W Indiach, ale wśród katolików…

Kochin  – tu od dwóch dni koczujemy, a w zasadzie odpoczywamy. To taki sentymentalny powrót do Europy. To jedno z tych miast, gdzie Portugalczycy pozostawili, kto wie, czy szczęśliwszych Indusów, w każdym razie chrześcijan – katolików. Główne punkty naszej dzisiejszej marszrutki wyznaczały, miejsca związane z chrześcijaństwem.

Przede wszystkim, kiedy wczoraj wjechaliśmy do stolicy Kerali, zobaczyliśmy nowoczesne miasto, znacznie bogatsze od rejonów, które mijaliśmy po drodze. Miasto wieżowców, z w miarę zadbanymi trawniczkami. Kiedy podeszliśmy nad morze, właśnie wypływał olbrzymi kontenerowiec.

Kerala to takie nasze Mazury. Tysiące malowniczych jezior. Po jednym z nich, może tym mniej malowniczym, bo niemal przecinającym Kochin, popływaliśmy sobie trochę. To wreszcie jeden z najprężniejszych stanów Indii, o najwyższym poziomie oświaty, służby zdrowia i poziomu życia.

Indie pozostaną jednak Indiami. Po jeziorze, po którym pływaliśmy, nieopodal nowych, wypieszczonych wieżowców, często spotkać można a to prostego rybaka na swojej łódce, to znów, wychodzące niemal z osiedli sieci rybackie, opuszczane i podnoszone za pomocą kamieni. Mówić kraj kontrastów, to mało. Te kontrasty trzeba widzieć. Dostrzegalne są wszędzie, gołym okiem. Indusi są ogromnie przywiązani do swojej kultury, religii. Owszem chętnie korzystają z dobrodziejstw nowoczesności i tzw. zachodniego trybu życia. Biorą, ale bardzo krytycznie i tylko to, co im pasuje.

Z niepokojem patrzeliśmy, jeżdżąc po południowych Indiach, niezwykle ostrą kampanię komunistyczną. Nie wiemy, czy wywołana nadchodzącymi może wyborami, czy też może Chińczycy, stwierdzili, że po Nepalu, czas na Indie. Szpalery czerwonych flag z sierpem i młotem, wzdłuż ulic, Marks, Engles, Lenin razem i plakaty żywcem z polskich lat 50. Oby Indusi nie poszli tą drogą, życzę im tego z całego serca.

Na dwie noce zatrzymaliśmy się w pensjonaciku, o wdzięcznej nazwie Lazar Residency,  choć w zasadzie nieco rozbudowanym domku jednorodzinnym, skromnych, pracowitych i przemiłych …. katolików. Pan lat 48,  w 18. letnim stażu małżeńskim, z miłą i elokwentną panią – lat 44. Katolików, chodzących co niedzielę do kościółka – jednego z tych, które zwiedzaliśmy. Osiemnastoletnia córka i szesnastoletni syn. I dodać należy, córka niepełnosprawna fizycznie i psychicznie. Zaś o poziomie życia w tym stanie świadczyć może fakt, że córka chodzi do szkoły specjalnej. Fakt dość szczególny w Indiach. Wspólne śniadanko, w styli Indii rzecz jasna, czym zaskarbiliśmy sobie natychmiast wiele sympatii gospodarzy. Oni wypytywali nas, my zaś ich o ich życie w Indiach i w Kerali.

Po skończonym śniadanko odwiedziliśmy kilka miejsc wart obejrzenia w Kochinie. Pałac holenderski to pozostałość po holenderskim wpływie w Kerali. Pałac w rzeczywistości został wzniesiony przez Portugalczyków, w II połowie XVI wieku. Holendrzy wprowadzili pewne poprawki i nieco zmodyfikowali cały budynek w XVII wieku. Dziś można tu podziwiać galerię portretów. W zespole pałacowym znajdziemy również trzy ciekawe świątynie, poświęcone Pazhayannur Bhagavati, Krysznie oraz Śiwie.

Zwiedziliśmy również obowiązkowo tutejszą katedrę, jakże odbiegającą swym przepychem od katedr do których przywykliśmy w Europie. Potuptaliśmy również do kościoła św. Franciszka, w celu zobaczenie grobu Vasco da Gamy. Grobu pierwszego. Gdyż tu właśnie spoczął on po raz pierwszy. Po kilku latach jego ciało wróciło jednak do Lizbony.

No i poszwę daliśmy się, rzecz jasna po mieście sami. Nacieszyć oczy widokiem morza i smakiem rybek. To ostatni nasz dzień nad morze. Jutro zaczynamy etap górski naszego podboju Indii.

Jako, że było przedpołudnie, swoje skarby sprzedawali przy plaży rybacy. Od nich kupiliśmy za całe 600 rupii krewetek. Przy rybaku stał kucharz, który zabrał nas do swojej knajpki, gdzie przyrządził nam je tak, jak chcieliśmy, w czosnku i imbirze. Uczta krewetkowa pełną gębą.

Kilka godzin później podążyliśmy tą samą drogą z wygłodniałą Tośką, która wszak uwielbia te owoce morza. Tosiula postanowiła tego przedpołudnia odpocząć od nas i Kochinu. Migrena dała jej do wiwatu. Kiedy wróciliśmy była już w dobrej formie i co najważniejsze – głodna.

Najadłszy się krewetek, osaczona naszym wzrokiem, była gotowa podobnie jak pozostała część grupy do innej konsumpcji, tym razem duchowej. Ostatnim punktem programu miał być występ „zespołu pieśni i tańca”. Bilety na przedstawienie nabyliśmy jeszcze wczoraj. Tak więc dzisiaj, przed spektaklem, w międzynarodowym towarzystwie udaliśmy się na pokaz tańca, głównie oczami i rękoma. Za cholerę nie zdołaliśmy zrozumieć, czego dotyczył scenariusz. Który Bóg, zabił innego. Kto był myśliwym, a kto dzikiem. Mimo, że posiadaliśmy krótki opis spektaklu i to w języku polskim.

Od razu przypomniał nam się nasz poprzednim pobyt w teatrze indyjskim, w Agrze. Spektakl znacznie droższy, dynamiczniejszy, „wypasiony”, dotyczący Taj Mahal. Bilety dla VIP, za ciężki pieniądze, w pierwszym rzędzie. A my z Jackiem… przysnęliśmy. Tylko siłą woli nie popadliśmy w ten sam stan.

Po teatrze, już tylko kolacyjka, znowu rybna. Tym razem w lepszej restauracji, poleconej przez gospodarzy.

Jutro, wczesnym rankiem żegnamy Kochin.

Wykwintne pożegnanie z rybą
Zespół pieśni i tańca „kochiniacy”
Kiedy Tosia się nudzi powstają oto takie arcydzieła
Herbatka i kawusia
Nasze krewetki po
Nasze krewetki przed
Indie kontrastów. Rybak i wieżowce