka kosztuje 30 USD, jak możemy wejść na inną górkę obok. Widok równie piękny, a cena zupełnie inna. Przystaliśmy na tę propozycję. Jutro, jeśli pogoda pozwoli, wczesnym rankiem wpadniemy tam, by zobaczyć „ogrody rozkoszy” króla Kassjapy (V w n.e.), to taki jegomość, który ukrywając się przed swoim starszym bratem, co ukradł mu królestwo wybudował „se” swoje własne, od zera, na skałach i to w dżungli, z centralnym skalnym wzniesieniem na ponad 100 metrów. Wszystko otoczył fosą z krokodylami a sam oddawał się swej słabości. Uwielbiał bowiem kobiece wdzięki. Sprowadzał damy różnych ras i kolorów skóry, tworzył dla nich baseny, ogrody i łaźnie, a sam kontemplował się ich widokiem. Malarze tworzyli rzeźby, freski i sporo tego zachowało się do dziś. I właśnie wejście na tę skałkę jest takim punktem kulminacyjnym w Sigiriya.
Za to poszliśmy do muzeum. Tam wszystkiego się dowiedzieliśmy, pooglądaliśmy filmy i freski, a jutro górka obok.
Wracając do hotelu, niestety w deszczu, daliśmy się namówić na masaż. Tu jest podobno zagłębie masażu ajurwedyjskiego, i tylko tu można dać się w ten sposób wymasować. Przewodnik podwiózł nas do „miejsca rozkoszy” i w porozumieniu z małżonką skorzystaliśmy. Ona z pełnego godzinnego, ja z półgodzinnego masażu głowy. I warto, było! Wyszliśmy, ja na głowie, Aga na całym ciele, tłuści od olejków eterycznych. Agę masowała kobitka wzrostu siedzącego psa, mnie – gość o łapach goryla. Dobrał się więc do mojej eleganckiej główki i działał dobre pół godziny. Towarzysze zostali odwiezieni do hotelu, a po godzinie Kusum podjechał po nas. Nieco rozkojarzeni wsiedliśmy do auta. I przy wyjściu podziękowaliśmy Kusiemu.
Jutro nowy dzień i nowe plany, oby pogodnie!








Wleźliśmy! I Pan B. był łaskawszy. Pogoda była piękna, nie za ciepło. I nieco po dziewiątej wyruszyliśmy ochoczo z naszym. Kusimim. W przeddzień pytałem go, czy dam radę na tę górkę. OK. – odrzekł i na tym kończyliśmy temat. Ważna była pogoda. Nie miało padać. Przed wejściem, pod świątynią, zgarnęliśmy jeszcze jednego „lokalsa”, który wydawało nam się przyczepił się tzw. „tipsa”. Skrót myślowy dotyczy tzw. pseudo pomocników, przewodników, którzy ofiarują ci swoją pomoc, a potem chcą pieniędzy. Opędzamy się od takich, jak tylko możemy. Ten też przez pierwszych kilka minut wydawał nam się niepotrzebny. Nic błędniejszego. Po kilkunastu minutach włażenia na skałkę, ścieżka wśród głazów okazała się tak trudna, że tylko gra zespołowa przyniosła pożądany efekt. Taki oto, że wszyscy weszliśmy. Na końcu zawsze była pomocna ręka nowego opiekuna. W pewnym momencie, jak wspominają Jacek z Agnieszką, wydawało się, że tu jest koniec świata. Wejścia były tak kręte i wysokie, że stać i płakać. Ja twierdzę, że Magda może być z siebie dumna. Przewodnicy piali z zachwytu na de mną, że dałem radę. Na górze widok był obłędny! Skałka obok, ze wspinającymi się na nią po schodach dzikim tłumem turystów była dość dziecinna i przereklamowana. Długo chwilę delektowaliśmy się widokiem z Pidarungala, wymienialiśmy się opowieściami, jak kto sobie radził. Zejście było jeszcze bardziej trudne. Znowu gra zespołowa i ręka przewodnika. Sam Kusum ledwie zipał, ale szedł za nami dzielnie. Gdy wreszcie zeszliśmy podpytałem go, ile jego zdaniem dać przewodnikowi. Bez głosu sprzeciwu, Jacek który nosi wspólną kaską, wyłożył całe 500 rupii.
Odetchnąwszy, i wypiwszy kokosa (to najtańszy i najlepszy napój energetyzujący) pojechaliśmy do cenionej świątyni hindusko – buddyjskiej o nazwie Nalanda Gedige. I niezwykły kamień Kamasutry. Mężczyzna spółkujący z lwicą, a z nim kolejny mężczyzna. Całość mocno zniszczona zębem czasu. Nasz przewodnik zachwycał się, że to jedyny kamasutryczny punkt na Sri Lance.
Ogrody przypraw, były bardzo interesujące. Przewodnik pokazywał nam wiele roślin, owoców, pokazując przy okazji, co robią z nimi i jak wykorzystują te dary natury. Przewodnictwo było teoretycznie bezpłatne. Wszystko nawiązywało do ajurwedyjskiej medycyny. Zaś na koniec podeszło kilku masażystów, by zaprezentować nam próbki masażu – tego najprawdziwszego. Potem zaprowadzono nas do … sklepu, byśmy mogli nabyć jakieś specyfiki. Ceny jednak były tak astronomiczne, że szybko i bezszelestnie opuściliśmy miejsce „kaźni finansowej białasów”. Jeszcze jednym punktem marketingowym dnia była sklep odzieżowy. Najpierw nasze kobietki, wtłoczono w sarongi. Nie powiem, wyglądały świetnie. Potem zaczęła się nagonka na nas co kupić i za ile. Ich styl marketingowy, był na tyle szelmowski, że sprzedawczyni szeptała mi nawet na ucho, że sprzeda mi jakiś T-shirt z upustem, choć nie powinna. Grubymi nićmi szyte. Aga zdecydowała się jednak i kupiła coś w rodzaju narzutki. Choć też wychodziła zniesmaczona. Na takie pułapki musimy być przygotowani. Nie mamy wyjścia. Kusumi skomentował to krótko. Nie przejmować się, myśleć tylko o tym, co jeszcze zobaczycie i czego się nauczyliście, jak w przypadku ziół. Taka to jego rola, ma zapewne jakiś procent i jakiś partnerów turystycznych i musi nas tu i ówdzie zawieźć, choćby dla zasady. A my musimy uodpornić się na ich natręctwo i być jeszcze bardziej asertywni. Po drodze do Kandy zatrzymaliśmy się jeszcze w świątyni Hindu. Ja posiedziałem w samochodzie, miałem coś z żołądkiem, pozostała część wycieczki pielgrzymowała z Hinduistami. Z natchnieniem podglądali obrzędy, ofiary i nade wszystko ludzi. To nasza ulubiona czynność. Patrzeć i czerpać z ich historii, inności i modlitwy.
Późnym wieczorem dojechaliśmy do hoteliku w Kandy. Cudowny właściciel przygotował nam kolację – tradycyjną rzecz jasna. Wcześniej – zaprowadził do pokoi. To najlepszy hotelik chyba, jak do tej pory pod względem poziomu, niestety jego umiejscowienia w środku miasta ma swoje minusy. Ostatnie noce spędziliśmy w absolutnej ciszy, w sąsiedztwie dżungli i parków.










Pierwsza noc w Kandy. Spało się wygodnie, lecz nad ranem sam ochy dały się trochę we znaki. Staliśmy się wymagający, a niech tam! Trudno przyzwyczaić się do miejskiego gwaru, jeśli kilka nocy i poranków z rzędu utulały nas dźwięki dżungli. Kandy to duże miasto, nowoczesne. Korki nie są tu niczym nowym. Dziś poruszaliśmy się praktycznie w obrębia miasta i straciliśmy na to dużo czasu.
Najpierw było śniadanie. To już nasz kolejny hotel i przyzwyczailiśmy się już, że podchodzi do nas mniej lub bardziej rozgarnięty kelner i pyta: tee, coffe, omlet. To standard w 90 proc. hoteli proponowane jest śniadanie europejskie. Kawa, herbata tosty i do tego jakieś jajka, w tej lub innej formie. Plus, oczywiście, jakieś owoce w formie podanej lub z soku. Ja zawsze proszę o jajko gotowane (boiled eggs) i to stanowiło moja/nasze poranne od początku pobytu. Zamarzyło więc się nam śniadanie w stylu lankijskim. Wyczuliśmy, fajnych gospodarzy w hotelu w Kandy, otwartych, serdecznych, szczęśliwych, że pytamy o ich kuchnię. Poprosiliśmy, by rano nie podawali nam tostów, tylko coś własnego. Schodzimy rano a tam niespodzianka. Niemcy, stolik dalej, wtryniali swoje tościki, a my tymczasem placuszki ryżowe, do tego jajka ugotowane i podane w sosie carry z mlekiem kokosowym i do tego sambal – roztarte chili sól, wiórki kokosowe i limonka. Najedliśmy się, wychwaliliśmy żonę gospodarza i poprosiliśmy o coś na kolację.
Pierwszym punktem programu był narodowy ogród botaniczny w Kendy. Milion hektarów ślicznie pokazanych i skomponowanych alejek, kwiatów, roślin, drzew wszelakich. I nie przestaje mnie zadziwiać fakt, że tak wielkie są krzewy i kwiaty, które znam z doniczek. Tu zaś są wielkie okazałe i pachnące. Posnuliśmy się po ogrodach jakieś dwie godziny. Kusum czekał na parkingu i zapowiedział, że możemy łazić ile chcemy. Doskwierał nam upał. Chętnie wybieraliśmy alejki wycienione, pełne drzew i kwiatów i ptaków w nich śpiewających i wiem, że może być to niepojęte dla kogoś, kto te słowa czyta w Polsce, w styczniu. Tu naprawdę cudownie śpiewają ptaki i to gatunki, jakich nie znamy. Lubimy często zamilknąć, by dać im wykonywać swe „arie”.
Potem koszmar „kendyjskich” korków. Przekonaliśmy się, ile może trwać przejechanie dosłownie kilku kilometrów w tutejszych potwornych korkach. Zdrzemnąłem się, ja, Jacek, Magda była też w innym wymiarze, tylko moja małżonka wykonywała w klimatyzowanym ausie „meni czy pedi kir”. Dojechaliśmy. Kusum szepnął mi do ucha, że zamówił nam przewodnika (no stara się chłopina po małej zjebce) po chyba jednym z najważniejszych miejsc Sri Lanki – Sri Dalada Maligawa. I ważne, przewodnika opłacał on. Sri Lanki – Sri Dalada Maligawa,too najprościej mówiąc miejsce, gdzie przechowywany jest relikt Buddy, jego ząb. Lankijczycy mają trzy relikwie: tak jak pisałem wcześnie – kość ramienia, włos i ząb właśnie. Prócz tego, miejsce ma znaczenie i polityczne i historyczne. Jest i było siedzibą wielu władców nie tylko lankijskich. Tu miały miejsce konflikty i starcia, z Hindusami, Portugalczykami, Brytyjczykami, Holendrami. A w centrum był zawsze święty złoty, najcenniejszy ząb buddy, pokazywany publicznie nader rzadko. Czczą i chronią go jak największe dobro narodowe. Ten ząb to symbol ich niezależności, ciągłości religijnej i szacunku do samych siebie. Miejsce było też świadkiem ataku terrorystycznego z roku 1998, gdy tamilskie tygrysy wjechały tu ciężarówką wypełnioną materiałami wybuchowymi. Wiele ofiar, wiele zniszczeń. Efekt? Każdy, kto wchodzi (dodam na moje nieszczęście boso) prześwietlany jest osobno. My też. Weszliśmy z mikrym przewodnikiem, „blebrającym – fafluniącym” po angielsku. Nikt prócz mnie, nawet nie chciał go słuchać. Ja słuchałem, rozumiejąc może połowę. Wszyscy byli zmęczeni słoneczkiem, a gość zaprawdę mówił pięknie o buddyzmie o historii swojego kraju, że od roku mają pierwszy rząd, który jest OK. A że „faflunił”, no cóż. Każdy ma jakieś wady. Mikry przewodnik wynajęty był na 1,5 godziny. Potem grzecznie się pożegnał, a my posnuliśmy się jeszcze po terenie. O 17. mieliśmy stawić się przed czymś w rodzaju „domu kultury” by posłuchać i popatrzeć. Tańce i śpiewy narodowe a na końcu, narodowe chodzenie po rozżarzonych węglach. Turystyczna papka, ale popatrzeć dość miło. Kusim, znowu zapulsował. Załatwił nam miejsca w pierwszym rzędzie. Posłuchaliśmy, popstrykaliśmy jakieś fotki. Szału nie było. Faktem jest lankijska muzyka narodowa nie podbija światowych salonów.
Na końcu powrót na kolacyjkę do naszego hoteliku. A tam znowu pyszności. Mruczeliśmy i miauczeliśmy z zachwytu. Gospodarz, co pewien czas podchodził do nas i widząc nasze zadowolenie cieszył się razem z nami. Gość, który przeżył i widział Tsunami, jak się sam przyznał. Ktoś taki musi być odmieniony i inny. Ktoś taki traktuje zmartwienia i kłopoty z dystansem – widział piekło. Śmialiśmy się, do rozpuku, gdy zaproponowałem mu, że możemy na jakiś czas zamienić się na żony. Jego tak świetnie gotuje… Płakał ze śmiechu i poleciał do kuchni powiedzieć swojej o mojej propozycji. Ta przybiegła z kuchni w takich nastrojach dojedliśmy kolację. W konsekwencji Agnieszka około siódmej, podejdzie do kuchni do mojej „nowej tymczasowej żony” i popatrzy, jak ta przygotowuje swoje przysmaki na śniadanie.
Jutro rano wyruszamy z Kandy. Trochę szkoda fajnego hoteliku i kuchni, ale trzeba ruszać dalej.









Krótko, bo też mało dzisiaj. Po porannych naukach gotowania – rybne curry, do tego sambal (opisywany wcześniej) i chlebek. Rozliczyliśmy się wsiedli do naszego busika i w drogę. Mili ludzie, najsympatyczniejszy rodzinny hotelik, jak do tej pory. Już Kandy położone jest nieco wyżej, co odczuć można choćby temperaturowo. W nocy temperatura spada, do niewiarygodnie niskiej – 23 st. C. W nocy sypialiśmy bez klimy i wentylatora, co nam się nie zdarzało do tej pory. Poprosiliśmy również o koc, z którego korzystaliśmy nad ranem. Do tej pory okryciem we wszystkich pokojach hotelowych były po prostu prześcieradła. Zanim jednak wyjechaliśmy z Kandy, wprosiliśmy się na ślub. Przejeżdżaliśmy właśnie obok jakiejś remizy – pałacu ślubów, gdzie przyciągnęły uwagę naszą tańczące postaci, podobne do tych oglądanych wczoraj. Kusumi natychmiast zaprosił na, byśmy poszli za orszakiem weselnym. Nieco wstydząc się, czy wypada ruszyliśmy w końcu. I doszliśmy aż do Sali weselnej, gdzie młodzi właśnie zawierali związek małżeński. Był oczywiście mistrz ceremonii. Młoda para, w pięknych tradycyjnych strojach. Goście weselni w pełnej gali. Zgodnie orzekliśmy z Jackiem, że tyle pięknych Lankijek nie widzieliśmy przez cały pobyt na Sri Lance. Kobiety w tradycyjnych sari, mężczyźni w europejskich garniturach. Podniosły nastrój. Naszemu Kusiemu, wymknęła się nawet łezka, a to gdy dziewczynki śpiewały jakąś pieśń. Oczywiście śpiewał pod nosem z nimi. A to znów, gdy mistrz ceremonii, mówił podobno o matce panny młodej. Ceremonia zaślubin trwała dobre pół godziny. Potem zbierali się goście i zacząć miało się wesele. Wszyscy obecni byli bardzo zaskoczeni naszą tam obecnością. Nie mieli nic przeciwko temu. Uśmiechali się, zagadywali, próbowali coś wyjaśniać. A już szczytem gościnności, było, gdy jedna z Pań zwróciła się do Agnieszki z propozycją, byśmy zostali na poczęstunku. Bardzo miło. Serdecznie podziękowaliśmy i wyszliśmy. W pałacu miejsce miało jeszcze kilka takich ślubów. Przed pałacem towarzyszyła im rzeczywiście spora grupa ciekawskich białasów, ale tylko my weszliśmy aż tak daleko i towarzyszyliśmy zaślubinom do samego końca.
Ruszyliśmy w góry, na plantacje herbaty i co najważniejsze pod „Adams Peaka”. To bardzo ważny punkt naszej podróży. O tym jednak za moment. Po drodze coraz piękniej ukazywały nam się góry, a na nich pola plantacji herbat. Widok w słońcu rzeczywiście niezwykły. Tu i ówdzie pojawiły się nawet zbieraczki herbaty. Było ich jednak dość niewielka ilość. Na to jednak ma przyjść właściwy czas. Dziś podczas jazdy podziwialiśmy widoki i kunszt naszego kierowcy. Wąskie i kręte drogi. Gdy wchodził w zakręt, trąbił do tych ewentualnych z przeciwka. Po drodze zatrzymaliśmy się w małej wioseczce. Po minach dzieci i starców, widać było, że widok białego był u nich dość rzadki. Jakiś oddźwierny, natychmiast otworzył nam wrota ich świątyni, dzieci otoczyły nas a ich wielkie oczka, mówiły same za siebie. Cukierki – krówki lub mleczne szklaki są w takich okazjach niezastąpione. Wszystkie obdarowane równo, Kusumi zadbał, by dostały wszystkie. Twarze ich mam też mówiły swoje. Przewodnik powiedział, że to teren górzysty bardzo biedny. Sezon trwa tu kilka miesięcy. Potem tylko deszcze. Do tego, na rogatkach terenu stoi Policja. Kontrolowała przemytników narkotyków i alkoholu. Turystów puszczano natychmiast, mimo że sumienny funkcjonariusz zlustrował nas w środku. Koło trzeciej byliśmy już pod Adams Peakiem. Hotel znajdował się w miejscowości o długiej nazwie: Adams Peak Nalla Thanniya Kusumi. Hotem miał piękną nazwę: „White Elephant” (biały słoń) Radźcie sobie sami. Jutro rano, o drugiej ruszamy na szczyt. Na szczyt po to, by być tam o wschodzie słońca, koło szóstej. Potem powrót z górki i ruszamy dalej. Hotelik więc zupełnie przejściowy i marny. Nikt tu nie nocuje więcej niż jedną noc. Między hotelikami całe mnóstwo straganów, z odzieżą, spożywką, owocami i restauracje oczywiście. Kilka kapliczek z Buddą. Odnosi się wrażenie, że to takie małe nepalskie Katmandu. Ludzie przyjechali tu tylko w jednym celu. Wejść na Adamsa, a tubylcy mają w zanadrzu kurtki, polary, czapki rękawiczki i całe stragany jedzenia i wody. Na górze może być bowiem w granicach zera Jedzą ze smart fonami skierowanymi na tę ważną górę dla Lankijczyków. Oni sami również na nią wchodzą przeważnie w czas pełni księżyca. Mamy nadzieję, że szczęśliwie wejdziemy i zejdziemy. Ale o tym już jutro. Tu oczywiście nie ma internetu. Jest jakiś kiepski przy recepcji, ale podobno szkoda nerwów.
I stało się. Równo o drugiej w nocy w blasku księżyca i gwiazd wyruszyliśmy razem z chmarą białasów na święty. Już na samy początku drogi patrzyliśmy na dziwnie wyglądających ludzi, którzy schodzili z góry. Niektórzy byli autentycznie wykończeni. Widok nieco przerażający, ale nic to. Ci, którzy wracali, widzieli zachód słońca z „Adamsa”. Wracali przede wszystkim buddyści – Lankijczycy. Większość z nich boso, zakapturzonych. W ciemności, widać głównie ich białe sari lub sarongi. Nie zważając na te okoliczności ruszyliśmy pełni optymizmu i werwy. My z Agnieszką wszak niejeden szczyt w polskich, czy słowackich Tatrach zdobyliśmy. I skromnie przyznam: nigdy w życiu podobnego wysiłku fizycznego nie przeżyłem. Nigdy w życiu nie osiągnąłem takiej granicy swojej wytrzymałości. Liczby i statystyki Adamsa nie są przerażające. Wysokość ok. 2.500 metrów (z Agnieszką wchodziliśmy już wyżej), długość przejścia jakieś pięć kilometrów, wejście oświetlone lampami, same schody (miliony schodów). Jedna mała informacja jest najważniejsza, taka mianowicie, że różnica wzniesień wynosiła jakieś 1000 metrów. I to dobiło całą naszą czwórkę. Mniej więcej w połowie miałem kryzys nie do pokonania. Chciałem „wracać do mamy”, miałem w nosie pokonywanie siebie. Pierwszy raz w życiu bałem się, że nie dam rady. Oddech, zmęczenie, walące bez opamiętania serce, bolące mięśnie i wszystko to razem, mówiło jasno wróć, nie narażaj siebie i innych. I wtedy jak zawsze okazało się, jaką cudowną i wielką mam żonę. Mój wielki przyjaciel, powiedział, że sama nie pójdzie, że nie zostawi mnie tutaj, że nie ma takiej opcji, że albo idziemy razem, albo wracamy, że damy radę. Nasi towarzysze, konali już nieco wyżej. Magda przeklinała, tych, którzy wpadli na ten pomysł (w domyśle mnie). Ruszyliśmy dalej. Aga kupiła gdzieś jakąś colę. Prawie do samego szczytu Lankijczycy powystawiali stragany, z napojami, herbatą i czymś tam jeszcze. Dokoła rozbrzmiewała muzyka medytacyjna. Mnóstwo kapliczek i mniej lub bardziej autentyczni mnisi, którzy oferowali swoja błogosławieństwo. Mijały godziny, na szczycie trzeba być przed szóstą, przed wschodem słońca. Coraz wyżej wspinaliśmy się, wbrew zmęczeniu i logice. Nie tylko my. Im wyżej, tym częściej spotykaliśmy ludzi ciężko oddychających, wykończonych. Moja osoba, dla wielu takich, była formą mobilizacji, w każdym chyba z języków mogło zabrzmieć: „…on tu idzie…??”. Szedłem, odpoczywając, co kilka stopni, póki nie było poręczy była ręka moja Agniesi. Potem już poręcze i ostatni odcinek, prawie pionowy. Na moment stawałem się Buddystą. Przystawałem przy kapliczkach z posągami Buddy. Prosiłem o resztki sił, o moc, o wytrwałość. Dostałem, to o co prosiłem wszedłem. Wszyscy weszliśmy. Ok. 6.45 byliśmy na szczycie. Niemal wymiotowałem ze zmęczenia. Przypomniał mi się nasz tatuś, kiedyś z Tatr. Zrozumiałem, jak musiał być zmęczony. Wzruszenie i atmosfera miejsca były jednak większe. Stanęliśmy z Agnieszką, przy ogrodzeniu. Oczekiwaliśmy wschodu słońca, w otoczeniu kilkudziesięciu turystów i tubylców (tych drugich było więcej). Coraz głośniej rozbrzmiewała muzyka oczekiwania na wschód słońca. Niemal dla wszystkich to święta góra. Buddyści widzą tam wgłębienie po stopie Buddy, chrześcijanie – św. Tomasza, Hindusi – Boga Shiwy, a jeszcze inni stopy Adama. Coraz bardziej jaśniało, to co pod nami. Widok p-o-r-a-ż-a-ją-c-o piękny. Rozpoczynająca się buddyjska celebra wschodu słońca. Mnisi niosący jakieś ofiary. Każdy, kto stał przy drodze ich przejścia, musiał zdjąć buty. Odnosiło się, wrażenie że góra nie pozostawia nikogo obojętnym. Szacunek do miejsca było czuć w powietrzu. Na szczycie było zimno. Przytuliliśmy się z Agniesią. Nie kryliliśmy nawet wzruszenia. Ktoś spojrzał na nas objętych robił na zdjęcia. Natychmiast wyjęliśmy z plecaków nasze kurtki. Tuż po ceremonii pochodziliśmy jeszcze po świętych miejscach. Przysiadłem przy modlącej się grupce mnichów. Dziękowałem Bogu po swojemu, że mogłem doświadczyć tego wszystkiego. Góra powoli pustoszała. My sami ruszyliśmy z powrotem koło ósmej. I zaczęła się mordęga zejścia. Agnieszka z Jackiem zaczęli narzekać na kolana. Zejście szło nam niezwykle opornie. Ból kolan był coraz dotkliwszy. Jacek obwiązał sobie kolana arafatkami, wziął w pośpiechu jakieś środki przeciwbólowe. Oba kolana owinięte arafatkami mogły wywołać zgorszenie. Mógł wyglądać, jak zrezygnowany arabski terrorysta, który też coś na Adamsie odkrył ważnego dla Islamu i chciał to wysadzić. Agniesi również szło coraz gorzej. Mordęga zejścia okazała się dla nich bolesna. Służyłem Agniesi ram///ieniem, gdy stopień był wyższy. Oboje namawiałem do kijka, mając nadzieję, że to pomoże. Próbowali i odmawiali. Z kijem trzeba jednak umieć chodzić. Im on przeszkadzał. Mniej więcej koło dziesiątej byliśmy już na dole. Obolali zamówiliśmy śniadanie. Potem trzeba było jeszcze się spakować i ruszamy dalej.
Kusumi patrzył na nas, na mnie z podziwem. Sam był dwa razy w życiu na Adamsie i mówi, że każdy powinien być tu raz w życiu. Szeptał ze znajomymi, o mnie o nas. Mniej więcej o dwunastej wyruszyliśmy dalej. Nie byliśmy zainteresowani niczym więcej. Kusimi proponował nam jakieś punkty widokowe, nawet nie wytknęliśmy nosa z busika. Rozum nakazał nam zrobić jedynie jakieś zakupy i wymienić pieniążki. Nuvara Eliya jest sporym miastem, zwanym „małą Anglię” Angole mieli tu wszystko spokój, swoją herbatę (to herbaciany raj), pola golfowe, konne tory wyścigowe. Czegóż chcieć więcej. A i klimat, który natychmiast dał nam się we znaki. Tu po prostu jest zimno. Kusumi śmiał się z nas do rozpuku, gdy przy kolacji zamówiliśmy przede wszystkim gorącą herbatę. Każdy zszedł do jadali w tym, co miał najcieplejszego. Chińczycy w ogóle zeszli w kurtkach. A gdy przy kolacji patrzyliśmy na polki, które właśnie weszły do hotelu w szortach i bezrękawkach, uśmiechnęliśmy się pod nosem. Po kwadransie zeszły na kolację, w najcieplejszych okryciach. Internet oczywiście mają tylko w salonie, tak więc Jacek przy kolacji zakomunikował, że temperatura nocą spada to do ok. 10 stopni. Na naszym piętrze ołtarzyk z Matką Boską, a na dole kapliczka: Budda, Jezus i Ganesh (hinduski bożek – słoń). Kusimi szybko nas uświadomił, że mamy czuć się tu jak w domu. I rzeczywiście atmosfera jest arcy liberalna, mimo wszechogarniającego zimna. Ostatniego wieczoru przełamaliśmy lody z Kusumim. Kupiliśmy tutejszy trunek old arrack. We wskazanym miejscu zakupiliśmy dwie butelczyny, by mieć na później. Kusumi dziwnie przy nas skakał. Zawsze po przyjeździe żegnał się kulturalnie do rana. Tu chodził koło na i prowokował, zachęcał. Po kolacji szybko usiedliśmy razem i rozpracowaliśmy półtorej buteleczki. Kusumsiri opowiadał o sobie, o rodzinie, o swoich kontaktach z Polakami, o tym, że lekką ręką licząc pokazał Sri Lankę około czterystu naszym rodakom i że bardzo chce odwiedzić Polskę. Sam specjalizuje się w turystach z Polski. Pochmieleni, wróciliśmy wieczorem do zimnych pokoików. Przypomnieć należy , że mięliśmy za sobą Adamsa i zarwaną noc. Usnęliśmy jak niemowalaki.






Ranny program obowiązkowy nie przewidywał zbyt wielu miejsc do odwiedzenia. Fabrykę herbaty i parę jakiś mało znaczących miejsc. Kilka miejsc widokowych i przypadkowo świetny lunch. Tee factory (fabryka herbaty) była do przewidzenia. Ślicznie ubrana w sari panienka, pokazała fabrykę i cały proces, na koniec zaprosiła na herbatkę i do sklepu. A gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski poprosiła, byśmy poczęstowali ją krówkami. Potem upolowaliśmy kilka pań zbierających herbatkę. Kusimi opowiedział nam o ich ciężkiej pracy i ciężkim losie. Nasze krówki nie mogły ich wesprzeć. A gdy jeszcze pokazał nam ich domy, położone gdzieś w górach, w miejscach arcy niebezpiecznych, byliśmy w szoku. Opowiadał nam, że kilka lat temu deszcze monsumowe, po prostu zmiotły błotem ich domostwa i wielu, wielu ludzi zostało bez dachu nad głową. Wielu z nich nigdy nie odnaleziono. Góry zostały ich cmentarzem. Taka jest Sri Lanka, piękna lecz głęboko doświadczona przez przyrodę politykę i co tam jeszcze można sobie wymyślić.
Potem był lunch. Zygmunt był głodny. Zajechaliśmy więc, do najbardziej lokalnej z lokalnych knajp. Kusumi zaprosił, że jeśli chcemy coś przekąsić, zaprasza. I weszliśmy. Potrawy były arcy ostre. Gęby wycieraliśmy pociętą gazetą, za to byliśmy zadowoleni, jak nigdy. Jedliśmy placki roti z jakimiś warzywami i grzybami. Ufff, co to było za żartko. Cała knajpa przypominająca szopę w Pawłowie. Na koniec herbata prawie z krzaków i do tego cukier trzcinowy. Za naszą przekąskę zapłaciliśmy jakieś 600 rupii, dla białasów cena niesamowita. Potem jakiś wypełniacz czasu, ogrody kwiatowe i rynek warzywny. Koło 17 byliśmy w hotelu.
Znowu wieczór integracyjny z Kusim. Tym razem dołączył się też Zygmunt. A że był najbardziej podpity i najsłabiej mówił po angielsku, to „pojeździliśmy” sobie po nim. Śmiechu było całe mnóstwo, a biedny Zygmunt, coś tylko blebrał i usiłował coś powiedzieć… Grzecznie jednak poszliśmy spać koło 22. Następnego dnia czekało nas rano śniadanie po lankijsku. Znaczy, Kusimi dalej plusuje. Stoliki obok patrzyły z niedowierzaniem na to, co jemy. Mniej więcej koło 11 pożegnaliśmy się z zimnym hotelem i jego serdeczną i miłą obsługą, mając nadzieją na ciepełko. Po drodze ciekawa świątynia Hindu. Bardzo ważna. Kusim kazał nam koniecznie wejść, każdy został pobłogosławiony, na jego koszt. Świątynia Bogini Sita – Sriramajayam. Niezwykłe, wiele osób różnego zawodu, i wyglądu, po prostu na moment, na sekundę zatrzymywało się tu na krótką chwilę modlitwy, wkładało jakąś ofiarę i dalej w drogę.



Nadal liżemy rany po Adamsie. Aga narzeka na lewą kostkę. Kusimi niezastąpiony, zdobył jakąś maść ajuwerdyjską i w hotelu zastosował terapię szamańską, oby pomogło. Magda, też ledwie podnosi się z krzesła, a mnie już chodzą po głowie szaleńcze pomysły. Dojechaliśmy bowiem do uroczej miejscowości Ella. To taka na prędce zmontowana osada dla bałasów, w centrum Sri Lanki. Kusimi sam powiedział, że kilka lat temu nie było tu jeszcze nic, a dziś proszę, mnóstwo hotelików, barów, restauracji i sklepów, jakiego kopa dał Sri Lance, czas, gdy pozbyli się „tygrysów tamilskich”. Za kilka lat, jeśli Budda pozwoli, Sri Lanka wykorzysta swą turystyczną szansę. Tu można znowu sobie trochę pochodzić i wejść na małego Adamsa. To wspaniały punkt wypadowy na pola herbaciane, do klasztoru położonego nieco wyżej, do wodospadu wreszcie. Tu można przejechać się pociągiem, po przepięknie położonych zakątkach. Nasze pokoje oczywiście, najwyżej. Widok z dość obszernego tarasu piękny. Przeszliśmy Ella, w obie strony chcąc Agnieszce nabyć jakiś bandaż elastyczny, bezskutecznie. Nieoceniony Kusumi sprowadza go przez umyślnego kierowcę, jutro pewnie już będzie na miejscu. Chyba, że dzisiejsze jego czary coś pomogą i jutro lewa stopa mojej małżonki będzie jak nowa. W całym Ella nie można jednak znowu kupić piwa. To w hotelu jest dwa razy droższe, niż w sklepie, piliśmy więc jakieś imbirowe tutejsze wynalazki. Całkiem przyzwoite, choć bezalkoholowe. Do ciepełka też nie doszliśmy jeszcze, Ella, podobnie jak poprzednia miejscowość jest dość chłodna. Przez co bardzo atrakcyjna. Tak więc załatwiłem dla naszej czwórki po dodatkowym kocyku. Temperatura w nocy jest około kilkunastu stopni.
Jutro, rozpoczynamy zwiedzanie okolicy.







Poranek przywitał nas pięknym słoneczkiem. Koło 9. zeszliśmy na śniadanko. Jak można się domyśleć: owoce, tosty, masło i …. Jajka. Trochę zaspaliśmy, bo można zamówić na kolejny dzień śniadanie lankijskie. Co też uczyniliśmy.
Tuż po śniadaniu wyprawa na od dawna obiecywany wodospad. Wszyscy prócz piszącego te słowa, wskoczyli w stroje kąpielowe. Gdy dojechaliśmy do wodospadu Rawana Ella, grupa białasów, chwaliło się swoimi urządzeniami fotografującymi. Dwóch panów z Polski, zwracając się do siebie per „kochanie” przestrzegało, by drugi nie wspinał się na skałki. Kusumi wzrokiem zachęcał nas, byśmy jednak poszli dalej. Schodek, po schodku, skałka po skałce i byliśmy na dole. Było dość chłodno, więc wszyscy kręcili nosem na wodne atrakcje. Znak dał sam Kusumi. Zdjął spodnie i wskoczył pod jeden z nurtów i po sekundzie już pławił się w nurcie masując swe czarne mięśnie i okazały brzuszek. Zdębieli, ale zaraz weszli za nim. I tak oto zaczęło się ogólne pluskanie, masaż wodny i wszelkie inne „atrakcje wodospadowe”. Piszący te słowa też zamoczył nogi, ale głównie dlatego, że wpadł do wody i jego buty i tak wymagały suszenia.











Kolejnym punktem było odwiedzenie mostu kolejowego. Pięknie położonego, zbudowanego jeszcze przez Brytoli – Nine arch Bridge. Bardzo znany most, z dziewięcioma charakterystycznymi łukami. Dotarliśmy tam nie bez małej przeprawy. Trochę nawet obawialiśmy się powrotu pod górę. Agnieszkę wciąż boli stopa. Gdy wreszcie ukazał nam się w swej okazałości. Piękne słoneczko, dookoła zieleń i cisza niezwykła, czekaliśmy na pociąg, który zaraz miał po nim przejechać. Grupka innych turystów, również w oczekiwaniu na niezwykłej urody zabytkowy pociąg, wyjęła swe urządzenia fotografujące. Upał doskwierał, a pociąg jechał zgodnie z lankijskim rozkładem jazdy, czyli, tak, jak mu pasowało. Po wszystkim Kusimi zaproponował, byśmy wrócili torami to Ella, by nie wspinać się znowu w tej dżungli. Poszliśmy więc. Niemal godzinna wędrówka po podkładach kolejowych wzmogła nasz apetyt i rozgoniła resztki zakwasów z Adamsa.
Krótki lunch i powrót do naszego hoteliku pod prysznic. Koło piątej Kusumi zaproponował wycieczkę do świątyni. Dhowa Rock Temple, to dopiero niezwykłe przeżycie. Świątynia liczy sobie ponad dwa tysiące lat. W skale wyrzeźbiony został posąg Buddy. Niezwykłe przeżycie, ponieważ zapadał zmierzch. Dookoła absolutna cisza i palące się tyko lampiony. Byliśmy zupełnie sami a na dodatek jakiś dozorca, niezwykle miły i zacny człowiek, wpuścił nas do środka. Wiele posągów, malowidła na suficie i ścianie i ten …. Nastrój. Usiadłem w kąciku i patrzyłem i wyobrażałem sobie ile pokoleń mnichów modliło i medytowało w tym miejscu. Jedna z najbardziej niezwykłych świątyń w jakich tu byliśmy. Wszyscy wyszli dziwnie uspokojeni i zamyśleni. Magda dostała w podarunku pojemniczki na lampiony ręcznie robione przez mnichów, a tylko dlatego, że chciała wziąć sobie jeden taki wypalony, na pamiątkę. Kusumi, powiedział, że nie, że ich zasady nie pozwalają wynosić tych rzeczy ze świątyni. Każdy taki lampion, to czyjaś modlitwa, czyjeś życzenie, czyjaś intencja.
Mały Adams Peak również zdobyty. Były groźby, były żale, że nie, że wszyscy jeszcze obolali, że po co? Ja zamarzyłem sobie jednak wejście. Ukłon dla mojej Agniesi, która nadal walczy w kostką. Jest oczywiście lepiej, ale do ideały jeszcze trochę brakuje. Weszła dzielnie i ni słowem nie skomentowała całego pomysłu. Dzielna i kochana. Poszliśmy w porze tzw. normalnej, krótko po lankijskim śniadaniu, które tym razem nie zachwyciło nas swym smakiem. Ruszyliśmy z naszym Kusimim. Kiedyś przy innej okazji narzekał, że ma problemy z kolanem. Wiemy więc, że nie jest chętny do tego typu eskapad górskich. Tym bardziej godne podziwu, że chciał być z nami. Wejście zajęło nam godzinę z małych haczykiem. Dopiero pod koniec, mały Adams przypomniał sobie o schodach, jak gdyby chciał dorównać swojemu większemu bratu. Krótka zadyszka, kilka niecenzuralnych określeń, może ze sto schodów i już byliśmy na wierzchołku. Tam zaś stado nierozgarniętych Rosjan z potomstwem. Dzięki bogu szczyt posiadał swoje zakamarki i „podszczyciki”. Można się więc było odseparować i w ciszy delektować rewelacyjnymi widokami na całą dolinę Ella. Gdyby jeszcze słoneczko było łaskawsze, byłoby rewelacyjnie. Po drugiej stronie swe muskuły prężył Ella Rock, najwyższy szczyt w okolicy. Kusił, oj kusił i pięknie prezentował się z tej strony. Wymieniliśmy tylko uwagę z Jackiem, że może by jutro nad ranem? Magda zgasiła nas jednak – ale beze mnie! Agniesię, też wolę oszczędzać, więc popatrzyliśmy na tę skałkę tylko wzdychając. Delektując się widokiem, podeszła do nas…. powiedzmy M. Prawdziwe imię utajniamy, ze względu na dobro osoby, której dotyczy owa opowieść. Podeszła, poprosiła i zapytała, czy możemy ją sfotografować, gdyż słyszy mowę polską. Od słowa, do słowa. Dowiedzieliśmy się, że M. przeżyła koszmar. Poprzedniego wieczoru, jakiś „tuktukarz”, wywiózł ją nie do hotelu lecz w inne miejsce i proponował seks. Narobiła krzyku i skończyło się na potwornym strachu. Strachu do tego stopnia, że dziękowała nam za towarzystwo. Szybko przedstawiliśmy jej naszego Kusumiego, który nie na żarty przeraził się tą sytuacją. Było mu zwyczajnie wstyd, tak, jakby on odpowiadał za całą Sri Lankę. Dał jej kilka rad, podał jej swój telefon i powiedział, że w każdej chwili może jej pomóc. Przygarnęliśmy M. i razem pojechaliśmy do fabryki herbaty, zielonej herbaty. Razem zjedliśmy na lunch i potem z bólem serca zostawiliśmy ją przy posterunku policji, by opowiedziała im swoją historię. Nasze drogi rozmijały się. M. udawała się tam, skąd myśmy wracali. Dziękowała za naszą obecność, za możność zwykłego pogadania. Inaczej nie mogliśmy jej pomóc, pożegnaliśmy się i sami daliśmy jej kilka zwykłych „azjatyckich rad”, jak dawaliśmy sobie radę z Hindusami. Pozostaje mieć nadzieję, że M. wyczerpała już limit złych emocji, że dalej będzie już tylko lepiej. Kusumi całość podsumował w ten sposób, że podróżowała sama. A tu jest miejsce nagromadzenia „zepsutych Lankijczyków” i jej zdarzył się właśnie kontakt z kimś takim.
Dalej, to podróż pociągiem do Badulla. Miejscowość oddalona o jakieś 20 km od Ella. Atrakcja przejechania się lankijskim pociągiem. W tamtą stronę i ja i Kusumi utuleni pięknymi widokami i świeżym powietrzem zdrzemnęliśmy się nieco. Cudowne uczucie! Sam osobiście obudziłem Kusumiego, który zasnął trochę głębiej. Ale dawno podróż pociągiem nie ukoiła mnie tak, jak dzisiaj
Badulla, to mała mieścinka, wypełniona pędzącymi i trąbiącymi tuktukami. Ludźmi wychylającymi się ze swych sklepików, warsztacików, chcących zobaczyć białasa. I obowiązkowo uśmiechających się do mnie. Gdy wyszliśmy z małej probrytyjskiej stacyjki kolejowej, byliśmy chyba jedynymi białasami w mieście w tym czasie. Przy wejściu na peron kartonikowe bilety są kasowane, a przy wyjściu z pociągu a potem ze stacji – zabierane. tak zarządzili Brytyjczycy, i tak robi się tu do dziś. Kusumi od razu pokierował nas w kierunku świątyni Muthiyangana Royal Temple, wiedząc, że to na pewno lubimy. Niczego innego w tym mieście nie da się oglądać. Spotkaliśmy śmieciarkę, która przejeżdżając główną ulicą miasta obwieszczała to mieszkańcom, grając jakąś śmieszną melodię z pozytywki. Wszyscy pospiesznie wyciągali worki i kubły śmieci. Zaś jadący śmieciarz, zgarnia to wszystko na przyczepę. Bardzo podobna pozytywka, choć nie, ta to „do Elizy” Beethovena, obwieszcza wszystkim, że jedzie wóz z pieczywem. Wóz, to taki większy tukuk, z bułkami i chlebkiem, który zaopatruje straganiarzy w pieczywo.
Jedyni biali na ten moment, jak zwykle, łaziliśmy sobie po całym terenie świątyni. Zaglądaliśmy, coś wypatrywaliśmy. Każdy znajdował coś dla siebie Podpatrywaliśmy tubylców, modlących się, praktykujących swe buddyjskie obrzędy. Kusumi kupił nam kilka kwiatów, każdemu jeden, które położyliśmy przed jednym z posągów Buddy. Niewiarygodne, za każdym razem być w takim miejscu. Niektórzy siedzą w kącikach świątyń lub tuż obok, śpiewają lub wypowiadają mantry. W intencji chorej osoby, chodzą z dzbanem wody, wokół świętego drzewa. Po kilku okrążeniach, woda wlewana była do specjalnego naczynia nawadniającego drzewo. Taki rytuał powinno się czynić, przez okres tygodnia. Ktoś inny właśnie zawiesza na drzewie swą prośbę do Buddy a w zawiniątku jest jakiś pieniążek. Wiele czasu spędzamy właśnie na takim poznawaniu tej religii i sprawia nam to ogromną frajdę, zwłaszcza wtedy gdy świątynia jest mniej turystyczna.







O 17.50 mieliśmy pociąg powrotny do naszego Ella. Pociąg podjechał z lankijskim rozkładem jazdy, czyli jak mu pasowało. Ponownie wsiedliśmy do wagonu drugiej klasy. Bilety dla pięciu osób (razem z Kusumim) kosztowały nas 200 rupii. Śmieszna suma. Przejechać z powrotem mieliśmy znowu owe 21 kilometrów z zawrotną prędkością. Pociąg jechał do Ella z dziwnymi przystankami prawie dwie godziny. Docelowo jechał do Kolombo. W stolicy miał być nad ranem, mimo że miał do pokonania nieco ponad dwieście kilometrów. Prędkość, i jakość pociągu była również lankijska. Wszystkie drzwi pootwierane, okna również. Kusumi opowiadał, że zdarzało się, że do pociągu w pełnym jego pędzie, wsiadał złodziej, zrywał naszyjnik pierwszej z brzegu damie i wyskakiwał ze zdobyczą. Gdy zacząłem opowiadać mu o pociągach w Polsce, które trasę Warszawa Gdańsk pokonują w ponad dwie godziny, wyszedł do innego wagonu, nie wiem do tej pory, czy zawstydzony za całe kolejnictwo lankijskie, czy też z zamiarem szybszego odwiedzenia Polski. Koniec końców, koło 20. dobiliśmy do Ella.
Krótka wymiana zdań, co jemy. Obaj z Jackiem wymarzyliśmy sobie męską kolację: kupione w markecie parówki, plus ketchup i chleb tostowy. Wszystko popite arackiem. Problem w tym, że parówki były zamrożone a byliśmy szalenia głodni. Dziewczyny wzięły nas więc podstępem. Wynalazły ostatnie jakieś miejsca w naszej ulubionej knajpce i tam zjedliśmy pożywną zupkę kurczakową w nudlami, makaron zasmażany z warzywami i zapewne kurczakiem i jakieś warzywa w naleśniku. Do tego tradycyjnie dwa piwa typu „Lion” na czworo i kolacyjka załatwiona. Parówki będą musiały być skonsumowane jutro. Jutro, ale zapewne już gdzie indziej. Jutro opuszczamy senne Ella, choć było tu na prawdę miło.
Ella pożegnało nas słoneczkiem. Gdy zjechaliśmy kilka kilometrów niżej Kusumi zarządził zamknąć okna i włączyć klimę. Potem na jakimś postoju na siusiu, podszedł do mnie śmiejąc się i widząc, że fala upału naruszyła mój dobry nastrój. – Co wracamy w góry? – śmiał się pod swoim wąsem. Chętnie – odparłem. Rzeczywiście temperatura mogła zabić. – teraz tak już będzie do końca – dodał na koniec. Nie miałem pojęcia, że taka mała wyspa ma taką różnorodność klimatyczną. Może nie marźliśmy, ale na pewno nie było to komfortowe ciepło, przynajmniej wyżej w górach. Kusumi twierdzi, że te górskie miejscowości mają szalone powodzenie wśród zamożnych Lankijczyków ze stolicy, z Kolombo. Latem, te miejscowości są tak oblegane przez rodaków Kusumiego, że białas, nie spotka tu żadnego wolnego miejsca w hotelu. Jak niemal każdego dnia przed południem wykonujemy swą codzienną czynność. Zatrzymujemy się przy przydrożnym straganie, gdzie sprzedawane są kokosy. „Kokona” – pyta Kusumi i już wszystko jasne. Następnie Kusumi opukuje kokosy, po czym właściciel straganu stoi i czeka już z maczetą. Jednym wprawnym cięciem dostaje się do środka, odcinając główkę, niczym w jajku po wiedeńsku. Potem słomka do środka i zaczyna się rozkosz. Nigdy wcześniej nie pijaliśmy wody bardziej energetyzującej. Woda, którą pijemy tu hektolitrami po prostu przepływa przez nas. Woda z kokosa po prostu daje kopa i stawia na nogi. Gdy wypijamy już wodę, następuje dalsza celebra. Gość z maczetą przecina kokosa na pół i z kawałeczka robi coś w rodzaju łyżeczki i rozpoczynamy czynność zjadania kokosowego miąższu. Najbardziej nieszczęśliwi jesteśmy wtedy, gdy owy miąższ jest po prostu twardy. Wtedy z żale oddajemy rozciętego kokosa. Za tę przyjemność płacimy zazwyczaj jakieś 50 rupii od kokosa. W miejscach bardziej marketingowych, zdarza się, do 70. Jakieś 140 rupii to jeden dolar. Dzisiejszy postój owocowy, urozmaiciliśmy do maksimum. Zjedliśmy jeszcze świeżutką papaje. Magda, najbardziej „owocowo – ciekawa” wypatrzyła jakiś owoc, który natychmiast rozrobiono nam z wodą z cukrem i wytłumaczono, że to rodzaj deseru, jadana na ogół z mlekiem kokosowym. Owoc przypominał okrągłego ziemniaka, z bardzo twardą skorupą. W środku kwaskowo gorzki smak miąższu z miękkimi pestkami. Popróbowaliśmy, tylnej części ciała nie urywało, ale spróbowaliśmy. Na koniec Kusumi z Zygmuntem zmontowali sobie skręta, ale takiego do żucia. Jeszcze w Indiach spotkaliśmy się z czymś takim. To rodzaj kompozycji na liściu, która daje żującemu przysłowiowego kopa. Tu, lankijska wersja, też ma takie zastosowania. Efekt uboczny – spluwanie czerwoną śliną i czerwone zęby. Kusimi, nie byłby sobą, gdyby nie dał mi trochę spróbować. Pożułem chwilkę i wyplułem. Była to jednak bardzo „lajtowa” wersja żwacza. Nie specjalnie smaczne.
Punkt kolejny dnia to posągi Buddy wyryte w ścianie……. Piękne, tajemnicze miejsce, dziwnie nie oblegane przez turystów. Kusumi, jak zwykle wiedząc, że lubimy delektować się takimi miejscami. Powiedział tylko, że dajcie sobie czas a ja czekam przy samochodzie.

Lokalny lunch, to już dla naszego przewodnika oczywistość. Na ogół to ryż z różnymi dodatkami warzywnymi, rybami i kurczaczkiem. Mięska oczywiście jak na lekarstwo. Rodzaj szwedzkiego stołu, gdzie każdy bierze swój talerz, sprytnie owinięty folią, po to, by po zjedzeniu po prostu wyrzucić folię, a talerz pozostanie czysty i ponownie owinięty nową folią . Potem podchodzimy do kolejnych, na ogół glinianych naczyń z całą resztą propozycji kulinarnych. Nakłada sobie gość tyle ile chce i co chce. Nasze pytania do obsługi muszą być banalnie proste, bo angielski nie jest ich mocną stroną. Zadajemy więc krótkie pytanie: „spajsi” (a więc: ostre?). Osoba kiwa głową lub mówi „Wery spajsy” wtedy wiemy, że z tym czymś ostrożnie. Musimy jednak uważać, bo często ta sama potrawa, w jednych miejscach jest „medium spajsi” a w innych „spajsi”. Najbardziej zdradliwe są sosy od kurczaka lub ryby. Te potrafią zabić i być rzeczywiście ostre. A często aż prosi się pokropić sobie ryżyk takim sosikiem. Oj, można się mocno przejechać i po kilku kęsach nie czuć warg na przykład.
Zjedliśmy więc smacznie, wszystko popiliśmy piwkiem imbirowym, zaś Kusumi zadowolony zakomunikował nam, że zaraz jedziemy na safari, po kolejnym Parku. Przed lokalem czekało już na nas auto, w stylu tych, które wiozły białasów na nasze poprzednie bezkrwawe wyprawy. Kusimi kazał wziąć okulary, coś na głową i oczywiście woda. Piękne przeżycia. Znowu słonie, prócz słoni stada bawołu (bufalloo). Tu i ówdzie krokodyle czekające swej szansy. Z otwartymi pyskami chłodziły się w ten upał.



Zadziwiająca ilość ptactwa, orły szybujące nad dżunglą. Przechadzające się pawie obojga płci. Słowem program „Animal planet” na żywo.


Znajdowaliśmy jeziorka, stawy, błotka, gdzie zwierzyna wszelkiej maści odpoczywała, w to upalne popołudnie. Nie sposób nie zachwycać się tym widokiem. Gdy samochód zatrzymał się, dźwięki dżungli były oszałamiające. A i samochodów było zdecydowanie mniej, co było wielkim plusem tegoż safari. Wytrzęsło, nas wszystkich okrutnie. Z każdej strony podziwialiśmy dosłownie wszystko. Nasz kierowca miał oczy dookoła głowy. Próbował nazwać każdego ptaka. Nam te nazwy niewiele jednak mówiły a on był szczęśliwy, pokazując nam jakiegoś ptaka. Widzieliśmy też słonia, pana słonia, co miał „pięć nóg”. Oczywiście piąta noga, to jego narząd płciowy. Zaczął się akurat sezon godowy słoni. Gdy pokazał, wszystko, co miał w tej kwestii, można było się zdziwić. Słonie, panowie słonie generalnie, są samotnikami. Samicom towarzyszą tylko w okresie godowym. Ogromne, majestatyczne, w otoczeniu znacznie mniejszych słonic. Pełni wrażeń, późnym wieczorem zawiezieni zostaliśmy do kolejnego hotelu. I tu kolejna niespodzianka. Hotel, prawie, jak z żurnala. Powrót oczywiście do klimatyzacji i wiatraka nad łóżkiem, lecz również czysta łazienka normalnie pachnąca, z ciepłą wodą, brak zacieków na ścianach i twarze… tak samo ciemne ale jednak trochę bardziej uśmichnięte. Słowem cud „posafarijski”.
– Czy chcecie państwo kolację? – zabrzmiało pytanie jeszcze na recepcji
– Noooooo – odpowiedzieliśmy zgodnie
Mieliśmy inny, niecny plan na kolację. Jeszcze w Ella znaleźliśmy market, taki samoobsługowy, dla białasów. Jacek odkrył tam zmrożone parówki z kurczaka. Ja dodałem ketchup, chleb tostowy, do tego po szklance piwa. Szykowała nam się więc wytworna kolacja a’la „frozen chicken sausage” (tłum. mrożone kiełbaski z kurczaka). I nic nas nie było w stanie od tego odwieźć, żadne kluchy, ryże i inne dobrodziejstwa Azji. Jest w Europejczyku taka chwila, gdy wraca do korzeni. A rano znowu śniadanie lankijskiej – chyba najlepsze jakie jedliśmy.
Za moment wyprowadzamy się stąd, kolejny hotel i kolejne wrażenia.
Dzień kiedy wyprowadziliśmy się z hotelu, był narodowym świętem Lankijczyków. 04 lutego, to ich dzień niepodległości. Tę odzyskali w roku 1948, wtedy jednak jeszcze nazywali się inaczej – Cejlon. Dopiero w 1972 roku, gdy „brytole” dali im na dobre spokój, zmienili nazwę na Sri Lanka, co znaczy w ich języku „wspaniała ziemia”. Przy śniadaniu złożyłem Kusumiemu oficjalne życzenia pomyślności, w tak ważnym dniu, od delegacji polskiej, z prośbą by przekazał te życzenia możliwie jak najszybciej oficjalnym władzom swojego kraju. Uśmiał się po pachy. Już od rana Kusumi informował, że to dla nich specjalny dzień, że ludzie organizują sobie wiele pikników, że wiele miejsc jest w tym dniu właśnie obleganych przez nich samych. Pierwszym punktem dnia, gdy przekonaliśmy się dość skutecznie o ich obecności była wizyta w sierocińcu dla słoni. Punkt 12. odbywać się miało karmienie małych samotnych słoniątek. Przed czasem zebrał się więc spory tłum gapiów i turystów. Ci pierwsi byli jednak w większości. Tubylcy w tym dniu wchodzili do obiektu za darmo. Turysta musiał zapłacić sporą sumkę. Ale, że cel był szczytny nie żal na było tych rupii. Spory obszar, z dostępem do zbiornika retencyjnego, zajęty były przez ten przybytek. Czas jak zwykle dla Lankijczyków nie miał zbyt wielkiego znaczenie. Sporo po dwunastej, słoniątka przybyły z plaży, mokre i wykąpane. Do poidełek z mlekiem były wpuszczane grupami. Wiele z nich podbiegało natychmiast do „mlekopoju”. Spory, metalowy lejek zakończony rurką służył wspaniale. Słoniątka otwierały paszcze i czekały na swoją porcję mleczka. Niektóre, bardziej zniecierpliwione pomrukiwały, inne próbowały oszukiwać i ustawiać się ponownie w kolejce. Całość chwilami wyglądała dość komicznie. W każdym razie napojone, zostały przeganiane na miejsce z liśćmi, gdzie miały sobie nieco podjeść i poczekać, aż cykl mleczny się skończy. Potem przechodziły na rozległy teren, gdzie dalej mogły sobie podjadać lub to figlować. Po półtorej godzinie byliśmy już w samochodzie.


Potem dwie świątynie, w Okół których również zbierały się niezliczone tłumy Lankijczyków, dziś nie koniecznie w celach modlitewnych. Rozkładali koce, lub po prostu siadali na trawie i biwakowali. Większość z ciekawością nam się przyglądała. Niektórzy zaczepiali nas, mnie również. Pytali swym specyficznym angielskim, skąd jesteśmy, czy podoba nam się ich kraj, my zaś zaskakiwaliśmy ich wiedzę, że dziś ich ważne święto. Potem przeszliśmy się po ich świątecznym bazaro – odpuście. Pełna kolorów chińszczyzna. Tandeta w najgorszym wydaniu. To problem, powiadał Kusumi, kiedyś te stragany były tylko wypełnione ich towarami. Teraz, ubolewał, wypełnia je sama tania chińszczyzna. Zaryzykowaliśmy z Agniesią i kupiliśmy loda w waflu, by wtopić się w jarmarczny nastrój. Jacek z Magdą nie poszli aż tak daleko, kupili lody w opakowaniu. Kusumi, pochwalił naszą dość drastyczną decyzję, ale i ostrzegł, że nasza żołądki… na szczęście, gdy piszę te słowa wszystko jest OK.
Wieczorny powrót do nowego hotelu. Standard, do jakiego przywykliśmy. Ważne, że z klimatyzacją i wiatrakiem. Rozłożyliśmy się z bagażami i zaczęła się dyskusja o kolejnym safari, które zamierzaliśmy odbyć. Podszedł do nas jegomość, przedstawiony jako główny „fach majster” od safari. Gościowi źle patrzyły z pyska. Cały czas dzwoniła jago komórka i cały czas próbował nas naciągnąć na najdroższą, całodzienną opcję. Dziewczyny miały już dość serdecznie obijania się w samochodach terenowych, gościowi, jak wspomniałem źle patrzyło z pyska, więc na złość lankijskim cwaniaczkom, wybraliśmy opcję najkrótszą. Niestety o piątej rano.
Punkt piąta wyszliśmy ze swoich baraków i wsiedliśmy do wozu terenowego. Był to już nasz trzeci z kolei wypad w dżunglę. Tym razem miał to być park Yala, najbardziej znany z możliwości zobaczenia leoparda. Nim jednak wjechaliśmy do parku , zastał nas horror. Niemal setka aut. W większości sami Chińczycy w maseczkach przeciwpyłowych. I w tym wszystkim moja refleksja, po co mi to? Druga zaś, jak wiele w stanie jest poświęcić człowiek, by zobaczyć choćby resztki dziewiczej przyrody, którą sam notabene zniszczył. Nic wszak z magii dżungli pewnie nie zdołamy zobaczyć a nade wszystko usłyszeć… ale cóż słowo się rzekło. Siedzieliśmy w wozie. Logika wskazywała, że możemy nie spotkać żadnego zwierza, a już na pewno leoparda. Przed tyloma samochodami sam bym uciekł a co dopiero zwierzęta.
Gdy wreszcie wjechaliśmy do parku i dosiadł się do nas przewodnik, o którym chwilę później, niespodzianka. Traf chciał, że tłum samochodów zatrzymał się przy skale, gdzie na górze siedział sobie leopard i wykonywał poranną toaletę. Agnieszka zrobiła świetne zdjęcie. Przewodnik chwalił się nim kilku innym kolegą, twierdząc, że mieliśmy wyjątkowe szczęście, zaś Aga wyjątkową rękę. Potem wychwytywał każdego ptaszka, każdą sarenkę, każdego słonia. I znowu bingo. Świetne zdjęcie. Tuż przy drodze orzeł pałaszujący śniadanko, w postaci padłej sarenki. Kilka chwil później widok „pana pawia” w pełni rozłożonym ogonem, tańczącego przed „panią pawiową”. Widok, jak z filmu przyrodniczego. Bardzo nas jednak wytrzęsło i koło 10. cieszyliśmy, że byliśmy już w hotelu. Krótki prysznic i biegiem na śniadanko. Oszałamiająco miły kelner, który nieba by nam uchylił. Po śniadaniu gruntowny prysznic. Twarzy z kurzu nie domyjemy jeszcze kilka dni. I dalej w drogę. Kusimi, zaproponował nam świątynię szczególną: Boga Kataragama Vedasitina, to dość specyficzna świątynia istniejąca od wieków i łącząca w sposób niezwykły ludzi wiary Hindu i Buddystów. I jedni i drudzy przybywają do niej nadzwyczaj chętnie. Kusumi bywa tu trzy, cztery razy do roku. To moc boga Kataragana sprawia, że ściągają tu prawdziwe tłumy. To Bóstwo, które nader chętnie spełnia prośby wiernych. Może nie byliśmy świadkami jakiś szczególnych uniesień metafizycznych, o których wspominał nasz przewodnik. Na własne oczy widzieliśmy, jak przed „ołtarzem” z orzechem kokosowym w obu dłoniach tańczyła długą chwilę, jedna grubsza pani. Po czym zwyczajna już, lecz spocona jak mops podeszła do specjalnego miejsca, gdzie jednym wprawnym ruchem rozbiła orzech o kamień. Kusumi opowiadał, że to jakaś forma oczyszczenia, uwolnienia energii. Że takie sceny są tu dość częste. Nam też kazał naturalnie podejść do specjalnego „kapłana” i dać się pobłogosławić. Gwoździem była podróż do świątyni. Jest ona położona dość wysoko, część pokutników oczywiście wchodzi tam pieszo, inni nawet na kolanach. Można też zamówić pojazd. Stare pickupy toyoty, do których wmontowano ławki. I ludzie jeżdżą w ten sposób. Tak pojechaliśmy też my. Byliśmy oczywiście jedynymi białasami, którzy tam byli. Wsiedliśmy, do tegoż wehikułu. Wciśnięci w gromadę Lankijczyków. Każdy trzymał się tego, czego mógł. Samochód nie mógł się zatrzymać, gdyż wjeżdżał mocno pod górę, z mega obciążeniem. Boże, co to była za jazda? Przy okazji mnóstwo spojrzeń, pytań do Kusumiego. Skąd, kto to, a ten mały „co to takiego”? W obie strony totalna jazda bez trzymanki.
Wróciliśmy do hotelu na moment, gdyż przewodnik wybrał właściwy czas i moment na czas kontemplacji wieczornej. To miał być rodzynek, na zakończenie dnia. Świątynia buddyjska położona tuż przy plaży, na skale Kirinda Rock Temple. Można usiąść i kontemplować z jednej strony Buddę, z jednej szum fal. I tak posiedzieliśmy sobie, pomilczeliśmy. Potem zebrało nam się na opowieści i tsunami. Podczas pobytu w parku Yala odwiedziliśmy miejsce ofiar tsunami. Zginęło tam mnóstwo turystów z Japonii, którzy właśnie zwiedzali park. Kusimi dał się namówić na kilka refleksji. Dwa razy widziałem go wzruszonego. Pierwszy raz na ślubie, drugi właśnie teraz, gdy opowiadał swoje historie o tym wydarzeniu. Jego dobre wrażliwe oczy zajęły się mgłą. W pewnym momencie przestał opowiadać. Jak zawsze powiedział, że to jest wasz czas, ja idę do … Buddy… Opowiadał wcześniej, co przeżywali wtedy, gdy w ciągu kilkunastu minut zginęło 60 tysięcy ludzi. Opowiadał historię, o dziecku, które babcia w pośpiechu włożyła do skrzynki. Dziecko, cudownie ocalało. Mówił o swoich najbliższych, o tym, jak przypadek uchronił ich przed tsunami. Wspominał turystów, którzy w tym czasie dosiadali słonia. Nagle nie wiedzieć czemu, słoń ruszył galopem. W żaden sposób nie dając się zatrzymać. Skończył ucieczkę podobno w środku dżungli. Przeczuwał, że za moment nadciągnie kataklizm. Ludzie na słoniu dzięki temu ocaleli. Można się tylko domyślać, jak dziś myślą o słoniu. Zginęły tylko słonie, które były zamknięte. Straszne historie. Sami patrzyliśmy na ten sam ocean, który w 2004 roku uderzył 200 metrów obok. Tę świątynie oszczędził, gdyż była wyżej, na skale i była miejscem schronienia przed tsunami. Gęsia skórka…
Powrót do hotelu, późnym wieczorem. Odprężeni, milczący, namówiliśmy przewodnika, by zawiózł nas na kolację poza hotelem. Tam ceny są razy (ileś tam) a jedzenie wcale nie musi być smaczne. Dziś pakujemy się przed ostatni raz. Jeszcze trzy noce nad oceanem.










Uciekliśmy od dżungli, od sympatycznego hoteliku, od przesympatycznego naszego kelnera – opiekuna, który wręcz czytał ze spojrzeń naszych, czego chcemy, czy też jesteśmy zadowoleni. Powoli i nieuchronnie zmierzaliśmy do wielkiego świata. Do świata pięknych plaż, upałów i wielogwiazdkowych hoteli, na południu wyspy. Tu o tej porze roku, w tzw. sezonie, rządzi południe. Każdy białas choć na chwilę musi tu zakotwiczyć. Nie wiem czy nie wolałem tutejszych gór i dżungli, ale południe ma też swoje plusy.
Po drodze, punktem obowiązkowym była degustacja smaku regionu. Jedliśmy mianowicie jogurt, lub raczej rodzaj twarożku, z mleka bawołu. Region, przez który przemierzaliśmy drogę na południe słynie z tzw. curt-u. Zajechaliśmy więc do jednej z przydrożnych wieśniaczek na małe co nieco. Zmontowała na szybko stoliczek, cztery krzesła i przyniosła w płaskim naczyniu glinianym świeżo przygotowany curt. Początkowo byliśmy oczywiście nieufni. Przez cały czas pobytu na Sri Lance nie kosztowaliśmy żadnego nabiału, prócz może mleka do kawy. Agnieszka – typowy „nabiałożerca” zdecydowała, że jemy. Jak zareagują nasze europejskie brzuszki?
– Kochanie, czy ja to będę jadł? – padło z ust moich nieśmiertelne pytanie
– Pyszne! – zabrzmiało w odpowiedzi.
Całość podlana tutejszy miodem. I zaprawdę powiadam wam, było to pyszne. Spałaszowaliśmy należny nam garnuszek i poprosiliśmy o jeszcze. I na dodatek zagadnąłem Kusumiego, że chcielibyśmy kupić małą buteleczkę takowego miodu. Byleby był dobry, prawdziwy i z niewielką ilością cukru. Ten, pomruczał coś z wieśniaczką. Po czym potwierdził, że jej miód jest dobry. Nabyliśmy więc uradowani po flaszeczce miodu i popędziliśmy dalej. Po drodze świątynie, bo a jakże. Kusumi wie, że kronikarz wycieczki, to lub najbardziej. Wevurukannala to miejsce, w którym znajdziemy największy posąg Buddy medytującego na wyspie. Lankijczycy generalnie lubują się w kwestii buddyzmu, określeniem „naj”. Największe, najstarsze, najpiękniejsze. W świątyni, prócz wspomnianego posągu, na który nawet można było wejść, co część wycieczki oczywiście uczyniła, kilku kapliczek i mniejszych posągów, odwiedziliśmy swoistą galerię. Dotąd myślałem, że buddyści nie uciekają się do straszaków, typu: ognie piekielne, smoły i temu podobnych doznań rodem z redniowiecza. Myliłem się. Już przewodnik Pascala pisze, że wprowadzanie tu dzieci, może być dalece nie wskazane. Szereg malunków i rzeźb mających być przestrogą, dla tych wszystkich, którzy nie stosują się do nauk Buddy. Kolejne malunki objaśniają konkretnie, co czeka „grzesznika” jeśli nie wykonana jakiegoś przykazania. Same konkrety, można się przestraszyć. Nasz przewodnik uśmiał się oczywiście i powiedział, by nie brać zbyt serio tych malunków, że są one raczej formą „kija”, dla najmłodszych wyznawców buddyzmu i ciekawostką malarską. Po drodze jeszcze jedna świątynia, mniej znacząca – Sri Rohana, potem mały postój w nieciekawym miejscu na małą przekąskę. Tu Kusumi wybrał nieciekawie. Dworzec autobusowy, białasów jak mrówków i stado Lankijczyków, z ich straganami usiłującymi wcisnąć jakąś przekąskę. Najczęściej roti – rodzaj placka w rożnej wersji, wegetariańskiej, jajecznej etc. Często po drodze jadamy właśnie roti. Mnie najbardziej smakowało zwykłe roti, w formie placka i do tego pioruńsko ostra pasta z chili. Oczywiście pasty jeno odrobina, bo większa ilość może być zabójcza.
Po przekąsce, małe zakupy alkoholowo piwne i do hotelu. Nasz hoteli, podobno kameralny miał znajdować się między Marisą, a Matarą. Dwie wielkie miejscowości nadmorskie, turystyczne, wypełnione hotelami do ostatniego metra. Z lekkim przerażeniem mijaliśmy Matarę i patrzeliśmy na hotele położone przy ruchliwej ulicy a za nimi już plaża. Sama Matara zaś jest wielkim miastem, nowoczesnym, niewiele ustępująca miastom europejskim. Dalej wjechaliśmy nieco głębiej w ląd i chwila zwątpienia. Chcieliśmy na pewno, by nasz hotelik był przy samej plaży. Gdy wreszcie dojechaliśmy na miejsce i w samochodzie nie było słychać szumu fal, zamarliśmy. Było za to cichutko i sympatycznie. Jednak i tym razem Kusumi wybrał nieźle. Standard pokoi, może i pozostawiał o życzenie. Do tego jednak przywykliśmy. Zasypianie jednak, przy szumie fal oceanu indyjskiego – bezcenne. Nigdy dotąd do snu nie koił mnie szum fal. Z okna widać było po prostu ocean. Cudownie. Jeszcze tego samego popołudnia, część wycieczki moczyła swoje cztery litery w wodach oceanu. Kronikarz, piszący te słowa, jak zwykle z pewnym dystansem podchodził do tych przyjemności. Pofolgował sobie dopiero dnia następnego. Stało się jednak nieszczęście, choć raczej pech przede wszystkim. Jacek walcząc z falami, zaopatrzył się w swoją maskę nurkową. Maska była o tyle niezwykła, że profesjonalna, a do tego z soczewkami (Jacek chodzi w okularach). Mógł więc spokojnie i wielokrotnie podglądać podwodny świat. Fala po prostu zmiotła mu z głowy maskę. Na daremnie szukaliśmy jej później, wieczorem i wczesnym rankiem. Sam Kusumi przejął się tym też bardzo mocno. Chodził brzegiem plaży, mając nadzieją, że fale wyrzucą na brzeg maskę. Zaprzągł nawet „hotelowych bojów”. Wszystko na próżno. Ocean przywłaszczył sobie Jacka własność i nie chce jej zwrócić. Może stary ocean indyjski też ma już problemy ze wzrokiem??
Kolejnego dnia, wczesnym rankiem zdecydowaliśmy się na kolejne „safari”. Tym razem było to jednak safari wodne. Tuż po świcie wypłynęliśmy na pełny ocean, by próbować zobaczyć płetwale błękitne i delfiny. Te pierwsze, ogromnych rozmiarów, mają w zwyczaju w tych miesiącach migrować do z zatoki bengalskiej. Najwięcej wątpliwości miała Magda. Głównie ze względu na chorobę morską. Mieliśmy wypłynąć ładnych kilkadziesiąt kilometrów w głąb oceanu. Nie widać byó lądu. Na łodzi pełna obsługa: śniadanie, napoje i przekąski. Miała rację. Większość pasażerów sięgnęła po zielone woreczki, wiszące w bardzo widocznym miejscu, przy dziobie łodzi. Bloger również miał chwilę słabości, ale zniósł to wzorowo, choć musiał na moment przysiąść i uspokoić zmysły. Najgorsze były bowiem moment, gdy łódź dryfowała z wyłączonym silnikiem. Rzucana falami to w prawo, to w lewo. Był to czas oczekiwania na walenia. Najpierw z oceanu wydobywał się strumień wody. Znak, że ryba wypływa na powierzchnię. Później ukazywała się ogromna postać wielkiej ryby, by po kilku sekundach załopotać wielkim ogonem i tyle z obserwowanego walenia. Kilka razy ten widok, wywoływał ogromne poruszenie wśród całej załogi i turystów. Raz nawet para waleni wypłynęła ku naszej radości. Jeden z obsługujących kilkakrotnie złapał mnie za rękę, by mi pokazać obrazek – widzisz – pytał, uważając mnie oczywiście za największą ofiarę losu na pokładzie. Wtedy łódź ruszała w pościg, mając nadzieję, że podpłynie bliżej i zrobimy lepsze zdjęcia. Walenie, to jednak nie delfiny. Unikają łodzi bardzo rzadko wynurzają się zbyt blisko. Inaczej niż te drugie. Delfiny, nie wiedząc dlaczego uwielbiają towarzystwo ludzi i statków od zarania dziejów. Całymi ławicami towarzyszą płynącym. Nam też udało się widzieć cudowne „stada” delfiny, tuż obok naszej łodzi. Cudowny widok. Tak niezwykle. Dość klarownie mówiący nam ludziom głos zza światów, że jesteśmy częścią tej wielkiej przyrody, która nas jeszcze(!) akceptuje. Trzeba się tylko otworzyć i nie demolować jej bez końca.
Koło 11 byliśmy już w hotelu w swoim hoteliku „jaga Bay restort”. Teraz zaczął się czas naszego odpoczynku i kąpieli. Jacek z Magdą wzięli ze sobą dwa materace dmuchane. Dookoła serferzy na swoich pięknych deskach surfingowych, a my na dmuchanych materacach szusowaliśmy jak wariaci, po falach oceanu. Frajda niezwykła. Choć trzeba było uważać. Nawet nie wiadomo kiedy, jak z pola widzenia znikały nam nasze leżaki. Wtedy moja małżonka ciągnęła mnie, leżącego na materacu, za majty lub nogę i szukaliśmy jeszcze lepszej fali. Ta czasami rzucała nami aż do samego brzegu. Jacek, z Magdą opisują zgodnie obrazek, gdy raz materac wymsknął się Adze, a bloger dostojnie, z uniesioną głową płynął i płynął. Ocean zniewalał nas okrutnie. Potem chwila wysychania i na nowo, tak że wieczorem byliśmy padnięci jak mopsy. A Agnieszka zakazał mi wychodzić na słońce. Moja twarz przypominać zaczęła już skwarkę, z wielkim nosem. Że mogą mnie nie przepuścić przy odprawie na lotnisku i wezmą mnie za tubylca. Wtedy pokaże im swoją białą europejską nóżkę. Takiej tu nikt nie ma!
Koło 15 zaplanowaliśmy wycieczkę do Galle. To miasteczko położone jakieś trzydzieści kilometrów od naszego hotelu. Kusumi zapowiedział, wizytę w sklepie z pamiątkami, wyrobami ze Sri Lanki. Czy wyroby były jednak lankijskie? Bywało różnie. Sklep był jednak „rządowy” więc i ceny rządowe. Coś tam wybraliśmy, ale nie przesadzaliśmy.
Mała Portugalia. Tak, jak byliśmy w „małej Anglii”, tak Galle do złudzenia przypominało nam Portugalię – Lizbonę. Zabudowania, dachy, kościoły chrześcijańskie. Słowem za jednym zamachem „zaliczyliśmy”, miasto europejskie, które tak mi się marzy. Portugalczycy, a potem Holendrzy zbudowali wielki fort w okół starego miasta. Długi spacer wzdłuż murów i towarzyszące nam tłumy Lankijczyków. Była wszak niedziela. Stare miasto otoczone wielkimi murami. Oba te kraje – Portugalia i Holandia zostawiły wielkie piętno na architekturze Galle, która zachwyca nieustannie. A tutejsi, oby nie mieli jej ochoty zmieniać i zastawiać chińską tandetą. Sama Galle, jest jednym z największych miast Sri Lanki. Spacerując uliczkami Galle, strumieniami spływał z nas pot, po prostu płynęliśmy. Blogerowi na garbiku stworzył się niewielki słony basen, w którym kąpały się małe muszki i mrówki. Aż dziw, że mieliśmy ochotę iść dalej, mimo że grzmiało i zanosiło się na burzę z piorunami.
Późnym wieczorem wracaliśmy do hotelu. Kusumi obiecał nam jeszcze rybę w przydrożnym barze. Tak też zrobił. Zatrzymaliśmy się w jakimś tubylczym barze rybnym i zjedliśmy rybę z ryżem. Wszyscy jednak zgodnie stwierdziliśmy, że w Azji jadaliśmy już smaczniej podane owoce morza. Tu jednak chwila przerwy. Przewodnik na boku zakomunikował mi, że ma problem. Dostał telefon, że jego teściowa – mama, o której wspominał, że traktuje ją jak drugą matkę, jest chora. Mówił już o tym, że się bardzo o nią martwi. Tym razem czekała ją jakaś ciężka operacja i bardzo chciała go zobaczyć. Czy nie mamy więc nic przeciwko temu, że wieczorem dzisiaj pojedzie do domu, a wróci do nas następnego dnia jeszcze przed zmrokiem. Nie mieliśmy oczywiście nic przeciwko, zostawał z nami wszak Zygmunt. Aga, wzruszona wyjęła i podarowała mu krzyżyk z łańcuszkiem, który kiedyś znalazła i nosiła w portfelu na szczęście. Kusumi patrzył w ten krzyżyk długo, a jego myśli były gdzieś daleko. Dziękował, był wzruszony. W hotelu pożegnaliśmy się i życzyliśmy mu powodzenia. Do jutra!









Jutro, zaczęło się wcześnie rano. Nasz przewodnik zorganizował „snurking”, dla trzech czwartych naszej ekspedycji. Jacek miał na miejscu wypożyczyć śliczną maskę, a ostatnia część, pozostała w pokoiku hotelowym, by uzupełniać powyższą kronikę wydarzeń. Kronikarz siedział i pisał, siedział i czytał, a niedaleko tam, przy oceanie mogło dojść do nieszczęścia. Agnieszka wraz z Jackiem zaaferowani światem podwodnym, który podobno nie był nawet w połowie tak uroczy, jak ten na Flores, nie dostrzegli fali. Ta, miast pomóc im dopłynąć do brzegu, zrobiła coś zupełnie przeciwnego. Refleksem pierwsza wykazała się Magda. Pierwsza dostrzegła owe zjawisko i zaczęła, machać do Jacka i Agi, by ci wracali, bo widzi nadchodzącą dużą falę, która płynie w przeciwnym kierunku. Jacek i Agnieszka, nim jednak zdołali coś zrobić, byli niemal w tym miejscu, gdzie wczoraj tropiliśmy walenie. Później refleksem i siłą wykazał się Jacek. Złapał Agnieszkę za rękę i nie pozwolił, by popłynęła jeszcze głębiej w ocean. W żaden sposób nie byli w stanie płynąć do brzegu. Mimo, iż usiłowali machać rekami, nie poruszali się wcale. Gdy wreszcie znaleźli jakieś szczątki rafy koralowej, na której po prostu można było stanąć, Magda wysłała już na ratunek im łódkę, która na stała na brzegu nieopodal miejsca do snurkowania. Najedli się strachu. Jacek uratował nasz związek. Po powrocie do hotelu byli zupełnie, wykończeni. Długo opowiadali sobie wrażenia i absurd sytuacji, która nie powinna się wydarzyć. Zwyczajnie uściskałem Jacka. Jak w każdym komicznym słowie, geście, było tu trochę prawdy. Naprawdę byłem mu wdzięczny, za trzeźwość umysłu, za siłę, za pomoc. Dzięki Jacek!
Gdy już emocje nieco odeszły poszliśmy na plażę. Znów szusowanie po falach na naszych dmuchanych rumakach. Jacek zgubił maską, ja – bucik. Żona Agnieszka uparła się, że przystojniej na tych pędzących falach wyglądał będę w bucikach do snurkowania. Toteż zgubiłem w potyczce z falą numer… (nie pamiętam). Chwilę później na plaży odnalazłem jeno wkładkę, do tegoż bucika. Zachłanny ten ocean na cudzą własność. Wkładkę oddało, bucik zachowało i to lewy, ten wykrzywiony. Prawy również pozostał na Sri Lance, ale w koszu na śmieci. Słoneczko dziś również dało nam dzień na plażowanie. A niech tam, niech mają – pomyślało sobie, niech się cieszą białasy z dnia ostatniego. Mimo, że wczorajszy powrót z Galle nie prognozował dobrej pogody.
Po jak zwykle świetnej zabawie na plaży, wróciliśmy do pokoi, by pozbyć się piasku oceanicznego, z wielu części (łącznie z tymi intymnymi) naszych ciał. Zważywszy na ciśnienie wody z prysznica, czynność był niezwykle czasochłonna. Po godzinie czekaliśmy już na parkingu. Kolejnym punktem dnia, który uzgodniliśmy jeszcze z Kusumim, był wyjazd z Zygmuntem do marketu, po ostatnie zakupy. Zygmunt zawiózł nas do marketu z prawie automatycznym drzwiami. Prawie, dlatego gdyż otwierał je i zamykał odźwierny – pewien pan Lankijczyk, mimo że market nie był specjalnie ekskluzywny . Ciekawa praca, a jaka odpowiedzialna… Zrobiliśmy z Agą zakupy szybciej, kupiliśmy lody. Odźwierny wypuścił nas. A na zewnątrz Zygmunt zabawiał nas opowieściami o korupcji lankijskiej policji.
Gdy wróciliśmy do hotelu. Kusumi czekał już na parkingu. Zapytaliśmy go naturalnie o teściową. Pokiwał jedynie głową, mówiąc musi przejść jeszcze jakieś testy, że oczywiście ofiarował mamie krzyżyk od Agnieszki. Dowód wsparcia i otuchy. Był w lepszym humorze.
Kolację zjedliśmy w hotelu, mimo propozycji Kusumiego, by pojechać na targ rybny, tam kupić jakieś owoce morza i dać przyrządzić ja na miejscu. Oferta kusiła. Dziś jednak po prostu nam się nie chciało. Powoli myśleliśmy już o pakowaniu. Hotelowa restauracja oferowała również zupełnie przyzwoite krewetki. Zjedliśmy ze smakiem i czekaliśmy na Kusumiego z Zygmuntem. Czekał nas jeszcze wieczorek pożegnalny z próbą przekazania nam najbardziej skrywanych marzeń naszego przewodnika.
Przewodnik ma marzenie zbudowania własnego hoteliku. Szuka jedynie inwestora, który wyłożyłby jakieś sto tysięcy dolarów. Ma grunt, ćwierć hektara w dżungli, nieopodal Negobmo. Jakieś trzy kilometry od oceanu. Marzy mu się więc posiadać takąż właśnie inwestycję. Jego plan biznesowy wyglądał naprawdę sensownie. Ma wiele, by nie rzec ogromnie wiele kontaktów w świecie turystycznym, czego na każdym kroku byliśmy świadkami. Jego plan jest prosty, to miałaby być baza wypadowa, dla wszystkich tych, którzy odbierani są z lotniska. Przez niego i przyjaciół jego oczywiście. Tu spędzali by kilka pierwszych dni. Tu wreszcie odpoczywaliby po wyczerpującej podróży i stąd ruszaliby dalej na wyspę. Gdyby jeszcze plaża byłaby nieco bliżej, nie wahałbym się wydać owych stu tysięcy tu i teraz. Biznes trwający od mniej więcej grudnia, do maja. Później turyści z kraju. Przemysł turystyczny na Sri Lance ma ogromną przyszłość, szczególnie teraz, gdy rozwiązano, oby ostatecznie, sprawy tamilskich tygrysów. Trzeba mu tylko pokoju na wyspie, reszta nakręci się sama. Mowę polską słyszeliśmy tu nie jednokrotnie. Wystarczy więc marne sto tysięcy, by spełniło się marzenie Kusumiego, zaś „inwestor” spędza co roku wakacje na Sri Lance, we własnym pensjonacie…
Gwiazdą wieczoru był jednak Zygmunt. Zygmunt opowiedział tylko jedną historię, pod nic nie mówiącym tytułem „dziom borno”. A że słabo włada angielskim, historię musiał nieco uzupełnić tylko Kusumi. Dla Lankijczyków, rajem w Europie, gdzie wielu jego rodaków, znalazło jakąś pracę są Włochy. Jeden z bardziej obrotnych Lankijczyków, podrobił więc włoski paszport, wklejając weń swoje zdjęcie i udał się do wymarzonego kraju. Już na lotnisku jednak, wpadł. Zamiast przywitać się pięknym „boungiorno” – po włosku, wymamrotał zdenerwowany – „giom borno” (dziom borno). Jeszcze tego samego dnia wrócił czarterem na Sri Lankę. Śmialiśmy się z tego cały wieczór a i jeszcze później.
Tak oto kończył się nasz tegoroczny pobyt nad oceanem. Powrót na lotnisko dnia następnego miał obfitować jeszcze w kilka atrakcji. Podczas podróży towarzyszył nam niesamowity upał. Tak na zakończenie a jeszcze do tego, trzeba było się tak ubrać, by mieć przy sobie odzież na podróż, nieco cieplejszą.
Przypadkiem, podczas przystanku na siusiu, Kusumi opowiedział na o powstawaniu naszego ulubionego trunku na Sri Lance – aracku. Trunek ów wykonywany jest z kwiatów palmy kokosowej. Nic w tym niezwykłego, bo i trunek przedni i palmy dość powszechne na wyspie. Pozostaje tylko zdobyć owe kwiaty. Poznaliśmy człowieka, który od ponad trzydziestu lat zajmuje się pracą arcy niebezpieczną. Wchodzi na wysokie palmy i po sznurkach przechodzi na te sąsiednie, z których również zrywa tak pożądane kwiaty. Człowiek małpa chciałoby się rzec, lecz piszę te słowa z szacunkiem. Rozmawiałem chwilę z człowiekiem, który pokazywał mi urazy i zniekształcenia na swoim ciele. Nawet nie pamiętał ile razy spadł z wysokiej palmy. Za swoją pracę, zarabia jakieś dwieście dolarów miesięcznie. Specjalnie dla nas pokazał swój kunszt. W kilka sekund był na wierzchołu palmy.
Kierując się dalej na południe mieliśmy jeszcze zobaczyć żółwie. Miejscowość Kosgoda słynie z takich żółwich przystani. To takie pół charytatywne przedsięwzięcia, żyjące z biletów i podarków od turystów. Ratują żółwie i wspomagają rozwój ginących gatunków. Na Sri Lance żyje bowiem kilka gatunków żółwi, nawet do takich, które mierzą ponad trzy metry długości. Okoliczni rybacy, za niewielką opłatą znoszą im więc żółwie, żółwiki i jaja tych stworzeń, które znajdą na plaży. Za każde takie jajo otrzymują symboliczną zapłatę 20 rupii. Znoszą i te, które złapią im się w sieci rybacki. Ludzie ratownicy, pozwalają jajom wykluć się a potem, po krótkiej inkubacji, wypuszczają te maleńkie żółwiki do wody. Zacny to cel i nie poskromiliśmy grosika by wspomóc tych ludzi. Zwłaszcza, że mogliśmy jeszcze poznać innych starszych pensjonariuszy tegoż inkubatorium. Mogliśmy wziąć na ręce ich podopiecznych. Połaskotać, spojrzeć głęboko w oczy. Poznaliśmy też żółwia, który – jak nam wytłumaczono, śmiejąc się – korzysta z opcji „All inclusive”. Wraca, do maleńkiego baseniku, mimo że proponuje mu się wolność.
Godzinna podróż łódką motorową, to ostatnie nasze safari wodne na Cejlonie. Godzinna podróż wzdłuż malowniczej lagunki sąsiadującej niemal z uroczą plażą. Poczuliśmy przez moment, jakbyśmy przemierzali dorzecze Amazonii. Nasz opiekun, co chwila tropił jakieś nowe zwierzątko. Pokazywał nam krokodyle drzemiące na pniach drzew, cudownie kolorowe ptaki, czy choćby warany. Dookoła laguny wytworne wille i hotelowce, ukryte w gęstych zaroślach. Byłoby jeszcze piękniej i bardziej zachwycająco, gdyby nie tu i ówdzie śmieciowiska z tychże przybytków. Patrząc na wille gdzieś na uboczy, przy tejże lagunie, można zrozumieć skąd pomysł zamożnych europejczyków, by właśnie tu zaszyć się na drugą część swojego życia.
Ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Kolombo i naszego lotniska. Zygmunt, za kierownicą busika osiągał zawrotną prędkość 60 km/h a czasem nawet przekraczał barierę dźwięku – 73 km/h. Za oknami przelatywały palmy. Jacek nie zdołał zrobić już żadnego zdjęcia z okna samochodu. Chciało się krzyczeć – Zygmunt zwolnij, my nie wytrzymamy tego!
To wasza ostatnia świątynia – zakomunikował Kusumi, gdy dojechaliśmy do Kelanija. To jedna z miejscowości niedaleko stolicy, z jedną z najważniejszych świątyń w tym kraju. To – mityczne miasto – było rzekomo trzecim miejscem, w którym gościć miał Lord (jak mawia nasz Kusumi) Budda, podczas pielgrzymki na Sri Lankę.
To wasz czas, pożegnajcie się ze Sri Lanką – powiedział po raz ostatni przewodnik, lekko uśmiechając się. Rozpierzchliśmy się po terenie świątyni. Każde z nas milczącą żegnało się z wyspą, z Buddyzmem, który podglądaliśmy na każdy kroku. Myślami byliśmy już w samolocie. Ja najwięcej czasu spędziłem przy Buddzie leżącym, umierającym. Kusumi wiedział, że ta forma posągu jest moją ulubioną. Może to podczas wdrapywania się na Adamsa, a może jeszcze gdzie indziej? Nie wiem. Lubiłem szukać swojego spokoju, siły i równowagi właśnie przy tej postaci Buddy. Wywołuje ona we mnie największe emocje związane ze Sri Lanką, z jej duchowością. I tak pewnie pozostanie.
Jeszcze chwila jazdy autostradą i już byliśmy przy lotnisku. Wyszliśmy z samochodu, poukładaliśmy nasze plecaki na wózku. Ostatnie rozliczenia, które zdawało się nawet dla Kusumiego nie miały już większego znaczenia. – Ok. – powtarzał tylko cichym głosem. Potem żegnał się z każdym z nas po kolei. Próbowałem zażartować. On uśmiechał się tylko, choć jego oczy znowu gdzieś uciekały. Wszystkich nas wyściskał.
Kusumsiri powiedział do mnie kiedyś. Wiem, że tu wrócisz.












