W takim kraju jeszcze nie byliście…

Ktoś powiedział przed naszym wyjazdem: – „w tak dzikim kraju chyba jeszcze nie byliście…”. Zastanowiłem się ile wiem o Kambodży i na ile mogę odpowiedzieć, że bywaliśmy, ale… no właśnie ale.
Zdało by się zacząć, że to strasznie długa podróż, przez klimaty, strefy czasowe i temu podobne. Tak wszystko się zgadza. Coraz słabiej organizm przyjmuje te zmiany ciśnień, klimatów. Kiedy wreszcie więc dotarliśmy wieczorkiem 23 stycznia do Bangkoku, poczułem niesłychaną ulgę. Bangkok przyjął nas gościnną nocną temparaturką – 25 st. C. Na lotnisku postąpiliśmy jak rasowi turyści. Wzięliśmy taksówkę miejską, z lotniska z licznikiem i temu podobnymi bajerami. Fakt faktem, za około 400 batów (jakieś 40 km jazdy – czyli ok. 40 zł ) byliśmy w naszym ulubionym hotelu „Krbua House”. Na tablicy hotelowej, przed wejściem widniało: „Aanieska”. Czekano więc na gościa, która rezerwowała pod takim imieniem. Pokoiki skromniejsze, niż podczas poprzedniego pobytu w Tajlandii ale równie sympatycznie. Nie bardzo rozpakowywaliśmy się nawet, gdyż następnego dnia, wyruszaliśmy w dalszą podróż. Hotel położony jest tuż przy słynnym tutejszym Khao San. To krótka uliczka znana, niemal wszystkim, którzy mieli choćby jakiś kontakt z Bangkokiem. Ulica próżności, zakupów, żarcia i pełna białasów, plus my do tego. Zmęczeni po całodniowych podróżach, zjedliśmy co nieco, pokazaliśmy naszym przyjaciołom możliwości tej „skromnej uliczki” i wieczorkiem leżeliśmy już grzecznie w łóżeczkach, próbując oszukać organizmy, że jest noc i powinny udać się na spoczynek. Nie dały się na to nabrać. Koło 23. czasu polskiego obudziły się i ani rusz spać dalej. Cóż było począć.
Kolejny słoneczny poranek w Bangkoku Agnieszka zamierzała spędzić na masażu, w studiu poleconym przez nieocenioną Lucy. Niestety, coś co poleca Lucy jest zawsze niezłej marki a więc, oblegane przez tych nieco wymagających. No więc z braku miejsc na masażu, pozostało nam szwędać się po stolicy Tajlandii. Ale żeby szwędanie się nie myło bezsensowne wleźliśmy na słynny „Golden mountain” – malownicze wzgórze świątynne, z relikwiami Buddy. Nasi towarzysze ruszyli zwiedzić Pałac Królewski, próbując zdążyć przed najazdem Chińczyków. Udało im się częściowo.
Koło 15 ruszyliśmy znowu na lotnisko, i lecieliśmy w nieznane.
24 stycznia 2019 roku, nieco tylko przed godziną 20 tutejszego czasu, staliśmy w ogonku, by złożyć wniosek wizowy, do Królestwa Kambodży. Rząd urzędników kambodżańskich w uniformach przejął nasze paszporty i 35 USD od głowy, z dołączonymi wnioskami wizowymi. Po czym „Pan uśmiechnięty” kazał podejść grupie z naszego samolotu do lady i czekać na paszporty. Po dobrej chwili do zgromadzonych oczekujących wychylił się zza lady urzędnik i mając sobie za nic jakieś tam RODO pokazał wszystkim otwarty na pierwszej stronie paszport delikwenta. Ten zaś winien po niego zwyczajnie podejść. Myślę, że Pan Tym, nakręcić mógłby następnego „misia”. Po około 30 minutach otrzymaliśmy paszporty z wizami i stanęliśmy w kolejnej kolejce, tym razem tej paszportowej. Znowu dobre pół godziny stania w kolejce, odbiór plecaków i już KK (Królestwo Kambodży) otwierało nam swoje podwoje.
A wprowadzać miał nas tam niejaki Paweł – kierownik organizator naszych turystycznych zmagań. Polak osiadły od 6 lat w Kambodży. Świadomie kochający wszystko, co kambodżańskie i samych Kmerów, mieszkańców tegoż pięknego kraju. Paweł z każdą kolejną chwilą, godziną dniem, zarażał nas swoim uśmiechem, wrażliwością a nade wszystko szacunkiem do kraju do którego wyjechał. Wyjechał z Polsk, bo jak sam wspomina, czuł się tam nie najlepiej. Uciekał przez Anglię, gdzie pracował chwilę, by wreszcie pozostać tutaj. Tutaj też organizuje własne projekty turystyczne, jak ten, w którym uczestniczyliśmy lub zwyczajnie, jest człowiekiem do wynajęcia dla najróżniejszej maści biur turystycznych. Obawiam się, a on nieskromnie to potwierdza, że większego eksperta od Kambodży i szaleńca jednocześnie, zwyczajne biura podróży nie są w stanie znaleźć. Paweł nie zna khmerskiego (urzędowego język w Kambodży) tylko dlatego, że jest to bardzo foniczny język. A więc język, w którym słowo inaczej wypowiedziane, ma po prostu odmienne znaczenie. On zaś ma pewne problemy ze słuchem i stąd te kłopoty. Porozumiewa się za to świetnie po angielsku, ma całą armię swoich khmerskich przyjaciół, którzy są jego tłumaczami, współpracownikami, sąsiadami… O Pawle wiele razy wspomnę w tych wspomnieniach, bo to postać (hmmm) nietuzinkowa.
Z napisem „Jarek H….” czekał na lotnisku w Siem Reap. Jeszcze na lotnisku każdemu z nas wręczył jako prezent powitalny, rodzaj apaszki, szala, nieodzowny dla każdego Khmera. Nosi się go na szyi, i używa w różnoraki sposób. Ujął nas tym nietuzinkowym pomysłem. Ujął nas też hotelem, który dla nas zarezerwował. Jak sam bowiem twierdzi, zawsze szuka, by jego hotele w miastach, które odwiedza ze swoją grupą, były odzwierciedleniem klimatu, niepowtarzalności miasta. My, zastanawialiśmy się, czy są tu jakiekolwiek hotele. A na pewno nie spodziewaliśmy się czystego, znakomicie zaopatrzonego pokoju, ze szlafrokiem, kapciami, i wyjściem na basen… No Paweł dałeś czadu.
– No to, co rozpakowujecie się szybciochem i ruszamy w miasto na piwko – rzucił, kiedy wnosił mój plecak
Ruszyliśmy na tak zwane miasto późnym wieczorkem, nie wiedząc, czego się spodziewać. Wiedzieliśmy tylko, że Siem Reap, to kurort „pofrancuski”, stojący niegdyś na znakomitym poziomie. Dopiero kolejnego dnia Paweł zwrócił uwagę, wtedy kiedy wyjechaliśmy z miasta: – O teraz zobaczycie Kambodżę. Powędrowaliśmy więc „imprezową” ulicą Siem. Bardzo głośno, bardzo świetlnie i przytłaczająco. Znaleźliśmy jakąś jadłodajnię poleconą przez Pawła. Rodzinną, sympatyczną, tanią, smaczną. Tutaj też poznaliśmy więcej i poznaliśmy kilka osób z naszej tzw. silnej grupy. Nie siedzieliśmy jednak nazbyt długu. Kolejnego dnia mieliśmy wejść do Ankor Wat.
Ankor, to kwintesencja 90 proc. wszystkich wycieczek do tego kraju. W ofercie niemal każdego biura turystycznego oferujące wycieczki do tej części świata, jest wyjazd do Kambodży na dwa dni, po to, by zobaczyć Ankor Wat. Angkor jest jedną z najważniejszych i najwspanialszych atrakcji archeologicznych świata. Ten przy okazji największy na świecie (400 kilometrów kwadratowych) kompleks świątynny (prawie tysiąc świątyń) był między IX, a XV wiekiem stolicą (a konkretnie kilkoma kolejnymi stolicami) wspaniałego Imperium Khmerskiego. Prawdopodobnie, w XI wieku, liczący milion mieszkańców Angkor był największym miastem ówczesnego świata. Z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn, w XV miasto zostało całkowicie wyludnione, opuszczone przez jego mieszkańców i na kilkaset lat zapomniane. Dopiero w 1860 roku europejski badacz zupełnie przypadkiem natknął się na wspaniałe ruiny zagubione w środku dżunglii i oddał je ponownie światu.
Nikt, nie zadaj sobie pytania, jacy są ludzie, których pra, pra przodkowie zbudowali niegdyś miasto, liczące niegdyś niemal milion mieszkańców, podczas gdy Londyn może 300 tysięcy. Na te pytania uwagę naszą chciał zwrócić nasz kierownik wycieczki – Paweł.
Rankiem, dołączył do niego Thai – wynajęty przez niego przewodnik, znawca Ankor, fanatyk tego miejsca, wiedzący o nim wszystko. Przy tym młody, przesympatyczny uśmiechnięty człowiek. Jego zadaniem było pokazać nam Ankor, zaciekawić, pokazać jego mniej turystyczną stronę i… uciec przed milionem Chińczyków, którzy oblegają to miejsce. Cztery tuk-tuki zorganizowane przez Pawła dla całej ekipy, okulary słoneczne w pogotowiu i coś na głowę – otwartą głowę. Po kilku godzinnym zwiedzaniu tegoż niewątpliwie pięknego miejsca, w upale … wielu widziało po prostu kolejne antyczne ruiny. Paweł z Thajem uzupełniali się doskonale. Jeden chcąc opowiedzieć jeszcze jedną historię odczytaną z rycin na ścianie, drugi martwiąc się, by w miejscu w którym mamy być zaraz, słońce było w najlepszym miejscu. Mnóstwo znakomitej wiedzy, której jeno dotknęliśmy, zaowocowało tym, że tegoż wieczora udając się na kolację, chybcikiem nabyliśmy książkę, świetnie udokumentowaną i zilustrowaną o Ankor Wat.