Paweł żył wypadem do dżungli. Mogło się wydawać, że to gwóźdź jego programu. Swoją autorską wizję objazdu po Kambodży dzielił na przed i po dżungli. Przyznam, że nie traktowaliśmy tego nazbyt poważnie, uważając że to taki marketingowy chwyt. Trochę liznęliśmy dżungli w Tajlandii i myśleliśmy, że tu będzie podobnie. Tymczasem sprawa wyglądała bardziej poważnie. Całodzienny, niemal 20 kilometrowy marsz, z włączeniem kilku przejść przez rzeki. O zmierzchu nocleg w jaskini, w hamakach. Kolejnego dnia znowu marsz i lunch w środku dżungli, nieopodal kąpieliska dla słoni.
Przyznam, że jako że moja lewa stópko – nóżka wciąż jest „nieco bardziej”, zdałem sobie sprawę, że owe przejścia przez rzekę (bez butów) są kompletnie nie dla mnie. A jeszcze noc w hamaku postawiła kropkę nad „i”. Zostałem. Pogadałem o tym z Pawłem. Ten szybko wyjaśnił mi wszystkie za i przeciw i tym bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że to w moim wypadku, nie ma sensu. Proponował, by spróbował marszu tyle ile dam radę, zaś jego wyprawa zorganizowana jest w tak sposób, że każdej chwili można zrezygnować, a jego ludzie sprowadzą nas w pewne miejsce, a potem zawiozą w miejsce noclegu. Drugą opcją, na którą ostatecznie przystałem było pozostanie na miejscu. Do dyspozycji pozostawi mi tuk-tuka z przewodnikiem na cały dzień, potem nocleg na wsi a rankiem 1,5 godzinny trekking do miejsca spotkania się z grupą lunch i powrót do wsi.
Tak też się stało. Po śniadaniu pożegnaliśmy się z grupą, nieco śpiącą, ale żądną przygód. Najlepsza z żon, z własnej i nie przymuszonej woli, zdecydowała zwiedzać wraz ze mną piękne okolice przyrody, wsi i wodospadów. Naszą przewodniczką i opiekunką była miasteczkowa „biznes women”. A dokładnie babka, z którą Paweł trzyma sztamę. Będąc w tej okolicy jada u niej i korzysta z ludzi, jako przewodników, polecanych również przez Panią (skomplikowanego imienia nie pomnę). Prywatnie bardzo sympatyczna kobitka, z ambicjami, chcąca przy nas podszkolić swój angielski. Porozumiewanie się z nią czasami bywało „Himalajami komunikacji niewerbalnej”. Spędziliśmy jednakowoż bardzo ciekawy dzień, zajeżdżając do wsi. Wręcz zaglądając do ich chat i garnków. W programie był największy wodospad Kambodży, wizyta na plantacji kawy, gdzie jak twierdzi mój rodzinny kawowy nie ekspres ale ekspert, kawunia była wyborna a i jedliśmy znakomite pierożki. Wycieczka do świątyni, wycieczka nad jezioro, punkty widokowe. Pokazała nam wszystko, co przyszło jej przez myśl. Ale najciekawsze jak zwykle było to wszystko, co „przeczytaliśmy” między wierszami; kontakty z ludźmi, rozmowy, obserwacje tego jak żyją, jak odnoszą się do siebie, jacy są, jak pracują. A są bardzo prości, często bardzo uśmiechnięci, choć ze znacznie większym dystansem do nas, niż inne społeczności azjatyckie, jakie poznaliśmy. Mijając tuk tukiem kogoś idącego drogą, pracującego na polu, machaliśmy i dostawaliśmy gest pozdrowień w rewanżu. Nigdy nie zdarzyło się, by ktoś postąpił inaczej, czy to na targu, czy gdziekolwiek indziej. Uśmiech jest początkiem każdej dobrej sprawy, pokoju można by rzec dość patetycznie. A ten nie schodzi z ich ust, mimo, że tak wiele doświadczyli. To przedziwne, my Polacy pielęgnujemy w sobie wojenne traumy sprzed ponad 70. lat. Khmerowie z iście buddyjską maksymą żyją teraźniejszością. To, co było miało w ich mniemaniu jakiś sens, ale trzeba się pozbierać i żyć dalej. Paweł – Khmer z Dolnego Śląska, bardzo przesiąkł ich filozofią. A i od siebie daje im bardzo wiele. Wskazuje kierunki, podpowiada rozwiązania, do swojego mieszkania przyjął obcego Khmera, który jak że studiuje potrzebował lokum. Lokator o dość niecenzuralnym imieniu (przynajmniej fonetycznie ch..j) wkurza go kilka razy dziennie, ale nie wyrzuci go z domu, bo jak sobie poradzi ten chory człowiek.
Aż do zmierzchu towarzyszyła nam przewodniczka. A z wieczorka, pełnym cateringiem, kocami i poduchami zawiozła nas do chaty za wsią. Spodziewaliśmy się noclegu na wsi, to co jednak zobaczyliśmy na miejscu wzbudziło w nas skrajne uczucia. Chata była możliwością noclegowni dla wszystkich wolontariuszy, zatrzymujących się tudzież i pragnących za wikt i opierunek pouczyć angielskiego w pobliskiej szkole, którą notabene zbudowała i ufundowała nasza przewodniczka. Wie, powtarzała nam to wielokrotnie, jak ważnym jest i będzie język angielski. Powracając jednak do chaty – był to namiot kryty strzechą, dokładnie taki, jak chaty wiejskie, które z ciekawością fotografowaliśmy. W najśmielszych snach nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam spędzić noc w jednak z nich. Ta, była jeszcze wypasioną wersją, z wygospodarowanym pomieszczeniem na łazienkę. Łazienka była podpięta pod beczkę z wodą, którą zasponsorowali goście Pawła, za 100 USD. Półki bambusowe stanowiły miejsca do spania. Podłogą było… hmmm klepisko. Na tym wszystkich położono nasze koce i poduszki. Na podwórku, przy zgodnym współżyciu piesków, świnek, kurek, rozłożyła gosposia nasz catering, w postaci przepysznych grillowanych rybek, sałatek warzywnych i ryży. Konsumowaliśmy w ciszy. Zmrok naszedł na wieś punkt 18 i wieś żyła zgodnie z tym cyklem. Nam przyszło się dostosować. Latareczka ze smartfona oświetlała nam naszą ucztę, w ciszy, w towarzystwie grających świerszczy. Jedyna wolontariuszka, pewna sympatyczna i śliczna Izraelka, konsumowała z nami i z nami również miała spędzić noc w naszej wielskiej chacie.
No cóż, spróbowaliśmy zasnąć koło 20. Trudna jednak sprawa. Każdy poprzedni dzień kończyliśmy koło północy a nawet grubo później. W pewnym momencie i nam i żydowskiej przyjaciółce zrobiło się zwyczajnie zimno. Okrywaliśmy się dokładnie wszystkim, czym mieliśmy a i tak skutki „odmrożenia” odczuwaliśmy jeszcze długo. Generalnie, ta część Kambodży, to taka „chłodnia” dla Khmerów, którzy chcą nieco odpocząć od upałów. Nas nieco zaskoczył chłodek i z radością przywitaliśmy poranne promienie słońca. Te same promienie słońca dały się też nam bardzo we znaki, gdy szliśmy na spotkanie ze słoniami i resztą naszej grupy. Kilka podejść i zejść w dżungli mogło zmęczyć, a przynajmniej mnie się zmęczył. Moje spodnie, nie przetrwały upadku. Cały czas by przy mnie przewodnik, gotowy wesprzeć mnie w każdej chwili, podać ramię. Mokrzy i spuchani, doszliśmy do rzeki, przy której inna wynajęta ekipa przygotowywała nam lunch grillowy. Nim grupa doszła, mieliśmy jeszcze bliskie spotkania ze słoniami a dokładnie słonicami. Oswojonymi, dającymi się pogłaskać, łykającymi banany wprost z naszej ręki. Pierwszy raz dotykałem skóry słonia. W oddali trzymał się samiec, którego opiekunowie słoni, nie dopuszczali do nas. Mógł być agresywny.
Nasza poturbowana ale zadowolona grupa doszła do nas chwilę potem. Słonie z tą samą radością pobiegły w ich kierunku, wiedząc, że czeka ich kolejna porcja przysmaków.
Czas żarcia, upłynął na opowiadaniu o wzajemnych przygodach, katastrofach, upadkach, o tym jak grupa spędziła no w dżungli. W przetrwaniu pomogła im tutejsza whisky, niejaki „czerwony niedźwiadek”, zakupiony przezornie w miasteczku, przed wejściem do dżungli. Dziewczęta wspominały noc w hamakach, w jaskini. Dźwięki nocy w dżungli skutecznie zagłuszało chrapanie chłopaków, sponiewieranych „czerwonym misiem”. Kilka wspomnień upadków, siniaków i satysfakcja. Rafaelo, nasz grupowy Kokosz, bądź Obelix, jak mawiali niektórzy również dokonał niemożliwego. Przeszedł. Przed nim i za nim dwóch przewodników, torujących mu drogę, znajdujących obejścia i łatwiejsze przejścia. Rafaello doszedł i szacunek za wytrwałość i odwagę, przy nadwadze.
Mycie słoni w leśne rzeczce było ostatnim punktem tej wyprawy. Czekała nas jeszcze droga do wsi, o której tylko my wiedzieliśmy, że ma też wymagające odcinki. Kiedy wróciliśmy do wsi, tuż przed zmrokiem, nasza izraelska przyjaciółka właśnie przygotowywała się do lekcji. Uczniów przyszło tylu ilu zdołało się pomieścić. Każdy mały student dostał na zachętę cukierka od Agnieszki. Mali studenci chętnie dzielili się swoją znajomością angielskiego, byli dumni i przejęci. Cudowni w swej otwartości. Jeden mały rojber w walce o cuksa (niezwykły ślicznioch – lat koło 3) starł się z rówieśnikiem. Ten z płaczem, nie był w stanie przyjmować wiedzy lingwistycznej. Do piersi, ku jego zdziwieniu, przytuliła go Agnieszka. Uspokojony malec patrzył zdziwiony, swoimi wielkimi oczyma. Fajne maluchy i fajny pomysł. Chroniczny brak nauczycieli, więc gdyby którykolwiek z czytających te słowa, chciał pożytecznie spędzić za wikt i opierunek jakiś czas w Kambodży, szczerze namawiam
Na noc wróciliśmy do naszych domków na kurzej łapce, by następnego dnia ruszyć do Takeo.