W Keb odpoczywamy u Krisa…

Takeo pożegnaliśmy po późnym śniadanku. Pozostał nam już tylko jeden cel naszej podróży przez Kambodżę. Keb był w czasach kolonialnych, słynnym kurortem nadmorskim, ale swoje najlepsze czasy ma już dawno za sobą. Dziś jest zaniedbany i nieco podupada, ale niewielka liczba turystów oraz przyjemne, choć kamieniste plaże, a przede wszystkim doskonałe owoce morza serwowane w nadmorskich jadłodajniach dodają temu miejscu sporo atrakcyjności.

A jeśli w Keb, to oczywiście tylko do Krisa. Mógłbym o nim pisać wiele lub poświęcić mu osobnego bloga, a i tak byłoby mało. Na ostatnie dni zacumowaliśmy grupą w jego resorcie właśnie. Po doskonałych opiniach jakie ma jego „Khmer hands”, spodziewaliśmy się wypasionego pensjonatu z dwiema wannami i czterema prysznicami w jednej łazience. Nic z tych rzeczy kochani. Khmer Paweł z Dolnego Śląska nie lubi takich klimatów. Jak twierdzi, miejsce noclegu musi oddawać charakter, być oryginalne i mieć swój styl.

Pierwszy rzut oka i … hmm, delikatne przerażenie. Domki typu bungalow, kryte strzechą, z łazienką, dobudowaną tuż przy domku, na świeżym powietrzu. Między kamienno-drewnianą ścianą a dachem spora przestrzeń. Domki mimo więc, że zakryte dachem były jakoby na powietrzu. Pod łóżkiem spora folia na wypadek, gdyby padało. Położone nieopodal parku narodowego, dało piorunujący efekt dźwiękowy już pierwszego wieczoru. Skąd więc te rewelacyjne opinie?? Warunki rzec można spartańskie, ale gdy próbowaliśmy zabukować nocne na kolejne dni, przez internet, żadnych szans. Interwencja Pawła pozwoliła, że mieliśmy swoje domki na dłużej. Czym więc urzeka „Khmer hands”? Ano zapewne osobowościami właściciela i jego rodzinki. Kris, jest niepokornym Amerykaninem z San Francisco, który dawno temu szukał swojego sensu życia i szczęścia objeżdżając Azję. Jako wolontariusz, czy też nawet misjonarz, jak twierdzi Paweł, uczył w Phnom Penh angielskiego. Tam poznał w sierocińcu swoją przyszłą małżonkę. Połączyła ich miłość. Opowieść niczym z hollywoodzkiego melodramatu… Kris został w Kambodży, ożenił się. Ma trójkę dzieci. Od podstaw, rzec by można „własnymi ręcyma” budują swój resort – pensjonat. Kris pomógł także odnaleźć żonie jej ocalałe rodzeństwo, po przekleństwie wojny z czerwonymi Khmerami. Kris nadal nie rezygnuje ze swojej misjonarskiej działalności. W miesiącach mniej obleganych wciąż uczy języka, uczy ich również zwykłego fachu – pracy w hotelikach takich, jak jego. Absolwenci mogą zostać u niego, by „spłacić ów dług” lub znaleźć pracę w dowolnym resorcie, które powstają tu, jak grzyby po deszczu. Ktoś, kto tu nie był i nie zna jakości obsługi hotelowej w Kambodży nie wie zapewne o czym mówię. Fakt jednak, że Kris może wyjechać na ponad miesięczny urlop z rodziną do Stanów i zostawić resort pod opieką swoich pracowników, to rzecz arcy niezwykła, niespotykana. Jak wspominałem – czerwoni Khmerzy, nazywani tu w skrócie „kmeru” ( skrót od francuskiego – Khammer Rouge), wyplenili wszelką wiedzę, wszelką umiejętność. Społeczeństwo z trudem podnosi się, odbudowuje. Każda umiejętność, była wyrokiem śmierci – natychmiastowym. Wciąż zapewne ich strach przed „wiedzą” nie jest bez znaczenia. Wolą żyć prosto, z pracy swoich rąk na polu.

Z Krisem i jego żoną natychmiast połączyła nas wielka sympatia. Rozmowy, żarty. To szalenie inteligentny i dowcipny człowiek, jego małżonka również. Moje nieco specyficzne poczucie humoru łapali w mig i wymienialiśmy się tymi „uprzejmościami” kilka razy dziennie. Gdy wspomniałem na przykład, że jego angielski jest perfekcyjny, odpowiedział, bez zastanowienia, że ma 50 lat praktyki. O moim angielskim mawiał, że jest „mnisi”. Jego klientela, to poszukujący ciszy ludzie w średnim wieku, głównie amerykanie. Kris mówi po khmersku, co jest ewenementem u białasów. To jest jego miejsce na ziemi, to jest jego Azja. Tu mieszka z fantastyczną żoną, dwoma synkami i córeczką. Kiedy poczęstowaliśmy do garścią michałków z Wawela, po prostu musiał przerwać nam naszą rozmowę i powiedzieć, że to najlepsza rzecz jaką w życiu jadł.

Jeszcze dziś pisząc te słowa w hotelu w Bangkoku brakuje mi porannych, zaczynających się punkt 6 rano odgłosów dżungli, trochę wcześniej – złowieszczego warkotu helikoptera, przed świtem. A potem śniadanka, z dużą herbatą z imbirem limonką i miodem. Od tego można było zacząć dzień w Keb.

Keb, jest niezwykłe. Jego centrum stanowi „krabowy targ”. A, że Keb leży dokładnie nad zatoką tajską, owoców morza i ryb jest to pod dostatkiem. Na krabim targu można zejść wszystkie dostępne Khmerom owoce morza. Przetworzone lub też surowe. Te przetworzone podawane z grilla, wołają o umiejętność i przyprawy. My woleliśmy kupić krewetek i dać je sobie przyrządzić. Należało tylko dopilnować, by nasi skośni przyjaciele, przypadkiem nie podmienili nam krewetek. W efekcie ugrilowali, ale nie porażały formą przygotowania, choć były świeże. A i w kulinarnej dziedzinie Kambodża zupełnie nas nie powaliła. Najlepszy lokalny posiłek jaki jedliśmy przygotowaliśmy sobie w szkole gotowania, niedaleko Keb, do której zawiózł nas Paweł. Pojechali do niej tylko chętni. Reszta wolała byczyć się na plaży. Mała grupka, znakomity kucharz i nasze fenomenalne umiejętności, sprawiły, że przygotowaliśmy sobie sześcio daniową ucztę, świetnie doprawioną, zwyczajnie pyszną. Gdy przywieźliśmy resztki z naszego stołu naszym plażowiczom, nie mogli się najeść.  Tu też bezspornie odkryłem pieprz. Po drodze do Kep zatrzymaliśmy się na ekologicznej farmie pieprzu, prowadzonej przez starszego Pana, Niemca. Niemiec ów, poświęcił swoje życie „pieprznej profesji’, my zaś niedługo potem posmakowaliśmy, co pieprz potrafi zdziałać. Dobrze wyhodowany i podany pieprz jest w stanie zastąpić wiele innych przypraw, a kurczak w pieprzu, to po prostu maestria smaku. Wróciliśmy, pełni wrażeń po niemal trzygodzinnej szkole gotowania, filmowanej przez kilka naszych kamer. Białasy, którzy wpadli tu na piwko, zazdrościli nam, tego jak dobrze się bawimy i jemy przede wszystkim.

Kolejnego dnia z Keb wyruszyliśmy na „króliczą wyspę”. Niezelektryfikowaną, maleńką wysepkę, gdzie kilku cwanych Khmerów postawiło szałasy, sprzedając je jako pokoje hotelowe. Jakość fatalna, nie dało się umyć i spać. Za ścianą całą noc warczał agregat produkujący energię dla resortu. Właścicielką była niejaka Pani „mniam – mniam”. Tę ksywkę podpowiedział jej Paweł. Jeździł do niej z gośćmi od lat. Tym razem był to chyba mniej udany pobyt. Dania sporządzane przez „kucharzy” Pani mniam mniam, były niejadalne. Zupa makaronowa bez makaronu, gumowe krewetki i kraby. Szybko przenieśliśmy się do stołówki obok.

Była to jednak cisza przed burzą. Był wieczór 4 lutego, przeciętny Europejczyk, nie ma pojęcie co stanie się na takiej wyspie już o świcie dnia następnego. Jakże wspaniale, że jeszcze wieczorem nasza grupa zaplanowała wynajęcie łodzi i popłynięcie do pobliskich wysp.

Nowy rok to tylko dwa nic nie znaczące słowa. Już od 8 rano, czasu lokalnego, 5 lutego, do wyspy zaczęły przybijać łodzie z Chińczykami. Prawie każda z włąsnym cateringiem, każda na pewno z własnym głośnikiem. Ogromnym, przesterowanym, połączonym bezprzewodowo ze smartfonem. Do głośników podpinano mikrofony i tak śpiewająco zaczął się chiński nowy rok – rok świni. Po nocy spędzonej, w brudnej pościeli, z generatorem prądu w sąsiedztwie, marzyliśmy po powrocie do Krisa. Nie miałem ochoty na pływanie po wyspach. W końcu jednak zdecydowałem się. Wszystkie zadaszone podesty, zostały do 8.30 zajęte przez chińską szarańczę. A jakże byli mili, zachęcali do wspólnej zabawy, biesiady i jadła. Kiedy jednak z ganku swojego kurnika zobaczyłem w promieniu 50 metrów 5 grupek chińczyków, każdą z własnym głośnikiem. Z każdego rozbrzmiewała inna muzyka. Jeśli to w ogóle można nazwać muzyką, „chino-disco”, przy którym nasze dico – polo, dziś – to niemal muzyka symfoniczna. I miauczący do głośników Chińczycy. My zwiedziliśmy okoliczne, malownicze wyspy. Chętni ponurkowali. Wyspy, choć lepiej powiedzieć wysepki rybackie, zapomniane przez Boga i ludzi. Paweł bardzo rzadko przywozi tu turystów, zwyczajnie po to, by nie zadeptać kameralności tych społeczeństw.

Powrót, szybki lunch i wracamy na Keb. I …stało się nieszczęście. Nasz fenomenalny Rafał, który mieścił w sobie tyle osobowości ile było w stanie pomieścić jego spore ciało, legł jak długi wchodząc na łódkę zacumowaną przy plaży. Rozwalił głowę. Aga pobiegła doń z moją pieluchą, którą zawsze mam w pogotowiu. Krew, nerwy. Jedynie spokojny Paweł miał swój konkretny plan. Dostać się jak najszybciej do Krisa. Tylko on mógł być w stanie pokierować, poradzić akcją ratunkową. Tak też się stało. Po godzinie, Kris sprowadził najbardziej kumatego ze swoich Khmerów, zamówił tuk tuka  i popędzili z Pawłem do szpitala. Kumaty Khmer miał zadziałać w szpitalu. Dać w łapę komu trzeba i sprawić, by zaopiekowali się Rafałem najlepiej jak można. Dzięki Bogu wszystko skończyło się na strachu, 7 szwach i antybiotyku. A Rafał biedniejszy o jakieś 50 USD.

Kiedy wróciliśmy do Khmer Hands, zdaliśmy sobie wszyscy sprawę, że ten resort, to jedyna wyspa na morzu chińskiego nowego roku. Cisza, ten sam spokój i uśmiechnięty Kris.

Kolejny poranek, kolejne głosy ptactwa w dżungli, kolejny helikopter poranny. Ów helikopter w tym miejscu może kojarzyć się dość złowieszczo. Początkowo myślałem, że to może tylko moje amoki senne. A tu inni również potwierdzili ten dźwięk poranny. Keb położony przy granicy z Wietnamem znają takie dźwięki i domniemać można, że kojarzą im się one nie najlepiej, ja znam je tylko z filmów. Te domki Krisa wymuszają swoistą otwartość. Kiedy siedzieliśmy wieczorem przed domkiem, lub leżeliśmy na hamaku, tu i ówdzie dochodziły do naszych uszu sceny małżeńskie i partnerskie, po angielsku, francusku, portugalsku. Tylko jakoś dla Niemców Kambodża ciągle stanowi ląd nieznany, choć napisy,  w wolnym tłumaczeniu na niemiecki „Achtung minen”, stają się coraz mniej aktualne. Chińczycy skutecznie rozminowują kolejne pola i stawiają nań wielkie chińskie hotelowce.

Tego ranka nasza grupa zaproszona została przez wujka Jacka. Jako, że Jacek jest wujkiem Pawła, to też naszym też trochę pozostał. Jacek mieszka w Kampot. Kampot jest niedużym, cichym miasteczkiem pełnym uroku kambodżańskiej prowincji. Jest tu trochę kolonialnej architektury oraz niewielu turystów. Jest świetną bazą wypadową do pobliskiego Parku Narodowego Bokor. Turystów może i jest niewielu, za to jest to najbardziej białe miasteczko w Kambodży. Biali, ci osiadli, nie są kochani generalnie przez Khmerów. Mają złą opinie, sami sobie zresztą na nią zasłużyli. Któregoś poranka Paweł przy śniadaniu czytał kronikę tutejszą policyjną. Nie do wiary ile przestępstw popełniają tutaj biali. Osiedli tu białasy wyrzucone z Tajlandii. Zjechali się tu też amerykańcy weterani wojny wietnamskiej. Z emeryturą 500 USD leczą tutaj swoje kompleksy i rządzą. Jak więc lubić taki „element”?

Niecały rok temu wujek Jacek – lat 74, wraz ze swoim partnerem postanowili właśnie w Kampot rozpocząć nowe życie. Zwieźli wielkim kontenerem cały swój dobytek i zapragnęli otworzyć maleńką restauracyjkę z klasą, oferującą klientom coś więcej, niż pizza, piwo i nędzne khmerskie jadło. Obaj bardzo zaangażowani w swoje dzieło i w siebie przede wszystkim. Zaprawdę trudno znaleźć mi parę hetero, która tak świetnie współgra razem. Kiedy następnego dnia obaj przyjechali do Keb i pokazać nam to miasteczko, bo Paweł ich zdaniem na pewno nie miał do tego głowy, wujek Jacek usilnie szukał starych francuskich willi, nie mogąc ich długo znaleźć. Wreszcie Adek, swoimi sposobami odszukał je wreszcie. – uwielbiam sprawiać mu przyjemność – rzekł do nas, zupełnie zwyczajnie. Są razem 16 lat. Zastanawiam się, kiedy ja swojej małżonce coś takiego powiedziałem przy kimś obcym… To bardzo mądre. Paweł zwrócił uwagę na różnice między gejami i pedałami. To ogromnie mądre rozróżnienie i warte zastanowienia dla wszystkich nie chodzących na marsze równości.

Pojechaliśmy do Kampot na lunch do wujka Jacka we czwórkę z Pawłem i Anią. Wpierw spędziliśmy czas na zwiedzeniu kilku najważniejszych uliczek miasteczka, a potem lunch w wujostwa. Jacek z Adkiem zamykają niestety knajpę. Klienci nie dopisali. Wyszukane wegetariańskie potrawy będące połączeniem kuchni polskiej i khmerskiej, okazały się nie zadawalać kubków smakowych tutejszych „białasów”. Dziś są nieco rozżaleni, ale skrupulatni do ostatka. Jacek zanotował, że odwiedziło ich nieco ponad 200 klientów. Klienci opisani byli też według narodowości. Przecieraliśmy oczy ze zdziwienia. Zaś Jacek z Adkiem kończyli swoją przygodę z Kambodżą, planowali wrócić do Polski. Szczególnie Jacek pomagał Pawłowi w organizacji jego grup wycieczkowych. Sam również poprowadził kilka. Dodał nieco własnych pomysłów. Mimo swojego wieku był wulkanem energii. Jeszcze mam przed oczami, jak pędzi za naszym tuk tukiem, swoim niebieskim skuterkiem o wdzięcznej nazwie „Teresa”. Pędzi, niczym bohaterowie z filmu „Holet Marigold”. Wolny, niezależny szukający własnego szczęścia.

Uparli się, by przyjechać następnego dnia do Keb i pojechać z nami na przejażdżkę po mieście. Jeżdżąc, zdaliśmy sobie sprawę, jak wielkie i piękne było to nadmorskie miasteczko przed wojną. Znawcy mówią, że było znacznie większe i piękniejsze, niż francuska Riwiera. Mijaliśmy dziesiątki zapomnianych i rozszabrowanych ruin pięknych posiadłości, bogaczy z Phnom Penh. Wpierw zbombardowanych, później sprzedanych w częściach Wietnamczykom, za przysłowiową miskę ryżu. Do jednego z takich domów nawet weszliśmy, by zobaczyć fragmenty kafelek, kuchni, sypialni. Pozostałości życia, jakie toczyło się tu kilkadziesiąt lat temu. Całe te ogromne parcele mają już podobno swoich właścicieli, zapewne nierzadko chińskich. Wynajmują oni te ruiny okolicznym biedakom. Mogą oni tam mieszkać, pod skrawkami dachu. Muszą jednak zwyczajnie pilnować i sprawiać wrażenie, że ktoś tam mieszka.

Wycieczkę z Jackiem i Adkiem zakończyliśmy na krabim targu. Tu także Kris ma swoją restauracyjkę i mały sklepik z rękodziełem. Towary cieszą się sporym zainteresowaniem, są bowiem autentyczne. Tak inne od całego chińskiego asortymentu oferowanego wszędzie dookoła. Od rana jest tu żona Krisa ze swoimi pracownikami. Od progu wita nas serdecznym uśmiechem. Ze mną wymienia żarcik, że skądś mnie kojarzy. Proszę o wodę kokosową, inni o kawę. Lubiliśmy to przychodzić. Miłe, klimatyczne miejsce.

Być w Keb, to rzecz jasna plażować. Cały ostatni dzień poświęcić chcieliśmy właśnie na to. Z resortu tuk tukiem na dół i poszukiwanie miejsca na plażing. Był piątek, teoretyczni dzień pierwszy pracujący, w chińskim, noworocznym świętowaniu. Nie na tyle jednak wolny, by Chińczycy odpuścili. Znów rodzinnie oblegali plaże. Nie biesiadowali jednak na piasku. Ich maty dywaniki, parasole i tony zakupionego na krabim targu żarcia, ustawiali wzdłuż ulicy, na chodnikach i skwerkach. Plaża była więc praktycznie pusta. Co pewien czas gromadnie, z dziećmi, w pełnym opakowaniu zasuwali do wody a potem wracali do biesiady. Były też nasze „ulubione” głośniki z wydobywającą się z nich chińską „rąbanką”. I taka refleksja; biali plażowicze byli w totalnej mniejszości. Rozkładali się z dala od chińczyków. Ci zaś podglądali nas w każdej możliwej pozycji. Patrzyli, jak wyglądamy, jak się zachowujemy, jacy jesteśmy. Filmowali nas z ukrycia. I zastanawiające jest to, czy tak aby nie będzie wyglądała przyszłość tego świata. Chińczycy, owszem zazdroszczą nam tej naszej „białej cywilizacji” próbują upodabniać się do nas, nawet ta kretyńska muzyka waląca z głośników, jest tanią podróbą muzyki zachodniej . To oni jednak są teraz w natarciu. My zaś w odwrocie, rzec by można „na wymarciu”. Starzejące się społeczeństwa zachodnie i Chiny mogące zainwestować każde pieniądze, kupić dokładnie wszystko. Dopiero w Kambodży, w tej części Azji widzi się właściwe proporcje. Polecam wszystkim polskim nacjonalistom raz do roku wypad do tej części świata, można dostrzec wówczas właściwe proporcje tego, co dzieje się we współczesnym świecie.

W sobotę tuż przed wylotem do Bangkoku, pojechaliśmy jeszcze do miasta, zwiedzić piękną buddyjską świątynię, urokliwie położoną na wzgórzu, pomoczyć nogi w Zatoce Tajskiej, wstąpić na kawkę do „krisowej” kafejki i pooglądać ostatnie obrazki z Keb. Przed nami kilkugodzinna podróż na lotnisko do Phnom Penh.

Żegnamy Kambodżę. Poznaliśmy wspaniałych, niezależnych ludzi, niezwykłe miejsca. Zostawiliśmy sporo potu i dolarów. To na pewno nie jest tani kraj, szczególnie dla szukających większego komfortu. Z całą pewnością wart obejrzenia i poznania. Kambodża to nie tylko Angkor Wat, jak się wielu wydaje, trzeba o tym pamiętać. Pamiętać, należy również i o tym, że to ostatni moment, by ujrzeć Kambodżę taką, nie do końca made in China.

Wracamy do cywilizacji do Bangkoku, spotkać się z Lucy, jej rodziną, jak się okaże… powiększoną o maleńkiego Leo.