Po długich dyskusjach, po dniu z Ankor Wat, który skończy się wizytą w tutejszym domu tańca wróciliśmy do hotelu. Taniec generalnie ma w tej chwili w Kambodży się nieźle. Syn Królowej – następca tronu mieszka w Siem Reap, a że jest on zapalonym, podobno świetnie – bo we Francji wyedukowanym tancerzem, tradycyjny taniec – apsara – ma się doskonale. Król generalnie mieszka na uboczu, królowa matka, rezyduje bowiem w swoim pałacu, w stolicy, ten zaś podobno na swoje odmienne upodobania seksualne, w związku z tym bardzo rzadko wypowiada się publicznie. Jednakowoż, jest cenionym władcą i Khmerowie bardzo go lubią. Należy jednak zdecydowanie rozróżnić, że król Kambodży, to nie król Tajlandii. Ten drugi pełnił władzę absolutną. Był twórcą jej Tajlandii, którą znamy dzisiaj. Król Kambodży to tylko i wyłącznie rola reprezentacyjna, coś zapewne na wzór monarchii brytyjskiej tylko, że mniej znanej w świecie.
Rankiem ruszyliśmy więc do stolicy. Po drodze jednak czekała nas ciekawa przejażdżka łodziami, wzdłuż tzw. wsi na wodzie. Malownicze, choć to może nie do końca właściwe słowo, skupiska „biedoty wodnej”. W ich domach najważniejszym elementem są wysokie pale, mające chronić przed wodą, która to przychodzi, to znów odchodzi. Cała reszta, budowana z tego, co kto ma: blachy, słomy, folii. Dzieci i dorośli wspinają się do domu, równie zręcznie jak małpy, do sklepu również, a ich głównym środkiem przemieszczania się są naturalnie łódki, oraz coś co przypomina łódki. Sporo czasu płynęliśmy wzdłuż tego – chyba rezerwatu przeszłości w Kambodży, by na końcu wynająć, z Khmerką wiosłującą – łódkę i popłynąć jeszcze głębiej.
Wczesnym wieczorem, choć po zmroku przywitać nas miała stolica Kambodży Phnom Pen. Tu również mieliśmy spędzić dwie noce. Jeszcze jednak tego wieczora jednak wizyta w FCC. To pierwsze miejsce, które zobaczyło i usłyszało o czerwonych Khmerach, wjeżdżających do stolicy. To niegdysiejsze jedyne biuro prasowe, dla dziennikarzy międzynarodowych, którzy tylko stąd mogli słać swoje depesze. To wreszcie miejsce, które znam ze swojego ukochanego filmu „Pola śmierci”. Moja absolutna czołówka filmów wszechczasów. Niegdyś miejsce dla korespondentów wojennych, dziś stylowa knajpa. Tyle że właściciel tejże znał znaczenie FCC i nie zepsuł wszystkiego. Stylowy wystrój, meble, na ścianach oryginalne zdjęcia reporterskie z tamtych czasów. Stąd, w pamiętnym kwietniu 1975 roku świat dowiedział, się, że Pol Pot przejmuje władzę i zaczyna się najtragiczniejszy okres w dziejach tego narodu. Dla mnie to również pierwsze kadry z filmu, kiedy amerykański korespondent wojenny spotyka się właśnie tu ze swoim khmerskim przyjacielem, dzięki któremu zdobywa i wysyła najbardziej niezwykłe materiały reporterskie, by wreszcie być za nie nagrodzonym. Jego przyjaciel zostaje w Kambodży, przeżywa piekło. Przez całe lata próbuje odnaleźć i sprowadzić go do Stanów, długo – bezskutecznie, by wreszcie w końcu odnaleźć przyjaciela. Ostatnia scena z filmu, gdy odnalazł go wreszcie gdzieś w szpitali czerwonego krzyża jest symboliczna i mówi Khmerach więcej, niż tomy historii trudnej historii tego kraju. Sydney trzyma w ramionach swego przyjaciela Prana, prosząc go o wybaczenie, że nie potrafił go uratować. Pran – uśmiecha się szczerze, i mówi – OK. przyjacielu, cieszą się, że mnie znalazłeś. Taką twarz tego ludu poznaliśmy, takimi przedstawił nam ich Paweł, absolutnie zakochany w Khmerach.
Długo łaziłem po FCC przyglądając się zdjęciem, patrząc z balkonów, na główne ulice Phnom Pen. Odnajdywałem wzrokiem budynki, które mogły pamiętać to wszystko.
Tego wieczora poznaliśmy jeszcze Vannę (pisownia ze słyszenia). To drugi khmerski oddany przyjaciel Pawła. Wulkan dobra, uczciwości, energii, uśmiechu. Kiedyś właściciel tuk-tuka, którego Paweł poznał. Zaproponował mu współpracę i zwiększenie taboru i gotowość obwożenia jego gości po stolicy. To drugi tak pozytywny człowiek z otoczenia Pawła.
Zawiózł nas rzecz jasna do ulicznej jadłodajni, byśmy mogli coś zjeść. Wszyscy z przerażeniem patrzyli jak wcina zupę – bulion z krowiego mózgu. Smaczny, znakomicie doprawiony. Grupa na początku z niedowierzaniem patrzyła na mnie. Potem sami podkradali mi kęsy.
Kolejny dzień miał rozpocząć się smutno. Wiedzieliśmy o tym z programu. Wizyta w muzeum S-21 nikogo, nawet średni wrażliwego nie może rozstawić obojętnym. To tylko jedno z więzień, za to pozostawione w takim samym stanie. Byłem w Oświęcimiu, ale powiadam wam, niewiele rzeczy powaliło mnie z nóg w sensie dosłownym. Aga odwracała zapłakane oczy, mocno ściskała mnie za rękę, kiedy wchodziliśmy do następnych cel. Ten obóz, z w zasadzie więzienie przeżyły 4 (słownie: cztery) osoby, dwie dorosłe i dwójka dzieci. Od jednego z ocalałych kupiliśmy książkę, z jego podpisem.
Pięć lat piekła, które Kambodży zorganizowali „czerwoni Khmerzy”, była rzeczywistym piekłem. Wymordowali w imię własnych idei ¼ społeczeństwa. Dokładnie całą elitę, każdego kto cokolwiek potrafiłby. Znajomość języka obcego była jednoznaczna z karą śmierci. Całe miasta, tak jak Phnom Pen były przez nich ewakuowane, pod pozorem, by uchronić ich przed amerykańskimi nalotami, które miały się zacząć. Za kilka dni mieli wrócić do swoich domów. Jeśli wrócili, to za pięć lat, wyniszczeni, z obozów pracy, które szybko zorganizowali dla nich oprawcy.
Nasza przewodniczka była wówczas dzieckiem, pracującym w jednym z takich obozów. Jedyną szansą przeżycia dla dzieci było stać się nieletnim żołnierzem, gotowym zabijać wszystkich, nie wyłączając swojej rodziny. W jednej z galerii zdjęcie dziecka w koszulce z „królem lwem” uświadomiło dość jasno, jak niedaleko kulturowo byli od nas ludzie, których tak bestialsko mordowano…. Dość!
Po wizycie w muzeum, długo nie mogliśmy dojść do siebie. Siedzieliśmy w milczeniu, w knajpce, przy kawce. Rafał – nasz grupowy szaman, odczyniał jakieś czary mary, by doprowadzić nasze mózgi do stanu używalności.
W końcu udało mu się. Jeszcze tylko w buddyjskiej „świątyni babci”, wielu z nas usiadło w kąciku, by odnaleźć spokój. Kiedy popłynęliśmy na wyspę jedwabników, w słoneczne, kambodżańskie, niedzielne popołudnie. Patrzyliśmy na Khmerów, którzy rodzinnie odpoczywają. Słuchaliśmy o jedwabnikach, kosztowaliśmy ich wersji gotowanej.
Nie było by też polskiej wycieczki, gdyby nie było zakupów. Centralny Market w Phnom Pen, to niegdyś największy targ Azji. Dzisiaj nieprawdopodobne królestwo podróbek. Wszyscy rozpierzchli się na stoiska z butami, torbami zegarkami… Po godzinie byliśmy już obłowieni.
Ostatnia noc w stolicy. Wrócimy tu dopiero 9. lutego. Stąd wylatujemy do Bangkoku.