Wieczór spędziliśmy w „pizzerii po ziołem” w dosłownym słowa znaczeniu, która tu nosi nazwę „happy pizza”. Bez najmniejszego kłopotu można tu było nabyć pizzę z zapieczoną domowym sposobem marihuaną. Zioło owe nie jest tutaj zabronione, ale i nie dozwolone. Obecny rząd nie wie, jak zabrać się za te kwestię i jak twierdzi Paweł… obywatele i przyjezdni chętnie korzystają z tej wolności. Pizzę z ziołem czy bez, to różnica ok. dolara. Zaś, co do waluty. Kambodża, ma własną – riel. 1 złoty to ok. 1000 rieli. Rielami można płacić, jednak znacznie wygodniej jest płacić zwyczajnie dolarami. Dolar rządzi, jest powszechnie akceptowalny. Rieli mieliśmy całe pliczki i trudno było rozpoznać nominały. Zaś piwo waha się od pół do dolara. To jeden z tych krajów, gdzie piwo było zwyczajnie mniej powszechne a na pewno droższe. Tu, gdy zatrzymywaliśmy w przydrożnym sklepiku, mieliśmy do dyspozycji piwo, niegazowaną wodę lub arcy słodkie wynalazki coca – coli, w rodzaju fanta. A należy wspomnieć, że fanty, sprity i temu podobne napoje są tu o wiele słodsze niż w Europie. Piwo to zdecydowanie podstawowy napój, gaszący nasze polskie pragnienia, choć zapewne złudnie. Najpopularniejsze do „Ankor” lub „Kambodia”, to jak domyśliliśmy się puszkowane tutaj wersje heinekena. Nasza grupa wyspecjalizowawszy się w stadnym piciu piwa, biła wszelkie rekordy. A, że dystrybutor tychże trunków, nagradza pijących, zgromadziliśmy już prawdziwy potencjał piwny. Pod zawleczką, kapslem każdej z puszek można odczytać, czy zwyczajnie dziękują ci za wypicie, czy też masz do odebrana nagrodę pieniężną lub piwną. Skarbik Paulina, trzyma już w swojej sakwie pokaźny składzik nagrodzonych zawleczek. Moja małżonka niemal od początku objeżdża Kambodżę z puszką i zawleczką, wartą 20 USD. Cała grupa oddała szacunek ogromny mojej zwyciężczyni.
W „pizzerii po ziołem” w Phnom Pen, mieliśmy też ogromną przyjemność spotkać wujka Pawła. Jacek, przeprowadził się do Kambodży wraz ze swoim przyjacielem, również rozczarowany „dobrą zmianą” w RP. Mieszkają, są szczęśliwi, prowadzą nawet jaką knajpkę. Bywa, że przewodniczą jakimś kameralnym grupom wycieczkowym grupom. Kontaktowi, przesympatyczni – kopalnia wiedzy o Kambodży.
Mnie nie dane było pogadać z Jackiem, czego szczerze żałuję. Moja rozmowa toczyła w kąciku historycznym. Nieoceniony Paweł znał i przy różnych okazjach przedstawiał nam tak ciekawych ludzi, że warto choćby wspomnieć o kilku z nich. Ten, z pizzerii był wojskowym dowódcą armii kambodżańskiej, świetnie mówiący po angielsku, opowiadał nam o swoich losach, o przeżyciach, o czerwonych Khmerach, o tym jak walczył z nimi. Potem ukrywał się przez cały ten czas. Dziś chodzi po mieście i sprzedaje portfeliki, aż żal komentować. Bez słowa, wielu z nas kupiło owe portmonetki, mimo, że okażą się zapewne, zupełnie nieprzydatne. Darował mi coś znacznie bardziej cennego. Poczucie humoru (nieprawdopodobne, zważywszy na to co przeżył), i historyczne fakty. Jak na przykład to, że Amerykanie, którzy do końca popierali czerwonych Khmerów, próbowali ich przekonać, by ci zaatakowali Wietnam, w którym wszak sami ponieśli sromotną klęskę. Pol Potowi zagwarantowali dożywotnią emeryturę. W spokoju i dobrobycie dożył spokojnej starości. Szczytem kretyństwa i zakłamania komputerowego, natomiast jest decyzja prezydenta Donalda T., który żąda obecnie od Kambodży zadośćuczynienia za straty i ofiary jakie ponieśli amerykańscy żołnierze w tej wojnie. Khmerzy, jak twierdzi Paweł, nie mogą wyjść ze zdumienia i trudno im się dziwić. Amrykanie stali się odtąd mniej lubiani. Ich najpotężniejszym sąsiadem pozostaną na wiele lat Chiny. To, jak mocno chińczycy inwestują w Kambodży, zwyczajnie trzeba zobaczyć. Jeśli ktoś chce zobaczyć Kambodżę zacofaną, biedną, starą, musi się pospieszyć. Phnom Pen w mig dogoni Bangkok, zaś chińska dzielnica, którą odwiedziliśmy w stolicy, robi wrażenie. Paweł – Khmer przewodnik bardzo wrażliwy na zwyczajną ludzką biedę, cieszy się z takiego obrotu sprawy. Cieszy się zwyczajnie, że Khmerom żyje się lepiej. Ja, mam wątpliwości. Nikt nikomu nie daje w dzisiejszych czasach nic za darmo. To, że Chińczycy ot tak podarowali kambodżańskiej służbie zdrowia ponad tysiąc karetek pogotowia, na pewno cieszy. Chciałbym jedynie, by Chiny inwestując tak wiele w Kambodży zadbali o jej spokój, co może wydawać się praktyczne. Nie będą chcieli zwyczajnie stracić tego, co zainwestowali.
Kolejnego dnia, wczesnym świtem, ruszyliśmy w góry, i do dżungli. Zdaniem Pawła teraz zobaczymy prawdziwą Kambodżę, tę jak mawiał plebejską. Nie mieszkającej w wielkich miastach. To zdecydowanie społeczeństwo plebejskie, by nie rzec wiejskie. Żyjące z pracy na roli. Pol Pot i spółka pozbawili Kambodżę w stu procentach elitę swego kraju. Przeżyli ludzie najprostsi, nie umiejący nic, ważne by byli silni pokorni i potrafiący pracować. Tacy pozostali. Rząd, który został stworzony po 80. Roku zwyczajnie nie mógł nikogo z żaden sposób rozliczać. Wszyscy byli katami i ofiarami jednocześnie. Wielu Khmerom udało się zbiec. Tylko niewielu zostało przykładnie ukaranych. Żaden z nich nie poczuwa się do żadnej winy. Dowodów brak.
Całodzienna jazda z Pawłem w busiku, była świetną okazją do moich milionów pytań o Kambodżę, o Khmerów, o jego pobyt tutaj. Niewątpliwie łączył nas stosunek do „tego, co w Polsce”, do podróżowania i szacunku, tego choćby poznawczego dla kraju i ludzi, który odwiedzaliśmy.
Wesoły busik z naszą grupą szybko zdołał integrować się. Pomocny był bajkowy płyn, który można przyrównać do bimbru. Chłopaki szybko zwąchali, że takowy bimberek nabyć można nie do końca legalnie niemal wszędzie. Wesoły autobusik szybko zmienił się w śpiewający autobusik. Przyśpiewki międzypokoleniowe, stare i nowe wspomagane tym, czym Paweł puszczał z You tube. Pokaz naszych możliwości daliśmy już pierwszy raz, bez wspomagania płynnego, kiedy byliśmy w Phnom Pen na wyspie jedwabników. I kiedy koleżanka Anna zasiadłszy do wrzeciona tkała jedwabną niteczkę, chór męski począł intonować „u prząśniczki…” Pana Moniuszki. Zebrani byli mooocno zdziwieni. Drugi taki popis nasi śpiewacy, już nieco „zważeni” dali, w przydrożnej jadłodajni. Wszystkie te koncerty zostały skrzętnie uwiecznione przez małego podróżnika.
A wspinaliśmy się dzielnie w góry, do Sen Modoro. Późnym wieczorem dojechaliśmy się do naszych bungalowów. Było zdecydowanie chłodniej. Towarzystwo rozbawione, a wczesnym rankiem trzeba było ruszyć w dżunglę.