Takeo, to takie miejsce w Kambodży, bliskie każdemu Pawłowi, który znalazł w tym kraju swoje maleńkie miejsce, na chwilę choćby. Trochę ze smutkiem informował nas ze swojego kierowniczego miejsca w busiku, podążającym doń, o tym że kończy się najważniejszy etap naszej podróży. O tym, że na ogół wzdychał już z ulgą, bo był zwyczajnie zmęczony. Cieszył się, że wraca do domu, włoży świeży teshert i na moment zapomni o swoim „turnusie”. Nie tak było tym razem. Zżył się ten Khmer z Dolnego Śląska z nami i wiedział, że jedziemy na tzw. deser jego autorskiej wycieczki. Podczas naszej podróży, był cały czas na 150 proc. Gotów odpowiedzieć na każde pytanie. Chętny do każdej rozmowy dyskusji. – Robię, bo to lubię. A kiedy przestanie mi to sprawiać przyjemność, zajmę się czymś innym – odpowiedział mi szczerze.
Takeo, to typowa, maleńka mieścina w Kambodży, ale i nietypowa. Paweł należy tam do nielicznej grupy białasów, którzy tam właśnie osiedli. Kiedy tam wjeżdżaliśmy, już po zmroku, opowiadając i pokazując nam zaułki, parki, ulice, był dumny, jakbyśmy właśnie poznawali miasto swojego dzieciństwa. A my tymczasem zobaczyliśmy na własne oczy czyste i schludne miasto uniwersyteckie, tak bardzo inne od tego, co widzieliśmy do tej pory. W tutejszej uczelni zaproponowano naszemu przewodnikowi etat, który on przyjął zdaję się. Ale czy ogarnie zajęcia dydaktyczne, w połączeniu z pasją, brakiem pokory i swoistym ADHD? Bóg raczy wiedzieć. Dziś dumny był jak paw ze swojego Takeo, które chcąc nie chcąc przypominało typowe europejskie południe… Portugalię, Grecję. Zadbane, w miarę proste ulice, dobrze zagospodarowane centrum. Wszędzie widać rękę wielkiego chińskiego brata, który nie bał się łożyć w inwestycje w Takeo, a miasto jak widać potrafiło znakomicie wykorzystać tę szansę. Większa część grupy na tę noc i następną osiadła w chińskim gest housie, z którego – cytując kierownika wycieczki – można było jeść z ręki. Co z tego, że tak było, jeśli nie dano nam jeść a małe miasteczko zasypiało po 21. Bracia i siostry z małżonką mą włącznie, ruszyli pieszo, by cokolwiek przekąsić. Tak przynajmniej poradził wiecznie uśmiechnięty Chińczyk, rezydent w gest housie.
Rankiem, po zjedzeniu śniadania przywiezionego na motorku przez Pawła, ruszyliśmy w bodaj najciekawszą wycieczką autorską po okolicach Takeo, przygotowaną przez Pawła z Dolnego Śląska. Obaczyliśmy też mieszkanie Pawła, u którego wejścia wisi flaga Dolnego Śląska. Mapę tegoż regionu ma wytatuowaną na łydce. Nie dość, że zobaczyliśmy perełki zabytkowe, zapomniane, ukryte gdzieś na zboczach wzgórza Phnom Da. Byliśmy pewnie jedynymi białasami, mogącymi pokłonić się Bogom, tu właśnie. Przepiękne. Do miejsc owych do Ankor Borei dotarliśmy drogą wodną. Dwie wypożyczone dla nas motorówki wiozły nas w obie strony. Nie bez przeszkód. Jedna miała spore kłopoty z silnikiem. Staliśmy po środku rzeki, w straszliwym słońcu, czekając jak dwaj motorniczy, metodą najbardziej chałupniczą uruchomią łódki.
Poszwędaliśmy się cudownie po Ankor Borei, zaglądając do domostw i zagród. A miasto najgorętsze, z gorących. Cudownie, tego zawsze oczekuję w swoim podróżowaniu; przyglądania się ludziom ich życiu i im samym. Setki zdjęć, jeszcze więcej uśmiechów khmerskich i litry wypitej wody lub piwa. Piwo, jak wspomniałem jest tu tak powszechne i tanie, że jest podstawowym płynem gaszącym pragnienie – piwo „Angkor” i „Cambodia”. Kilka razy zdarzyło mi się poprosić o coś innego, w efekcie powstawało większe zamieszanie, i otrzymywałem coś, co wcale nie nadawało się do picia a kosztowało więcej. Czegoś takiego jak butelkowana woda gazowana nie spotkaliśmy nigdzie.
Znakomite, pełne potu i wrażeń przedpołudnie było jedynie preludium do tego, co miało zdarzyć się wieczorem. Byliśmy mianowicie zaproszeni do szkoły na kolację. Nie byle jakiej szkoły…
Już od Phnom Pen naszym kierowcą w busiku był Sopija (piszę fonetycznie rzecz jasna). Dyrektor szkoły, którego niektórzy z nas po prostu nazwali „zośką”. Zośka dyrektorował szkole, którą współtworzył Paweł. Mniej więcej 10 km za Takeo, pośrodku pól i łąk, mając niecałe 2000 USD w kieszeni, wybudowali szkołę dla 400 uczniów. Szkoła uczy angielskiego i informatyki. Czesna wynosi ok. 6 USD. Zaś Paweł jest mózgiem i sercem tej szkoły, gotowy walczyć o nią jak za ojczyznę. Szkoła ma też innych wspaniałych sponsorów. Pewien zapomniany przez polskie rządy oddział wojska polskiego postanowił się skrzyknąć i dać kasę na tę szkołę a oddział to nie byle jaki. W kwietniu 1993 roku został do Kambodży wyekspediowany oddział wojska polskiego. Z misją typowo logistyczną. Zupełnie nie uzbrojony, niemalże bez mundurów. Mieli nasi żołnierze pomagać ogarniać się Khmerom, po „czerwonych Khmerach”. Tymczasem chcąc nie chcą stoczyli w Siem Reap pierwszą po drugiej wojnie światowej bitwę, w warunkach niezwykle ciężkich, by nie rzec niespotykanie ciężkich. Odparli jednak dwukrotnie atak „czerwonych” na miasto, za co tubylcy są im dozgonnie wdzięczni. Nie pamięta za o nich zupełnie … Polska. Żadne polskie media nigdy wcześniej i nigdy później nie wspomniały o tym. Dziś kilka osobliwości, „gorszego sortu”, w tym aktor Bartek Topa, skrzyknęło się dzięki sygnałom od takich ludzi, jak Paweł i zebrało fundusze, na powstanie filmu o tamtych wydarzeniach. Prawdziwi wojskowi zrobili coś jeszcze piękniejszego, dzięki ich funduszom powstała szkoła, o której piszę wyżej. Sfinansowali, wybudowali a Paweł z Zośką zawiadują tym wszystkim. Na bramie przed wejściem, obok kambodżańskiej, dumnie powiewa flaga polska. Aż ciarki przechodzą. Cały zaś dochód z filmu ma zostać dokładnie przeznaczony na tę szkołą. Aż serce rośnie. Szkoła potrzebuje wolontariuszy w każdej ilości, anglojęzycznych, gotowych poświęcić chwilę ze swoich wakacji. Przetacza ich się tam dziesiątki, lepszych, gorszych. Dla tych dzieciaków, których mieliśmy okazję poznać każdy kontakt z językiem, to szansa na lepsze życie. Na odbudowę kondycji intelektualnej Khmerów, którą wszak kompletnie wyniszczyli „czerwoni” sprzymierzeni z Amerykanami. Cieszyliśmy się, mogąc po kolacji „zrzucić się” na tę szkołę. A my od siebie, zostawiliśmy wszelkie słodkości dla małych studentów. Nie żałujemy. Będą świetnie wykorzystane przez takich wolontariuszy, jak choćby niezniszczalna Jagoda. Energiczna Jagoda właśnie prowadziła lekcję angielskiego, na którą zjechali właśnie nasi rodacy, przemierzając Azję na rowerach. Notabene wspaniali ludzie. Musieli cierpliwie odpowiadać na pytanie kilkudziesięciu uczniów, o swój wiek, imię, ulubiony kolor. Jagoda, tonem nie znoszącym sprzeciwu wywoływała coraz to kolejnego ucznia, by zadał nowe pytanie. Był też i Piotr – od kilku miesięcy wolontariusz w tej szkole, którego sposobem na życie jest właśnie podróżowanie. Do Polski wraca tylko po to, by zdobyć fundusze na kolejną wyprawę.
Przyjęto nas ze wszystkimi honorami. Kolacja z piwem, ludność lokalna, był też najwyższy szczebel samorządu lokalnego, któremu na odchodne odśpiewaliśmy „sto lat…”, po to, by szkole działo się lepiej. Popatrzyliśmy na lekcję, zjedliśmy, wypiliśmy, pośpiewaliśmy karaoke z lokalsami i zaobserwowaliśmy pełne zaangażowanie Pawła w szkołę. To jego „dziecko”. Przez cały czas podróży był kontakcie z Jagodą (najważniejszą wolontariuszką). Nie było dnia, by przynajmniej raz nie wspomniał o szkole. W międzyczasie wynikła pewna, hmmm trudna kwestia. Rząd RP(IS), nie będąc w ciemię bity, a chcąc wykorzystać szum w sprawie owej bitwy kambodżańskiej. Wykorzystać go zapewne w sposób niecny, podpinając się do tego, co zostało stworzone, polecił swojej tutejszej placówce dyplomatycznej, objęcie patronatem działalności tejże szkoły i wpłacenie na jej konto „bajońskiej” sumy w kwocie 5 tysięcy USD. Paweł prawie spadł z krzesła. Do końca wieczora nie był w stanie o niczym innym myśleć.
– W żadnym razie, w żadnym razie, nigdy, zwyczajnie nie dopuszczę – powtarzał poirytowany.
W konsekwencji, następnego dnia poinformował nas z satysfakcją, że właśnie delikatnie acz stanowczo odmówił przedstawicielom polskiego rządu. Był z tego bardzo dumny. Zośka – dyrektor, otrzymał za to zaproszenie oficjalne od MON w Polsce, a dokładnie od owych dzielnych żołnierzy, by odwiedzić Polskę, może zebrać jakie fundusze. Nieco przerażony, ale i podniecony Sophija szykuje się na wyjazd do Polski, w czerwcu. W swój pierwszy zagraniczny wyjazd. Nie wie, co będzie robił, gdzie i z kim. Wie za to, że od każdego uczestnika niniejszej wycieczki ma osobiste zaproszenie w Polsce. Do naszego Gdańska również.