Tel Aviv dla zdobywców ambitnych, ale i też z grubym portfelem…

Ten wyjazd jak zwykle wystrzelił nagle i bez ściśle określonych założeń teoretycznych. Namawialiśmy rodziców na jakiś wypad zagraniczny w okolicach ich urodzin, we wrześniu. Chcieliśmy, by były to ich urodziny – wyjątkowe, bez gości, w ciepełku i w pięknych okolicznościach. Na początku w naszych planach prym wiodło Porto (Portugalia). Sami odwiedziliśmy Lizbonę niecały rok temu i zwyczajnie ciekawi byliśmy tej części Portugalii. Potem – Malta. Rodzice od dawna słyszeli wiele pochlebnych opinii o tej wyspie. Skomunikowana z Gdańskiej, pogoda wymarzona i bardzo proste i oczywiste. Jednak zbyt proste i zbyt oczywiste.

Którejś środy, na początku wiosny, kierowniczka naszych wycieczek przeglądała internet w poszukiwaniu atrakcyjnych lotów. Gdy nagle, koło wieczora natrafiła na loty z Gdańska do Tel Avivu. Nie będę ukrywał, że to cena była największym atutem tego pomysłu. W tym dniu i tylko w tym dniu LOT oferował przeloty do Izraela za 300 zł, w obie strony. Co najmniej jedno z rodziców marzyło o „Ziemi Świętej”. Jakiś czas temu niemal wzięła udział w pielgrzymce do miejsc najświętszych.  Wystarczyło zwyczajne, wspólne – kupujemy, LECIMY!

Jak zwykle w takich wypadkach zaczęliśmy od końca. Bilety, potem cała reszta. Coś tknęło nas, by już wtedy zatroszczyć się o przewodnika, tam na miejscu. Tak oto, od niemal pół roku rozpocząłem korespondencję z Filipem. Jeśli korespondencją nazwać moje popisy epistolograficzne i tylko zdawkowe i rzadkie odpowiedzi Filipa. Byliśmy po prostu umówieni. Na dwa dni zwiedzania. Ceny, jakiej żądają za swoje usługi tamtejsi przewodnicy, mogły już dawać do myślenia. Tel Aviv nie jest tanim miastem. Nasza kierowniczka, czytając co nieco, owszem napotykała zdania, że woda za 6 zł, że chleb jeszcze droższy. Ale cóż, mieliśmy już bilety. W tym samym czasie zarezerwowaliśmy apartament – tani, znakomite położenie, świetne opinie. Właściciel skontaktował się z nami, by dla formalności poinformować, że może być ciut ciasno dla czterech dorosłych osób. Woleliśmy apartament (czyt. mieszkanie), unikamy wielkich hotelowców. Razem z resztą wycieczki mieliśmy dobre wspomnienia z Teneryfy.

Nasza podróż rozpoczęła się na lotnisku w Gdańsku – Lech Walesa Airport wczesnym rankiem. Podróżni do Tel Avivu kierowani byli do specjalnej kolejki kontroli bezpieczeństwa. O tym również naczytaliśmy się dużo, że w Izraelu – godzinne kontrole osobiste, rozmowy, po co, gdzie i jak. Ograniczyliśmy nawet ilość pasztetów z gęsi, które mieliśmy ochotę zabrać, tak na dobry początek, dla jednego z jubilatów. Na naszą wycieczkę padł blady strach. Ale jak to w takich sytuacjach bywa strach ma wielkie oczy. Pytania o cel, adres, długość wizyty. Kontrola pieczątek w naszych paszportach i kwestia wizyty w Maroko, a propos pieczątki w moim paszporcie. Potem wydruk osobnych kart pobytowych, po to zapewne, byśmy w przyszłości uniknęli kłopotów chcąc odwiedzić któryś z krajów islamskich. W Tel Avivie wylądowaliśmy koło 11. Przed 12 walczyliśmy już z natrętnymi taksówkarzami. Pierwsze nasze „frycowe” na lotnisku, za taksówkę, stało się normą. Sporo przepłaciliśmy. Ale to już nasza rodzinna tradycja, od której choćbyśmy bardzo chcieli, nie potrafimy się odciąć. Chwilę później nasz żydowski cwaniaczek, z rzekomo państwowej taksówki, wjeżdżał z nami do dzielnicy Jaffa w Tel Avivie. Chcąc zapewne czymś wynagrodzić cenę, jakiej zażądał za przejazd, w telegraficznym skrócie, przepraszając za swój angielski, opowiedział nam o Jaffie. To rzeczywiście swoista wyspa w wielkim, nowoczesnym i bardzo młodym mieście. Jaffa jest uważana za najstarszy port na świecie, zwana była „bramą Izraela”. Nazwę swą wywodzi od jednego z synów Noego – Jafeta. Hebrajskie słowo „jaffa” oznacza piękna i to absolutnie pasująca do miasta nazwa. Jaffa ma niebanalną historie, jak przystało na „bramę Izraela”. Byliśmy rzeczywiście urzeczeni urodą naszej dzielnicy, która dopiero od lat 50-tych stała się częścią tej aglomeracji. Do dziś jednak powalają jej niezwykły klimat i duch ponad 4 tysięcznej historii. To przestrzeń, w której z powodzeniem żyją obok siebie Żydzi, Muzułmanie i Chrześcijanie, co w Izraelu już zakrawa na swoiste kuriozum. Wracaliśmy tu z nieukrywaną radością z każdej z wycieczek.

Spacerek wieczorem po Jaffie
drzewo w powietrzu, też tak można…
Prawda, że widok z naszej plaży był cudny?
Jakże cieszyliśmy się ze słoneczka

Nasz apartament był położony na rogu ulic z nazwą „Rabi”. Ciche, czyste, nowoczesne osiedle, ogrodzone w każdej strony, było świetnym miejscem odpoczynku. Do mieszkania wprowadzała nas córka właściciela mieszkania. Kilka jej uwag, instrukcji, klucze i już zostaliśmy sami. Sypialnia, kuchnia, salon i jeden pokój z rozkładaną sofą. Spory balkon, z którego ze względu na upały najchętniej korzystaliśmy wieczorami, podpatrując sąsiadów. No i naturalnie klimatyzator. Najważniejsze urządzenie, rozprowadzające swój błogosławiony chłodek absolutnie po całym mieszkanku.  Gdy pierwszej nocy próbowaliśmy go wyłączyć, połowa wycieczki część nocy spała, a w zasadzie usiłowała usnąć, niemal nago. Później już nigdy nie popełniliśmy tego błędu. Klimatyzator służył bez zarzutu. Po powrocie z miasta, pierwszym odruchem było znalezienie pilota do klimatyzatora.

a woda cieplutka…

Pierwszy spacerek i pierwsze starcie z drożyzną w Tel Avivie. Po krótkim odpoczynku i późnym śniadanku z pasztetami wyszliśmy na tzw. miasto. Gwarne, klimatyczne knajpki, pięknie oświetlone wąskie uliczki, nie więcej niż 100 metrów do plaży. Czegóż chcieć więcej? Może tylko tego, by ceny w tychże knajpkach i sklepikach były na naszą kieszeń. Obeszliśmy kilka knajpek, restauracji, potem nasz osiedlowy sklepik i wróciliśmy nieomal pokłóceni. Mniej więcej 60 szekli za osobę, to zwyczajowa cena za posiłek. Zaś ceny w pobliskim, maleńkim sklepiku też zrobiły swoje. Kupiliśmy wodę, chleb i … to co było najbardziej potrzebne do śniadań. Mieliśmy ciągle w pamięci fakt, że jeden szekl to mniej więcej nasza złotówka.

– Trzeba się przyzwyczaić . Trzeba to zaakceptować i cieszyć się urlopem – rzekł mąż kierowniczki.

Tej prostej maksymy trzymaliśmy się do końca pobytu, próbując zadomowić się jak najlepiej. Co i rusz znajdowaliśmy tańsze knajpki, naszą ulubioną piekarenkę, z ciekawymi wypiekami i żyliśmy zadowoleni i szczęśliwi, ciesząc się urokiem miasta.