Madurai, to jedno z najstarszych miast świata. Kolejny dzień w tym mieście przywitaliśmy w naszym pokoiku bez okien. Choć w zasadzie jedno miał okno, wychodzące na coś w rodzaju maszynowni. Kolejny raz trafił na się, hotel dla tubylców, nazwałem go „hotelem robotniczym”. Maszynownia za naszym „oknem”, zaczęła funkcjonować już koło szóstej rano. Goście krzątali się i głośno dyskutowali, też od mniej więcej tej godziny. I w tej jednej chwili zatęskniłem za hotelem turystyczny, gdzie goście, z Niemiec np., chcą po prostu pospać i wiedzą, że ci obok marzą o tym samym.
Banałem będzie wspomnieć, że śniadanie było też typowo hinduskie. Na liściu. Ryż na kilka sosów. Woda z kranu w metalowym dzbanku. Do tego metalowe kubeczki. Coś tam oczywiście przekąsiliśmy. Tosi nawet zasmakowało. Od początku twierdzi, że po Wietnamie (doświadczeniach wiejsko – górskich) tu wszędzie widzi ogromny luksus i przepych. Nie dyskutujemy. Wujek M. zrobił dla nas niezłą robotę. Cokolwiek byśmy jej nie zaproponowali, jest znakomicie i z wypasem, słowem XDDDDD.
Madurai, godzina 10, temperatura na ulicy w granicy 30 stopni. Nasz kierowca spóźnia się około godzinę. Nasza część miast jest zamykana przez policję, co pewien czas. Nieopodal przechodzi jakaś procesja.
Koło 11 ruszamy w naszą podróż po mieście. Na początek, mniejsza niż wczoraj, ale chyba jeszcze bardziej imponująca świątynia Minakszi. Sanktuarium, a właściwie cały kompleks świątynny, stoi w samym sercu starożytnego Maduraju, które wyrosło i rozrastało się poprzez wieki wokół świątyni, niczym wielka, tętniąca życiem mandala. Sanktuarium poświęcone jest Śiwie i Parwati, którzy w Maduraju i w ogóle na Południu czczeni są pod imionami Minakszi i Sundareśwarar. To potężna para bogów, otoczona kultem w całych Indiach. Co ciekawe, czczą ich nie tylko ludzie, ale i inni bogowie. Jeden z nich, pradawny władca deszczu i burz, Indra, uważany jest za założyciela madurajskiej świątyni, która powstała wokół magicznego lingamu, odkrytego przez Indrę u kresu pokutnej pielgrzymki. Lingam jest męskim symbolem boskiej mocy i obowiązkowym elementem kultu Śiwy. Lingamy spotkamy wszędzie tam gdzie żyją wyznawcy tego mocarnego bóstwa, czyli wszędzie, jak Indie długie i szerokie.
Wejścia do świątyni strzeże nie przekupny, ale uzbrojony tamilski strażnik. Gotowy zabrać ci wszystko, to czego nie można wnosić do świątyni. Wnieść można jedynie smartfon, pieniądze i dokumenty. Weszliśmy, oczarowani rzeźbami, freskami i rzeczywistym podniosłym nastrojem świątynnym. Mnóstwo Hindusów, stojących w kolejkach, gotowych przyjąć błogosławieństwo. Trochę się rozproszyła nasza grupka. Każdy powędrował w inną stronę. Ja z Tośką, zapomniawszy o bożym świecie powędrowaliśmy sobie sami dyskutując o wyższości chrześcijan nad hindusami bądź odwrotnie. A kiedy zeszliśmy się – szczęśliwi, że nareszcie razem, czas był wracać do samochodu. Tam Pan Prabhu gotowy był nas wieść w kolejny punkt dzisiejszego programu. Zajrzeliśmy więc na targ kwiatowy, potem warzywny, wywołując nie lada sensację, zwłaszcza, gdy Tośka obdarowana sznurem kwiatów, szła przez targ. Rozbawieni Hindusi uśmiechali się i machali do niej. Pan Prabhu, jej cichy wielbiciel stwierdził nawet, że wygląda jak hinduska bogini.
Na lunch zamarzył nam się kurczak, ale nie byle jaki kurczak. Kiedyś na północy jedliśmy tzw. „daba”. Smażone w całości kurcze, na pełnym ogniu. Tu odpowiednikiem tego miał być „tandori chicken”. I tu całą historię objaśniliśmy Panu Prabhu, by po chwili stanąć przed barem, proponującym tego typu pyszności. Tam dopiero zaczął się cyrk! Sensacja, prawdziwa sensacja. Pięcioro białasów zstąpiło i zechciało zamówić coś do jedzenia. Obsługa w pełnym składzie gotowa spełnić każde nasze pragnienie. Rejestrowali oczami każdy nasz kęs. Komentowali, kręcili głowami i uśmiechali się z każdego kąta Sali. Kierownik sali kilka razy prosił o możliwość sfotografowania się z nami, potem przyniósł jakieś zdjęcie, malowidło nawet, byśmy na jego tle zrobili z nim kolejną fotką. Czuliśmy się, jak gwiazdy Bollywood. By wreszcie na koniec poprosić nas o wpis w księdze gości. Niektórzy z czytających te słowa określili by to jednoznacznie. Poczuliśmy się „achnięci”.
Napełniwszy brzuszki pospieszyliśmy do muzeum Gandiego. To jedno z większych muzeów dotyczących Pana Mahatmy. Ojciec Indii, bo tak go popularnie nazywają, ma z tym miastem wiele wspólnego. Muzeum ukazuje nie tylko samą postać Gandiego, ale także proces walki o niepodległość, o jaką Hindusi walczyli od wieków. Ciekawe. Wiele Jego cytatów, wiele eksponatów. Choć tych drugich nie wystarczyłoby zapewne na całe muzeum. Wszak był to bardzo skromny człowiek, posiadający parę okularów, „prześcieradło” do okrycia i dwie pary sandałów. Spore wrażenie robi także strój Mahatmy, znajdujący się w osobnym pomieszczeniu. Strój z momentu jego zabójstwa. Do stroju dołączony był jego nieodłączny zegarek na łańcuszku. Ciekawe miejsce.
Ostatnim punktem tego dnia był pałac. Pałac został wzniesiony w XVII wieku i w czasach swojej świetności uznawany był jako jeden z cudów południa. Obecnie możemy obejrzeć duży dziedziniec otoczony wysokimi zdobnymi kolumnami, prowadzący do sali tronowej. Przy wejściu dwie kamienne rzeźby koni. Sufity bogato zdobione. To co pozostało daje wyobrażenie o wielkości i bogactwie pałacu. warto zobaczyć. Połaziliśmy sobie, po dziedzińcu, muzeum . Spotkaliśmy przyjemnych Hindusów, jak zwykle chętnie z nami rozmawiających i fotografujących się.
Wieczorem zaś jeszcze raz postanowiliśmy wrócić do świątyni.






