Jeżeli to środa, to jedziemy do Jerozolimy

Nadeszła środa. Dzień stąpania po miejscach świętych, dzień spotkania z Filipem – przewodnikiem, którym był niegdysiejszy rabin pomocniczy w Polsce. Nieźle się zapowiadało w kwestii duchowości. Ale też dzień obaw, czy nasza Mamusia da radę. Po 10. byliśmy już w Jerozolimie. Nasz przewodnik poznał nas natychmiast, mimo że wcześniej się nie widzieliśmy. Zasiedliśmy na dworcu, omówiliśmy sprawy organizacyjne, ostrzegliśmy go, że zadawać będziemy setki, czasem głupich pytań. Że interesuje nasz wszystko, nie koniecznie chrześcijańskie. Filip, świeżo pożegnawszy się z pielgrzymką z Ciechanowa, zdziwił się zapewne, że interesuje nas głównie Izrael, jego ludzie, tradycja, religia, historia. Jeszcze tego wieczora, w domku, długo i namiętnie dyskutowaliśmy o Izraelu, Żydach i o tym, co widzieliśmy.

Filip i jego „pielgrzymka”

Naszym punktem docelowym było oczywiście stare miasto. Z częścią chrześcijańską, muzułmańską i   żydowską. Każda inna, niemal intuicyjnie rozpoznawalna. Mijając kolejne bramy wchodziliśmy do innych światów. Trzy wielkie religie tego niezwykłego miasta przenikały się tu na każdym kroku. Współistniały. Dla każdej, z trzech religii, miasto święte, co niezwykłe, z często wspólnych powodów. Jerozolima to przede wszystkim stolica religijna kraju. Po godzinie przestał nas dziwić widok tradycyjnie wyglądających naszych „starszych braci w wierze”. Filip znakomicie prowadził i opowiadał. Co i rusz pytaliśmy o strój, o nakrycie głowy, o frędzelki wystające spod marynarki ortodoksyjnego Żyda. Te ostatnie miały przypominać o 613 przykazaniach Judaizmu, zaś jarmułka, inaczej kipa, przypominać miały o kontakcie z Bogiem, że jest ktoś, kto nad nami czuwa. Odwiedziliśmy nawet synagogę, na moją wyraźną prośbę. Spokój w cudownie klimatyzowanym pomieszczeniu zakłócił pewien rabin. Rabin o bystrym spojrzeniu, twierdził, iż rozmawiał właśnie z Bogiem i ten miał twierdzić, że powinniśmy wyjść ze świątyni. A głównie opuścić synagogę winny nasze panie, które nie powinny znajdować się w miejscu przeznaczonym dla mężczyzn. Filip, w znany sobie sposób, oznajmił po hebrajsku, że on też rozmawiał z Bogiem, który jego zdaniem nie widział żadnych przeciwwskazań w tym względzie. Koniec końców wyszliśmy. Dowiedzieliśmy się też, co to takiego jest mezuza. Zgodnie z tradycją pielęgnowaną w wielu żydowskich domach, osoba przekraczająca drzwi wejściowe powinna dotknąć mezuzy dłonią. To symbol, że w tym domu mieszkają Izraelici. Filip bardzo ciekawie opowiadał nam o świętach żydowskich. O najbardziej znanym z nich – święcie szabat.  Warto wspomnieć, że święto rozpoczyna się w piątek o zachodzie słońca. Wtedy, według tradycji żydowskiej, rozpoczyna się dzień. Podczas tego święta, niezwykle rodzinnego, należy cieszyć się szczęściem rodzinnym. Nie wolno używać żadnych urządzeń elektronicznych, z samochodem włącznie. Nie wolno pracować, gotować. Wolno jedynie spożywać wcześniej przygotowane koszerne pokarmy. W formie ciekawostki dowiedzieliśmy się, że nawet windy wówczas nie wolno używać. Podobno, tworzone są specjalnie zaprogramowane windy, które w tym dniu same zatrzymują się na parzystych piętrach. A wszystko po to, by tradycyjny Żyd nie musiał wciskać w tym dniu żadnych przycisków, a więc używać elektroniki. Na takie i wiele innych pytań musiał odpowiedzieć nam „rabi” Filip. I nie powiem, robił to z prawdziwą przyjemnością.

Nie bez znaczenia był też aspekt religijny. Zacznijmy jednak od tego, że to tutaj został ukrzyżowany i pochowany Jezus, nieopodal urodziła się jego matka, a pięćset metrów dalej i kilka wieków później do nieba poszedł Mahomet. Wszystkie najważniejsze wydarzenia dwóch największych religii świata miały miejsce tutaj. Tu, po starych, kamiennych chodnikach przechadzają się księża, mułłowie, rabini i inni zawodowi przedstawiciele Boga. Tu także można zapaść na tzw. „chorobę jerozolimską”, przed którą przestrzegał nas Filip. Niemal na każdym kroku spotyka się „prawdziwych mesjaszów”, czy oczekiwanych przez wieki proroków. To tu bowiem odnajdziemy największe uduchownienie religijne na metr kwadratowy. Ortodoksyjni Żydzi, ze swoimi charakterystycznymi pejsami, arabskie kobiety z chustami na głowie, zaś pomiędzy nimi wszędobylscy i wszędzie zaglądający turyści z całego świata. To w końcu tutaj ściąga rocznie ponad 4 miliony turystów udających się ,zależnie od wyznania, do Grobu Pańskiego, pod ścianę Płaczu, czy meczetu Al-aksa. Gdzie okiem sięgnąć różnorodność, kontrast i harmonia. My, z przyczyn „mamusinych” skupiliśmy się na aspektach z ostatnich dni z życia Jezusa. Co pewien czas Filip, z trzeźwym żydowskim dystansem do wszelkich przejawów dewocji, zwracał uwagę na to, że w Jerozolimie znacznie ma tradycja, a nie fakty historyczne. I ta zasada dotyczy wszystkich religii. Oni sami wciąż czekają na swojego proroka. Nawet stworzyli już swoistą fabrykę, która tworzy wyposażenie dla świątyni, którą wzniesie ten przyszły prorok – przywódca. Stąd uwagi naszego przewodnika, że jeżeli Jezus szedł uliczkami Jerozolimy, to dobre kilkanaście metrów, pod obecnymi traktami pieszymi. Zaś większość miejsc ma znaczenie głównie symboliczne. Jerozolima to raj dla geologów – historyków.  Gdziekolwiek nie wbilibyśmy szpadel w ziemie, tam odnajdziemy świetnie zachowane fragmenty całych ulic i domostw. Całe miasto to kilkupiętrowa historia ludzkości – święta historia ludzkości. Nic więc dziwnego, że żydowskie miejsce pochówku w tym mieście są najcenniejsze. Tradycja żydowska mówi dość jednoznacznie, że w tym miejscu zacznie się sąd ostateczny. Pochowani w Jerozolimie jako pierwsi staną przed Bogiem. Gdy więc bogaty amerykański Żyd kupił swego czasu sto miejsc pochówku za około 90 milionów dolarów,  tutejsza prasa rozpisywała się, że zrobił świetny interes, a urzędnicy sprzedali mu je zbyt tanio.

Filip rozmawiał z Bogiem… i tłumaczył to rabinowi
Nie, falafelki nie pochodziły od Bin Ladena
Cejrowski chwalił falafelki

Przyznam, że właśnie wykopaliska zrobiły dla mnie największe wrażenie, także i to duchowe. Tak więc odwiedziliśmy wieczernik – miejsce ostatniej wieczerzy. Powędrowaliśmy do miejsca sądu, gdzie Poncjusz Piłat umył ręce, by w końcu drogą krzyżową podążać do Golgoty. Wcześniej stanęliśmy przed ścianą płaczu, wsuwając w ową najważniejszą ścianę naszą karteczkę. I nawet widok maszyny czyszczącej, zbierającej sterty porozrzucanych karteczek modlitewnych, nie był w stanie zepsuć magii chwili i miejsca.

Mnisi z Etiopii

Ujęcie z Golgoty
kolejna do Grobu Pańskiego

Sama droga krzyżowa wyznaczona została, także na swój sposób, symbolicznie. Wśród straganów, kapliczek i kafejek internetowych szliśmy więc do kulminacji, do Bazyliki Grobu Pańskiego, najważniejszej bazyliki dla wszystkich chrześcijan. A i przecież ponad 2 tysiące lat musiało być podobnie. Zapewne bez straganów z krucyfiksami i różańcami, ale Chrystus szedł uliczkami jednego z najbardziej zaludnionych miast. Wszędzie toczyło się zwyczajne życie uliczne, handel. Tę drogę, to upokorzenie mieli widzieć wszyscy. Takie było złożenie. Miałem w pamięci drogę krzyżową z filmu „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Moim zdaniem to najgenialniej sfilmowane ostanie godziny z życia Jezusa. Złorzeczące mu twarze mieszkańców miasta plus magiczna muzyka Petera Gabriela, to moje osobiste wyobrażenie o tym, jak mogło być naprawdę.

By dostać się do Grobu Pańskiego ustawiliśmy się ogonku żarliwych pielgrzymów. Filip zakładał mniej więcej godzinę stania i 15 sekund uniesień religijnych przed grobem Chrystusa, do którego prowadziło niskie wejście w podziemną kryptę bazyliki. Przed wejściem stał asertywny mnich popędzający tu i ówdzie pielgrzymów. Tłum co prawda był ogromny i potrzebny był taki „przyspieszacz”. Nie czułem jednak złych emocji wśród stojących w kolejce, ani w sobie. Mamusia wykorzystała każdą możliwość by przysiąść na moment. Rozmowy, miłe gesty, uśmiechy były czymś normalnym. Wszystkie języki i uśmiechy świata i co ważne  cierpliwość ludzka, by godnie pomodlić się w tym miejscu. Po mniej więcej 40 minutach byliśmy gotowi. Filip wykorzystał te czas, by opowiedzieć nam o samej bazylice. O ciekawym aspekcie, takim mianowicie, że każda jej część nadzorowana jest przez inny kościół chrześcijański. Największym problemem do administrowania są oczywiście miejsca wspólne. I wcale nie katolicy stanowią najbardziej aktywną grupę chrześcijan w Jerozolimie. To raczej kościół wschodni ma tu najwięcej klasztorów i mnichów.

W Jerozolimie pokosztowaliśmy również słynnych falafelków.  Falafel – smażone kulki lub kotleciki z przyprawionej ciecierzycy bądź bobu z sezamem. Jest to bardzo popularna wegańska potrawa w krajach arabskich. Najsmaczniejszych, co swoim wpisem na ścianie potwierdził Pan W. Cejrowski. I najtańszych zapewne, co potwierdzam osobiście. Maleńka jadłodajnia, prowadzona przez muzułmanów, proponowała te smakołyki nawet izraelskim policjantom. I ta mała wzmianka mówi więcej o niezwykłości Jerozolimy niż wszystkie opisy świata. Miasto, tak wielokulturowe, miasto, w którym drzwi w drzwi mieszkają Żyd z Muzułmaninem, wreszcie miasto, gdzie na każdym kroku spotykamy uzbrojonych po zęby żołnierzy lub „żołnierzopodobnych” ochroniarzy, musi być niezwykłe.

Wcześniej posililiśmy się świeżo upieczonym chlebkiem, posypanym tylko przyprawą – zatarem. Pychotka. Na koniec wypiliśmy kawę po turecku, z dodatkiem kardamonu, również najlepszą na świecie, co potwierdzają swym wpisem nasi bracia Czesi. Mnie bardziej od kawy urzekła chłodna mikstura z limonek i mięty, wszystko zmieszane z lodem. Cudowne, w upał!

I powrót do naszej Jaffy. Autobus, jeszcze jeden autobus, krótki spacerek i już nasze osiedle.