Dnia, 21. października, a więc dzień po imieninach wszystkich Irenek, zostawiliśmy jesienną, zimną i zapłakaną Polską, by odwiedzić od dawna już wyczekiwaną przez nas Lizbonę. Podróż do Warszawy nie dość, że błyskawiczna – pendolino, to jeszcze w wagonie pod tytułem „cicho sza”. Nawet głośne „prutnięcie”wywołać mogło spore zamieszanie w całym wagonie. Nawet posprzeczaliśmy się szeptem. Miło, wygodnie, wśród biznesmenów, którzy wracali w piątek do macierzystych korpo w stolicy.
Przyjechaliśmy rzecz jasna sporo za wcześnie. Wylot do Lizbony był dopiero o 21.30 z Okęcia. Spędziliśmy więc dobre dwie godziny na lotnisku, w tym dniu dziwnie spokojnym. Zamieszanie wzbudziła jak zwykle rzecz jasna moja kontrola bezpieczeństwa. Jak zawsze mały człowieczek, trzymający spadające spodnie, bo bez szelek, musiał zdjąć butki, co też jest mało atrakcyjne. Lewy bucik, wyposażony we wkładkę, ta zaś w stalową szynę. Sprowokowało to panów od kontroli do dokładniejszego przyjrzeniu się dziwnemu terroryście. Chciałoby się rzec, jaki kraj taki terrorysta. Starszy pan o iberyjskich rysach patrzył z politowaniem na całą scenkę.
Lot Wizzairem, niczym nie odbiegał od stereotypu. Pasażerowie upchnięci na maksa. Najbardziej współczuliśmy oboje Panu siedzącemu obok nas, przy oknie. Pan ogromnie słusznego wzrostu siedział z podkurczonymi nogami. Ponad cztery godziny lotu. Pogadaliśmy z nim. Długie włosy, broda, kraciasta, flanelowa koszula, podarte dżinsy. Oto wygląd analityka biznesowego, który jedzie właśnie na wakacje poserfować na desce. Zgadaliśmy się trochę. Pana zaciekawiły książki, które czytamy. I tak podróż minęła szybciej.
Lizbona przywitała nas w nocy deszczem. Na lotnisku czekała na nas podwózka. Przyjechał po nas pracownik hotelu. Przeuroczy Pan całą drogę zagadywał nas opowieściami o Portugalii, o jej historii i czasach teraźniejszych. Nie byliśmy jednak kompanami do dyskusji. Marzyliśmy o prysznicu i wygodnym łóżku. Kiedy dotarliśmy na miejsce i wreszcie weszliśmy do pokoju, szok. W kącie pokoju o niewielkich rozmiarach stało olbrzymie „akwarium”, a w nim była łazienka. To taki sposób, nowoczesny zapewne, by stworzyć łazienkę. Wszystkie najbardziej intymne sprawy, mąż czyni na oczach żony i odwrotnie. Typowo portugalsko – katolicka otwartość. Na przeciw łóżka fototapeta lub malunek na całą ścianę, ze słynnym widokiem mostu Vasco da Gamy, z wielkim posągiem Chrystusa, górującym nad mostem. Hotelik „Lisbone Style”, a w zasadzie pensjonacik, ma spore obłożenie, a również świetne opinie na bookingu. Głównie zapewne przez znakomite położenie. Tylko jeden kilometr od najbardziej urokliwych miejsc starego rynku, obleganych przez turystów. Pensjonacik w sobotnie przedpołudnie obsługiwali starsi panowie porozumiewający się łamaną angielszczyzną na migi. Przemili, pomocni, choć trochę śmieszni.
Rankiem budzik przypomniał nam o śniadaniu. O nieeee! Zrezygnowaliśmy. Odsypialiśmy zwłaszcza, że za oknem deszcz mówił do nas dość jasno. Dajcie sobie spokój, cały tydzień przed wami. Pośpijcie trochę.
Koło 15. poszliśmy jednak na maleńki rekonesans. Wróciliśmy po trzech godzinach spaceru. Coś przekąsiliśmy i sporo obiecujemy sobie po jutrzejszym spacerze z przewodnikiem. Bez przewodnika pierwsze widoki, pokazały twarz stolicy Portugalii. To piękne miasto, jakby odpadło z turystycznej walki o turystę. A i sami turyści, którzy tu przyjeżdżają nie oczekują fajerwerków i nocnych klubów, porządku i znakomitego zaplecza. Spokojnej, leniwej mieściny, tysiąca utkanych kawiarenek w ciasnych uliczkach i historii tego miasta, które wiele, o ironio, zawdzięcza Maurom.
Dzionek drugi rozpoczął się milutko. Zeszliśmy tym razem na śniadanko, które odpuściliśmy sobie wczoraj. Na małej przestrzeni kulinarnej i stołowej zarazem wybór potraw był iście królewski. Potem stoczyliśmy maleńką przeprawę z migającym po angielsku starszym panem z obsługi. Zareklamowaliśmy nasze akwarium, a w zasadzie jego wnętrze. Przeciekał prysznic. Pomigaliśmy razem i na migi ustaliliśmy, że po naszym wyjściu on się tym zajmie. I zajął się. Kiedy wróciliśmy po wielogodzinnym marszu i obmyliśmy nasze zmęczone nogi, akwarium było już suche.
Starszy Pan sprawił się, podczas, gdy my pobiegliśmy na spotkanie z tajemniczą Panią Marią. Pani Maria to przewodniczka, wcześniej zaaranżowana mailowo. Mieliśmy się spotkać w niedzielę o 9.30 pod pomnikiem króla. Po krótkim przywitaniu Pani Maria wbrew temu, co piszący te słowa mógł przypuszczać, okazała się znakomitą przewodniczką. Mądra, radosna, o przenikliwych oczach, ogromnej wrażliwości i wiedzy. Dyskutowaliśmy, pytaliśmy a nada wszystko słuchaliśmy z otwartymi buziami. Maria przed czterema laty wybrała Lizbonę, jako miejsce swojej ucieczki przed gonitwą i rutyną, jaka czekała ją w Polsce. Spotykając się z nami na placu w dzielnicy Baixa powoli poczęła nam tłumaczyć swą decyzję, jednocześnie objaśniając nam miasto. Z każdą chwilą, z każdym spotykanym człowiekiem, nierzadko starszym, który kiwał do niej przyjaźnie, odnosiliśmy wrażenie, że nie znajdujemy się w stolicy kraju zachodnioeuropejskiego, lecz w miasteczku Lizbona, które tylko przypadkiem nosi brzemię stolicy Portugalii. Maria z każdym zagadała, do każdego się uśmiechnęła, a Panu o bardzo ciemnej buzi, żebrzącemu pod kościołem Dominikanów, wręczyła paczką krówek, które specjalnie dla niego przywiozła z Polski. To wybór Marii – mieszkać w stolicy kraju, który jak stwierdziliśmy przejadł wszystkie klejnoty i bogactwa, które przez 250 lat zdobył podbijając pół świata. To jej wybór mieszkać w mieście, gdzie wszyscy się znają i robią zakupy w maleńkich sklepiczkach.
Plac, na którym się spotkaliśmy to symbol tragedii i odrodzenia tegoż miasta. 1. listopada 1755 roku, a więc w dzień wszystkich świętych, nieco przed dziesiątą rano, kiedy wszyscy katolicy modlili się w kościołach za dusze zmarłych, stało się to właśnie. Kiedy ulice były puste, miasto nawiedziło największe trzęsienie ziemi. A jakby tego było mało, tuż po nim nadeszło tsunami, które dokończyło to, czego poprzedniemu kataklizmowi nie udało się zniszczyć. Niektóre źródła podają, że zginęło wówczas niemal 90 tys. mieszczan, a całe miasto liczyć mogło może 200 tysięcy (taką liczebność miały wówczas największe europejskie metropolie, a Lizbona z całą pewnością była tą największą). Łatwo się domyślić, co to znaczyło dla miasta. Ówczesny król w swej traumie stał się kompletnie nie do rządzenia. Miasto podniosło się z kolan, dzięki odwadze i pomysłowości niejakiego markiza de Pombal, ale nigdy już nie wróciło do swej dawnej świetności. Zyskało za to solidniejsze podstawy, dzięki pragmatyzmowi swojego odnowiciela.
Po wstępie i przejmującej opowieści, Maria zaproponowała nam spacer, swoim szlakiem. Skrupulatnie mijając wszelkie zbyt tłumnie nawiedzane turystycznie atrakcje. Najpierw poszliśmy do dzielnicy zwanej Mouraria. Dzielnica swą nazwę zawdzięcza temu, że po tak zwanej rekonkwiście, kiedy miasto przeszło pod panowanie chrześcijańskie, król bynajmniej nie zgładził wszystkich żyjących tam Muzułmanów (jak twierdzi Maria musiałby wymordować znaczną część mieszkańców miasta), ale kazał im się wynieść za mury miasta. Dzielnica biedy, dzielnica Fado. To stąd wywodzi się ta muzyka, ten największy „towar eksportowy” Portugalii. Na fasadach budynków można było zobaczyć portrety największych żyjących i nieżyjących, ale śpiewających, gwiazd fado. Casa do fado – domy losu, w naszym rozumieniu domy publiczne. Tak powstawała ta muzyka. Przepiękne grające na gitarach kobiety kusiły mężczyzn. Opowiadały swoje niespisane przez nikogo historie. Naszą uwagę przykuł jeszcze jeden szczegół. Maria opowiedziała o jednej angielce, która kilka lat temu postanowiła fasady zabytkowych, przepięknych kamieniczek tej dzielnicy przyozdobić portretami ludzi starych. To oni jej zdaniem są duszą i magią tej dzielnicy. To oni sprawiają, że ta dzielnica ciągle żyje. W końcu udało jej się zjednać starych mieszkańców Mouraria i powiesić w kilku miejscach klimatyczne, czarno białe, uśmiechnięte portrety staruszków. Wypiliśmy kawkę w towarzystwie tylko Lizbończyków. Kawiarnia, może nieco większa niż nasz pokój w pensjonacie, zachwycała swą autentycznością. W to niedzielne przedpołudnie spotykali się tu na kawce mieszkańcy z okolicy. Ochoczo rozmawiali stojąc przy stoliczkach nie większych od okładki książki.
Później powędrowaliśmy nieco wyżej do dzielnicy, w której mieszka Maria. Alfama to jedyna dzielnica, która nie ucierpiała podczas trzęsienia ziemi. Zamieszkują ją głównie ludzie biedni, właściciele maleńkich barów i sklepików. Ta dzielnica bardzo niewiele zmieniła się od wielu lat. Maria pokazała nam zdjęcia, czy nawet ryciny z XVII wieku. Naszą przewodniczkę oczywiście zaczepił starszy Pan, który natychmiast zaproponował jej kawkę i to, że pokaże jej jeszcze wiele ciekawych pamiątek. Al- hama znaczy źródło w języku Maurów i jest na pewno obowiązkowym miejscem dla bardziej dociekliwych turystów zwiedzających to miasto. Jeśli jeść to właśnie tu. Rybka też tylko tu. Skorzystaliśmy z rady i zjedliśmy rybkę, a potem zamierzaliśmy iść do lokalu naprzeciwko by posłuchać fado. Tam dramat, łzy szlochanie i policja. Kelner od rybki oznajmił, że „mother” i tu wykonał gest palcem dookoła gardła. Zrozumieliśmy, że tego wieczoru w tym miejscu fado sobie nie posłuchamy. Coraz to nowe osoby dojeżdżały. Przytulały i pocieszały się wzajemnie. My za pomocą mapy i jednej sympatycznej Pani odnajdywaliśmy drogę do domku. Po drodze małe zakupki, jakieś z całą pewnością portugalskie winko i plany na kolejny dzień.





Dziś zmokliśmy pierwszy raz. Pogoda straszyła nas od dawna, ale dała nam się we znaki, gdy właśnie wychodziliśmy z metra. Tak, tak metro też ogarnęliśmy.
Wstaliśmy wcześnie rano, by za radą Marii odwiedzić Katedrę Se jak najwcześniej, aby uniknąć tłumów. Do katedry doszliśmy oczywiście z małym poślizgiem. Natłok kameralnych, wąskich uliczek, z wiszącym praniem z balkonów, może zawrócić w głowie. Kilka razy pytaliśmy, w końcu doszliśmy. Mając w pamięci wykład Marii o powstawaniu tak monumentalnych świątyń jak ta, wchodziliśmy do niej nieco namaszczeni niczym Beatka i Mateusz przez Jarosława. Piękna, surowa, romańska ze sporą dawką gotyku. Przyznam, że nie wywarła na mnie tak piorunującego wrażenia, jak kościół Dominikanów. Agnieszka pokazała mi gęsią skórkę, gdy weszliśmy do „dominikanów” pierwszy raz. Kolejnego dnia Maria objaśniła nam, że jej surowość i zniszczenia, jakie widać gołym okiem, to stan, który utrzymywany jest w niej celowo. Jego stan, ma być obrazem historii miasta i samej świątyni. Trzęsienie ziemi, pożar i inne możliwe klęski. Co niezwykłe, świątynia jest jedną z najchętniej odwiedzanych przez wiernych. Powracając, do katedry. Zapłaciliśmy kilka euro i szybko schowaliśmy się w części klasztornej. Tam podziwialiśmy w skupieniu skarby z przeszłości i byliśmy z ludźmi na prawdę zainteresowanymi spokojem i kontaktem z przeszłością i… może Bogiem.
Potem wróciliśmy na wzgórze, by zwiedzić górujący nad miastem zamek św. Jerzego, Castelo de Sao Jorge. To mityczna siedziba, zarówno Maurów, jak i pierwszego chrześcijańskiego króla. Jej początki sięgają początku naszej ery. A obecnie archeolodzy doszukują się jeszcze głębszych korzeni. Zamek – twierdza, góruje nad miastem. Jest obowiązkowym punktem do zwiedzenia. To tu najświetniejsi Portugalczycy obgadywali najważniejszą wyprawę Vasco da Gamy (czytaj „waszko”) do Indii. Zachwycają widoki na całe miasto i rzekę Tag. Można połazić trochę po ruinach i wieżyczkach. Naturalnie przeszkadza ilość zwiedzających, ale cóż taki los Lizbony. Już Maria mówi, że to co obecnie dzieje się w kwestii turystyki w stolicy Portugalii woła o pomstę do nieba. Ona sama waha się, czy nie skończyć swojego romansu z Lizboną. Od 4. lat Lizbona przeżywa prawdziwy turystyczny boom. Na jej, i nasze, nieszczęście Europa przypomniała sobie o swojej stolicy położonej najbardziej na zachód w Europie. A powiadam jest co podziwiać. Oboje z małżonką nie możemy oprzeć się wrażeniu, jak bardzo Lizbona przypomina Tbilisi. Te wzgórza, te zagubione uliczki, wreszcie ci ludzie, niezwykle prości, serdeczni, rozmowni.
Wracając w dół zahaczyliśmy jeszcze o niepozorny kościółek św. Antoniego. Należy przy tym wspomnieć, że ów Antoni, to najbardziej ukochany święty wszystkich Lizbończyków. Jego imieniny obchodzi się tu cały czerwiec, to patron miłości i rzeczy zagubionych. Weszliśmy więc, a moja Agunia, podsłyszała kilka taktów jakieś pieśni. – To polska pieśń – rzekła. Weszliśmy i rzeczywiście okazało się, że grupka, zapewne pielgrzymów z Polski, uczestniczyła we mszy świętej. Przypomnieliśmy sobie naszą mamuńkę, która też kiedyś tak pielgrzymowała i mimo zmęczenia uśmiechnęliśmy się do siebie i świętego Antoniego . Wcisnęliśmy się z grupką rodaków do krypty, w której urodził się ten wielki święty.
W tak zwanym międzyczasie skosztowaliśmy pieczonych kasztanów. Teraz jest na nie sezon, sprzedawane są na ulicy i można je kupić w zasadzie wszędzie. Smakowały jak pieczone, może trochę słodsze, ziemniaki. Pychota!
Alfama doce, to maleńka ciastkarnia, która w niedzielę była zamknięta i nie mogliśmy skosztować sprzedawanych tam ciastek pasteis de nata. To słodki specjał, z którego słynie Lizbona. Sprzedawany jest pewnie w każdej cukierni. My jednak musieliśmy zakupić te ciastka właśnie tam. Ileśmy się nałazili, naszukali, napytali wiemy tylko my. Byliśmy o krok od tego by wnieść pozew o rozwód. Agnieszka – mówię spokojnie – te ciasteczka można kupić wszędzie. Nic to, nadal szukaliśmy. Gdyby nie spokój i upór jednej podróżującej ze mną Pani, nie zasmakowalibyśmy czegoś niebiańskiego. I dzięki jej za to. Trzeba było widzieć oczy tej Pani i satysfakcję, gdy wreszcie okazało się, że znalazła „pasterię” cukiernię. Przy okazji mała kawka, dwa naparstki, jeden z porto, a drugi z likierem beirao. Wszystko to spożywaliśmy przy wejściu do jakiejś klatki schodowej. Towarzyszyły nam uśmiechy i życzliwe komentarze tubylców. Podziękowaliśmy i obiecaliśmy, że wrócimy tu niebawem.
Kolejny etap, to plac – Praca do Comercio. Chyba najważniejszy plac w mieście. Plac, na którym w pamiętnym dniu 1. listopada 1755 roku zebrali się wszyscy Lizbończycy, chcąc znaleźć pomoc podczas trzęsienia ziemi. Czekała tu jednak na nich fala tsunami. Dopełniając ich żywota. Podczas drogi na plac dogonił nas jakiś młody człowiek. Zapytał, czy mówimy po angielsku. Nakazał pilnować toreb i plecaków. Oni są profesjonalistami – tak określił kieszonkowców, którzy czyhali tu tylko na naiwnych.
Z placu wygnał nas delikatny deszczyk. Sprowokował, byśmy schronili się w metrze i wrócili tym środkiem komunikacji do hotelu. Wyczailiśmy skąd, za ile i jak, bez problemu wróciliśmy do hotelu.
Po wyjściu z metra, pozostało znaleźć w plecaku kurtki przeciwdeszczowe i pobiec do sklepu po butelkę najtańszego portugalskiego wina. Najtańsze znaczy tu często najlepsze. Zupełnie odwrotnie, niż w Polsce. Ciekawe dlaczego?






Pogoda jest coraz łaskawsza. Dzisiaj promyki słońca dały do zrozumienia, co znaczy słońce w Portugalii. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy pod pomnik króla, by ostatecznie rozliczyć się z Marią. Jeszcze długo jej mądre rady i sugestie będą nam towarzyszyć. To taki dość pozorny wydatek. Owszem zapłaciliśmy za jej „przewodnikowanie”. Każdego jednak dnia ta inwestycja zwraca się z nawiązką. Dziś również trafiliśmy do „jadłodajni” poleconej przez nią.
Nim jednak tam trafiliśmy zobaczyliśmy 7. cud, może nie świata, ale Portugalii. Tak faktycznie nazywany jest Klasztor Hieronimitów. Wpisany na światową listę UNESCO. Imponujący. I z całą jaskrawością, pokazuje próżność i zbytek Portugalczyków. Pokazuje tym samym fakt, na co wydawane były bogactwa wcześniej pozyskane z wypraw i podbojów kolonialnych. Ano, między innymi na tak okazały klasztor. Rzeczywiście imponujący i przytłaczający swym dostojeństwem. Kłóci się tylko, w moim mniemaniu, z postacią św. Hieronima. Był to człowiek, który wyzbył się wszelkich bogactw doczesnych, po to by zgłębiać słowo Boże, a potem tłumaczyć wersety pisma świętego. Przeczytaliśmy nawet w przewodniku, że jeden z królów portugalskich poszedł jeszcze dalej. Zainwestował tak wiele w budowlę sakralną, korzystając rzecz jasna z królewskiej kasy, że nie było go za co pochować. Oto prosta odpowiedź dlaczego Portugalczykom nie po drodze z rygorystycznymi sankcjami finansowymi UE. Mają to w nosie. A może dzięki im za to. Bo są dzięki temu w Europie takie miasta i państwa, gdzie człowiek czuje się tak dobrze.
Zwiedziliśmy zatem ten klasztor, wraz z tłumami turystów. Wymyśliliśmy oczywiście sposób „na kulawego”, jak ominąć kilkudziesięciometrową kolejkę i na dokładkę wejść tam za darmo. Tuż po nim ruszyliśmy, by dojść pod inny lizboński przybytek – Pomnik Odkrywców. Ten jednak okazał się być w remoncie. Nie mogliśmy widzieć go w jego całej krasie. Mogliśmy za to wjechać na jego szczyt (6. piętro) i popatrzeć na Lizbonę i rzekę Tag z wysoka. Potem spacerkiem – do innego zabytku UNESCO. Do wieży w Belem (Torre de Belem). Wieża, nieco wysunięta w rzekę, uchodzi za najpiękniejszą portugalską konstrukcję militarną. I znowu sposobem „na kulawego”, wzięliśmy wieżę szturmem. Nie stojąc w długiej kolejce. Agnieszka wdrapała się na jej szczyt, ja pozostałem na poziomach niższych.
Na dziś planowaliśmy jeszcze tylko jeszcze jeden punkt. Po turystycznych zmaganiach, ogród botaniczny w Belem miał być czasem relaksu i momentem odpoczynku dla stóp i kręgosłupów. Poszwędaliśmy się po ogrodzie, odpoczęliśmy, podreperowaliśmy nieco bilans cukru w organizmach i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wracaliśmy na znany nam plac autobusem o takim samym numerze 714. W pewnym momencie kierowca z uśmiechem na ustach poinformował pasażerów, że „finito”. Autobus kończy bieg. Wysiedliśmy i za chwil kilka podjechał kolejny 714, który dowiózł nas na miejsce. To mniej więcej tak, jakby nasz 256 jechał tylko do Kowal, zaś inny aż do Jankowa. Ciekawa portugalska pomysłowość komunikacyjna.
Na miejsce naszego posiłku wyznaczyliśmy sobie restauracyjkę podpowiedzianą przez Marię. Kiedy weszliśmy do niepozornej rodzinnej knajpy uśmiechnięty Pan z wąsem, raczej czytał w naszych myślach, niż mówił po angielsku. Maria ostrzegała, że porcje są bardzo duże. Zamówiliśmy grillowanego dorsza w oliwce i czosnku. Do tego ziemniaczki i piwka. Efekt był zaiste imponujący. Jeszcze chlebkiem wycieraliśmy resztki oliwki. Najbardziej rozbrajające było jednak to, że w pewnej chwili cała obsługa, zasiadła do wspólnego posiłku. Na sali. Niezwykły widok. Usiedli i jedli razem. Gawędzili, śmiali się i patrzyli kątem oka na nas, czy czegoś nam nie potrzeba. Rachunek był najniższy z tych, jakie do tej pory zapłaciliśmy w Lizbonie za obiadek. Obiad zaś najpyszniejszy. Oto zalety posiadania przewodnika. Odpowiednio wybranego.
Wychodzimy z restauracji a tam… leje. Żadna z dostępnych nam prognoz nie zwiastowała deszczu. Senior stołujących się restauratorów wyszedł w końcu na zewnątrz i jednym gestem uspokoił wszystkich. To tylko przelotne. Tak zrozumieliśmy jego gesty.





Ten dzień w swym założeniu miał być najleniwszym z leniwych. Chcieliśmy dać odpocząć swoim nogom i pozostałym organom. A wieczorkiem pomaszerować na koncert fado połączony rzecz jasna z kolacją. Śniadanko i z powrotem do łóżka, nieopodal akwarium. Kole południa sprawdziliśmy funkcjonowanie naszych nóg i stan umięśnienia. Było ok. Za oknem słoneczko dość jasno mówiło: powariowaliście biedne Polaczki? Ja tu się dla was dwoję i troję a wy co. Zawstydziliśmy się ogromnie i w te pędy pobiegliśmy w nasze miejsca. Ogromnie kusiło wejść w to słoneczne południe gdzieś, gdzie jest wzorcowo, a i słoneczko pokaże nowe, dotąd nam nieznane, oblicze Lizbony. Nadawało się do tego muzeum archeologiczne. Nim jednak tam dotarliśmy skorzystaliśmy ze słynnej windy Santa Justa. Jednego z najstarszych wznoszących się obiektów w Lizbonie. Odstaliśmy swoje w kolejce, najpierw w kolejce kwalifikacyjnej, a potem tej do drzwi zabytkowego eksponatu – windy. Stamtąd podążyliśmy do muzeum. Muzeum Archeologiczne Carmo w Kościele Karmelitów w Lizbonie, czyli w słynnym kościele bez dachu, jak czasami nazywany jest ten obiekt, jest jednym z najczęściej polecanych muzeów w centrum Lizbony. Dlaczego? Wstęp do niego nie jest drogi, a jego wnętrza i kolekcja eksponatów potrafią zachwycić każdego, kto zdecydował się odwiedzić się to muzeum. Kościół Karmelitów, jak i cały zresztą obiekt klasztoru, to cichy świadek największej tragedii w Lizbonie – wielkiego trzęsienia ziemi z 1755 roku, o którym wspominałem już wielokrotnie. Przez dach, którego w zasadzie nie ma, przebijało piękne słońce. Ci nieliczni, którzy tego samego dnia zwiedzali tę świątynie, korzystali, tak jak my z pięknego światła i przyglądali się w milczeniu resztkom kościoła i zgromadzonym tam eksponatom. Aby jeszcze bardziej rozkoszować się ciepłem tego dnia pospieszyliśmy nad Tag. Tam, na najważniejszym placu w tym mieście, roztańczony zespół zapraszał zgromadzonych do wspólnej zabawy. Do tańca najchętniej przysposobiła się pewne starsza pani. Ku uciesze grających, ochoczo pląsała w rytm melodyjnych portugalsko – brazylijskich
Wybór miejsca, w którym mieliśmy rozkoszować się tym artystycznym fado nie był prosty. Pierwsze podejście, kilka dni temu, uniemożliwiło nagłe zejście jednej z właścicielek lokalu (mamy nadzieje, że nie my byliśmy tego powodem). Drugie musiało być strzałem w dziesiątkę. Z pomocą przyszedł nam internet. Opinie rodaków musiały być przecież najlepszym drogowskazem. Znaleźliśmy lokal. Zarezerwowaliśmy mailowo stolik. Czekaliśmy na odpowiedź. Casa de Linhares Lisboa miało dać rozkosz naszym uszom i naszemu podniebieniu. Wypad miał jednocześnie nie spustoszyć naszej karty płatniczej. Przyjemność słuchania fado łączy się bowiem z koniecznością zamówienia posiłku i to dość znaczącego jak na godzinę 21. Portugalczycy o tej porze jedzą i zakrapiają dość suto. Otrzymawszy potwierdzenie z lokalu, koło dwudziestej pospieszyliśmy już do Casa de Linhares Lisboa. Uff wnętrze tego dość niepozornego z zewnątrz klubu fado mogło zachwycić i zaniepokoić zarazem. Zostaliśmy wprowadzeni, posadzeni. Zaproponowano nam na początek wodę. Potem Adze wybór wina, z karty win.
– Wybierz w miarę tanie – wycedziłem przez zęby, arystokratycznie uśmiechając się do małżonki
– Staram się – odpowiedziała małżonka, która przezornie założyła na ten wieczór dość elegancko
Po chwili zaakceptowałem smak białego wina, którym wypełniono nasze kieliszki. Dwie sale. Jedna – większa, wypełniona przez Niemców (tym razem bez psów), druga – znacznie mniejsza, wręcz kameralna, z kilkoma stoliczkami, przeznaczona dla indywidualnych VIP-ów. Posadzono nas nieopodal jakieś, zdaje się, ważnej Pani. Rzeczona osoba, wpływowa, siedziała sama przy stoliczku, tknięta dość mocno procentem wytrawnego wina. Dość znacząco wydawała polecenia a to kelnerce, a to menedżerowi lokalu, to znowu innym ludziom. My sami raczej panicznie zaczęliśmy poszukiwać czegoś, co nie będzie „de la maison”. Będzie zaś pyszne, nie za ciężkie na noc no i nie najdroższe. Kelnerka nieco zdziwiła się, gdy zamówiliśmy zwyczajnie: krewetki na czosnku.
– I co do nich?
– Yyyy… chlebek!
Krewetki były zaiste zjawiskowe. Przygotowane znakomicie, podane z kolendrą. W-y-ś-m-i-e-n-i-t-e. Pozostałe stoliki zamawiały po kilka dań, plus oczywiście deser. Nam wystarczyły krewetki i butelka świetnego wina i deska serów. Muzyka podawana była również partiami. Najpierw Niemcom, później soliści z zespołem wchodzili do naszej sali. I tak kilkakrotnie. Długie przerwy były oczywiście po to, by goście zamówili coś jeszcze.
Koło północy wyszliśmy z lokalu i popędziliśmy do najbliższej stacji metro. Czy zawiedzeni? Nieco. Fakt faktem spodziewaliśmy się nieco bardziej swojskiego klimatu i więcej muzyki w muzyce. Postanowiliśmy, że jutro, skosztujemy fado gdzie indziej. Gdzieś w lokalu poleconym przez Marię. Zwłaszcza, że jeszcze będąc tutaj, pod stołem, potwierdziliśmy rezerwację na czwartek.
Wyprawa do Sintry, to był nasz plan na czwartek. Sintra to urokliwe miejsce nieopodal stolicy, które chętnie odwiedzają wszyscy nawiedzający Lizbonę. To miejsce, które jeszcze od czasów panowania Maurów zarezerwowane było na odpoczynek i relaks najwyższych władz państwowych i partyjnych. Specyficzny mikroklimat, dzika przyroda sprawiały, że wszyscy właśnie w Sintrze budowali pałace, zamki i wille. Dziś to piękne muzea i miejsca, które po prostu warto zwiedzić. Do samej Sintry jedzie się pociągiem, jakieś 40 minut. Mijaliśmy większe i mniejsze osiedla, tak zwane przedmieścia stolicy. No i nie zachwycają one swym urokiem. Słowa Marii, że poziom życia w Portugalii jest niższy niż w Polsce, znalazły tu swoje uzasadnienie. Obdrapane i zaniedbane bloki, brudne obejścia dookoła nich, nie napawały optymizmem. Nasza „Zaspa” w nieco gorszym wydaniu.
W samej Sintrze trzeba się zorganizować. Kupić bilety, wcześniej wybrać, obiekty jakie chcemy odwiedzić, a potem wybrać środek lokomocji w celu poruszania się między jednym pałacem a drugim. Można na zwiedzanie miasteczka rzecz jasna przeznaczyć znacznie więcej czasu, niż jedno południe. Każdy bowiem z pałaców wart jest odwiedzenia. Można połazić po parkach, odwiedzić plażę, czy choćby poszwędać się po urokliwym starym centrum. Poszliśmy na kompromis. Kwestie organizacyjne ustaliliśmy między sobą, po polsku, stojąc w kolejce do punktu informacyjnego. W efekcie wybraliśmy trzy obiekty.
Pierwszym był pałac narodowy. Palacio National ze swoimi charakterystycznymi dwoma białymi wieżami, czyli kominami kuchennymi, na stałe już zagościł w krajobrazie Sintry i stał się jednym ze symboli tego miejsca. Zwiedzanie pałacu znajduje się często w programie większości wyjazdów do Sintry. Fascynująca mieszanka różnych stylów i znakomitego smaku. Spędziliśmy tu sporo czasu, zachwycając się wnętrzami, dziedzińcami, ogrodami.
Kolejnym miejscem był zamek Maurów – Castelo dos Mauros. Najpierw autobus dokonywał niemal ekwilibrystycznych ewolucji, by dostarczyć kolejnych turystów pod zamek. Potem zaś oni sami musieli wykazać się sporą kondycją, aby wejść na sam szczyt zamku. Strome wejścia na kolejne wieżyczki były sporym wyzwaniem. Pałac wznieśli rzecz jasna Maurowie. A o tym, że przejął go pierwszy, chrześcijański król Portugalczyków, świadczyć ma postawiona u jego podnóży kapliczka, niezwykle surowa w swej wymowie, choć moim zdaniem nieco mało gustownie zadaszona, już współcześnie. Nagrodą, dla tych wszystkich którzy wejdą na najwyższe wzniesienia miał być wspaniały widok, na okolicę, na całą Lizbonę. Niestety tego dnia pogoda nie była zbyt łaskawa. Łażenie po świetnie zachowanych średniowiecznych murach i warowniach musiało więc nam wystarczyć.
Ostatnim celem, który wyznaczyliśmy sobie w Sintrze był Pałac Pena, czyli Palacio de Pena razem z parkiem- Parque de Pena. To jak określają przewodniki, jedna z najbardziej niezwykłych budowli w Portugalii. W swojej estetyce, gdy patrzymy na nią z daleka, przypomina „disnejowską” kolorową budowlę. To jednocześnie obiekt postawiony najwyżej z pozostałych. Obiecany z niego widok miał nas jeszcze bardziej zachwycić. Najbardziej zdumiewać może kolorystyka fasad poszczególnych wież i murów. Całe wieki były one po prostu szare. Dopiero niedawno konserwatorzy powrócili do barw, jakie były w zamyśle twórców pałacu. W roku 1838 król Ferdynand II, czyli Ferdynand II Koburg, a po portugalsku Fernando Augusto Francisco António de Saxe-Coburgo-Gotha rozpoczął prace rekonstrukcyjny starego klasztoru. Zastąpił on m.in. czternaści cel mnichów dużymi pomieszczeniami, które zostały ozdobione obrazami. W roku 1843 król zdecydował o rozbudowie Pałacu Pena i rozkazał budowę nowego skrzydła – tzw. Nowego Pałacu. Pałac imponuje i zachwyca, w całym słowa znaczeniu.
Zmęczeni, zjechaliśmy autobusem na dół, a później pociągiem już do Lizbony. Nie opłacało nam się wrócić do hotelu. Do fado mieliśmy nieco ponad godzinkę. Poszliśmy więc w „nasze miejsce” pod muzeum archeologiczne i napiliśmy się, zdaniem mojej towarzyszki życia, najlepszej białej sangrii, jaką w życiu piła. Wspomnieć należy jeszcze o panu, który nas obsługiwał. To chyba jakaś geriatryczna tendencja tego miasta, że starsi panowie nie rzadko pracują w „usługach” w Lizbonie. Generalnie, nigdzie wcześniej w miastach nie widziałem tylu starszych ludzi spacerujących po ulicach, Lizbończyków rzecz jasna. Ten do sangrii, nie mówił słowa po angielsku, a wszyscy obsłużeniu przez niego turyści, w knajpce pod chmurką, byli oczarowani. Uśmiech, gesty serdeczności. Nie trzeba znać języka, by okazać komuś tak wiele dobrych uczuć. Ten pan robił to znakomicie. Bardzo żałujemy, że nie poszliśmy napić się do niego sangrii kolejnego dnia.
Kolejny wieczór fado, miał odczarować i pokazać inne oblicze oferowania tej muzyki turystom. W Povo było na pewno taniej, bardziej swojsko, ale czy lepiej? Trudno ocenić jednoznacznie. Musielibyśmy zapewne spędzić więcej czasu w Lizbonie, by znaleźć esencję tej muzyki śpiewanej na żywo. Poznać lepiej mieszkańców tego miasta. Nie da rady wejść „z ulicy” w coś, czego nie rozumie się do końca. Tak, jak wspominała Maria, gdy wzięła kiedyś swoją mamą do jednej knajpy fado – po odśpiewaniu kilku taktów, solista niknął gdzieś w tłumie a mikrofon przechodził z rak do rąk. Śpiewali wszyscy, każdy tak jak potrafił. Przeciętny turysta, który byłby w takiej sytuacji mógłby poczuć się nieswojo. Bez wątpienia zaważyliśmy, że Lizbończycy uwielbiają fado. Do muzyków podchodzą z wielką estymą. To ich gwiazdy, w całym słowa znaczeniu. W każdym z dwóch lokali, wtedy kiedy muzycy zaczynali występować, światła gasły, kelnerzy przestawali obsługiwać, nawet wyjście na siusiu było nietaktem. Fado dla turystów, to po prostu jakaś atrakcja. Większość z nich nie rozumie o czym śpiewają soliści, a to przecież sedno, istota tej muzyki. Nie rzadko teksty fado nie są spisywane. Wykonywali je w przeszłości ludzie niepiśmienni.
Piątek to ostatni dzień naszej wolności w Lizbonie. Poszwędać się, przejechać się wreszcie tramwajem numer 28. Połazić i zobaczyć, co nas spotka. Upał już od rana dawał się we znaki. Wspięliśmy się jeszcze raz do Alfamy, a wcześniej do Maurarii. Widzieliśmy Marię, jak opowiadała swe sekrety kolejnym turystom z Polski. Nie przeszkadzaliśmy jednak. I tak łażąc sobie natrafiliśmy na niezwykłe miejsce. Knajpkę, bardzo charakterystyczną dla tych wszystkich, którzy widzieli film Andrzeja Jakimowskiego pod tytułem „Imagine”. Generalnie przez cały czas pobytu, gdzieś w tyle głowy towarzyszył mi ten film. Niezwykły film, jak zresztą każdy tego reżysera, był przyczynkiem nie tylko dla mnie, by odwiedzić Lizbonę. Ta alfamska kafejka w cudowny sposób podkreśla magię całego obrazu. Tak, jak większość rodaków trafiliśmy tu przypadkiem. Tak, jak większość oczarowała nas właścicielka knajpki, która prowadzi ją razem z matką. „Dzień dobry, kawa z mleczkiem” – powiedziała uśmiechnięta od ucha do ucha, szczęśliwa, gdy przyznaliśmy jak pięknie wymawia te słowa po polsku. Pogadaliśmy, dała nam kartkę ze swoim adresem. Weszliśmy do środka i pooglądaliśmy na ścianach zdjęcia i pocztówki z Polski. Cafe do Electrico do magnetyczne miejsce, na pozór niczym nie różniące się od setki podobnych kawiarenek w Lizbonie. Dwa lub trzy stoliczki na samym rogu wąskiego chodnika. Tu przystanął ze swoją towarzyszką głównym bohater filmu. Niewidomy człowiek, który chciał jej pokazać, że nie potrzebuje laski, chodząc po mieście… Tylko, co jakiś czas wynurza się słynny lizboński żółty tramwaj numer 28. Tutaj także postanowiliśmy wsiąść do niego i dojechać nim na przystanek końcowy.
Jazdę, cytując klasyka: „zaliczyliśmy”. Nic szczególnego. Znam drewniane, skrzypiące tramwaje z dzieciństwa. Tłok, turyści z wycelowanymi aparatami i smartfonami. Tyle, że trochę odpoczęliśmy od upałów i marszu pod górę. Kolejny etap miłego dnia to ciacho, z poleconej nam ciastkarni ze słynnymi lizbońskimi ciasteczkami – pasteis de nata. Tylko tu za „zwykłą” cenę można je zjeść jeszcze cieplutkie. Usiąść na schodach i popatrzeć w okna i twarze ludzi, zerkających na mnie z ciekawością.
Ciasteczka spaliliśmy z nawiązką, wdrapując się już na ostatni punkt naszej piątkowej wycieczki. Ryba i krewetki zjedzone właśnie w tym miejscu miały być uwieńczeniem tego cudownego dnia. Alfamska restauracja rybna, polecona przez Marię, spełniła rolę kulminacji, tego ostatniego dnia w Lizbonie. Jako jedyni turyści, którzy jedli tam o tym czasie, zostaliśmy przyjęci niezwykle serdecznie. Zwłaszcza, że wróciliśmy tu ponownie i pamiętano nas (mnie jak sądzę, przede wszystkim). Podchmielony jegomość siedzący przy barze, zachwalał nam podawane tu ryby i piwo. Kelner nie do końca rozumiejąc, co chcemy zamówić dowiedział się szybko od bardziej anglojęzycznego barmana. Chodziło nam o krewetki bez skóry z czosnkiem, do tego zimne piwko i jedną dużą rybę na dwoje. Kilka stoliczków obok jadł jegomość z zespołem downa. Kelner dbał o to, by wyszedł najedzony i szczęśliwy. Miły widok.
My również najedzeni, pożegnaliśmy się serdecznie z obsługą. Obrigado – dziękuję, powiedzieliśmy uśmiechając się na koniec. Nikt nie zatrzymywał nas jednak na deser. Za chwilę miał zacząć się mecz piłkarski Benfici Lizbona z kimś tam. Bar za moment miał wypełnić się okolicznymi mieszkańcami, chcącymi razem, przy piwku i czymś w rodzaju gotowanej fasolki (niby orzeszków) podziwiać zapewne triumf swojego zespołu. Znowu nostalgia za takim kibicowaniem w Polsce. Coś, czego nie nauczyliśmy się jeszcze od przyjaźniejszego świata.
To już chyba ostatnie lata, kiedy można zobaczyć Lizbonę niepoukładaną, nieszablonową, magiczną. Dookoła widać rosnące jak grzyby po deszczu wielkie hotelowce. W Alfamę, w serce Lizbony, wbija się nowoczesny port. Budowany dla obsługi jachtów i wielkich statków pasażerskich. Portugalia bardzo postawiła w ostatnich latach na turystykę. Czy jednak dobrze ulokuje wpływy, jakie daje ta gałąź przemysłu? Maria ma wątpliwości. Zarówno ona, jak i wielu jej przyjaciół, stanowczo krytykują, ten – jej zdaniem – nieprzemyślany boom. Współtworzy nawet stronę internetową, która ma zamiar chronić tę starą Lizbonę.
Kiedy zapytałem Agnieszkę, co najbardziej urzekło ją w tym tygodniu, w tym mieście.
– Wiesz – powiedziała – Ta niezwykła historia tego miasta i kraju.
Obrigado Lizbono!












