Plan bardzo napięty. Z samego rana świątynia na wzgórzu, Chanundi Hills. Tu, w kolejce do wejścia do świątyni, przejął nas jakiś zapewne kustosz tutejszej świątyni. Przemiły jegomość, mówiący dobrze i wolno po angielsku. Po każdym zdaniu kilkakrotnie upewniał się, czy wszystko dobrze zrozumieliśmy. Widząc kilkoro zagubionych białasów, poczuł w sobie poczucie misji, a i zapewne możliwość zarobku. Nie dość, że oprowadził nas po wszystkich zakamarkach, opowiedział o nich, to jeszcze na moment mogliśmy poczuć się Hindu. Pobłogosławieni świętym pudrem, ze sznureczkami na prawym nadgarstku, mniej odróżnialiśmy się w tłumie. Pokazał, wyjaśnił. Podziękowaliśmy i pospieszyliśmy do Pana Gopala. Ten natychmiast zawiózł nas do Pałacu. Ten zaś mógł powalić z nóg. Oficjalna rezydencja dynastii Wadiyar i siedziba królestwa Mysore, podobno wciąż zamieszkała, turystom zaś pokazuje się jedynie część jego zasobów. Pałac znajduje się w centrum Mysore i wychodzi na wzgórza Chamundi na wschód. Mysore jest powszechnie określane jako „Miasto Pałaców” i jest tam ich siedem. My zwiedziliśmy ten jeden i zapamiętamy go na długo.
Ale dalej kochani, dalej! Dziś program był napięty do maksimum. Po pałacu, miały na nas czekać jeszcze piękniejsze atrakcje. Na dziś Pan Gopala dawkował nam doznania duchowe. Co prawda jako przerywnik, pokazał nam tradycyjną fabrykę cukru trzcinowego. Określenie fabryka, jest w tym momencie swoistym przekłamaniem. Prawdziwiej byłoby określić, że obejrzeliśmy miejsce, w którym wytwarza się cukier, metodami, które zapewne nie zmieniały się od wieków. Ci sami wąsaci kiwający się ludzie mieszający w kadziach, takie same woły zwożące z pół wozy z trzciną. Tylko my nowocześni ze swoimi aparatami fotograficznymi.
Świątynia 600 schodów, to swoisty prezent dla nas. Miejsce niezwykłe. Wzgórze, na które nie dane mi było wejść. Sześćset kamiennych stopni, by wspiąć się do Boga Bogów, należało pokonać boso. A, że piszący te słowa ma wrażliwe stópki, a w zasadzie jedną bardziej, czekał więc w pokorze i skupieniu, aż większa część wycieczki wejdzie, zejdzie i zda mu relacje.
Rzecz jednak musiała być na tyle niezwykła, że sporo osób zagadywała moich wspinających się przyjaciół, by opowiedzieć im jakimi są szczęśliwcami mogąc tu wejść. Wszak tak wielu hindusów marzy o tym miejscu. Tośka weszła, udzieliła paru wywiadów, zapozowała do kilku fotek i już była na dole. Za nią, kilka minut później, pozostali nieco bardziej natchnieni. A na dole tym czasem szum medialny. Telewizja, prasa. Okazało się, że zaczynał się właśnie wielki festiwal tego miejsca. A my, biali byliśmy wyjątkowo atrakcyjni dla mediów. Jacek udzielił obszernego wywiadu dla telewizji, ja z małżonką dla prasy. Gopal na moment pozwolił nam się jeszcze poszwędać po odświętnym i pełnym pielgrzymów miasteczku, wypić nasz ulubiony sok z trzciny i limonki, zjeść a to lody a to jakieś owoce i już musieliśmy pędzić dalej. Chciał jeszcze dzisiaj pokazać nam dwie niezwykłe świątynie.
Świątynia Hojsaleśwary to trzy sanktuaria w formie gwiazdy. Poświęcono je Śiwie, Wisznu i bogu słońca Surji. Świątynię zbudowano w latach 1121-1141, ufundował ja dygnitarz z dworu Wisznuwardhaan Hojasala. W środku wysoka część dolna ozdobiona fryzami. dachy uległy zniszczeniu ale zachowały się liczne kolumny . Budowę ukończono w XIII wieku, na ścianie wyryto nazwiska dwóch rzeźbiarzy – Kalidasi i Kedarodża.
Druga to świątynia w Belur, Ćennakeśawy (Chennakesava, w kannada: ಶ್ರೀ ಚೆನ್ನಕೇಶವ ದೇವಸ್ಥಾನ), jeden z ważniejszych zabytków Indii. Zbudowano ja w połowie XII wieku ku czci Wisznu (Widźaja Narajana). Fundatorem jest król Bittiga (Wisznuwardhan Hajsal). W ten sposób uczcił on swoje nawrócenie się z dźinizmu na wisznuizm, ale i upamiętnił zwycięstwo Hojsalów nad Ćolami. Na końcu głównej ulicy Beluru widać wzniesiona przez króla Widźjanagaru w XVI wieku gopura, przez która wchodzi się do świątyni.
Napisać, że dokładnie wszyscy, ale to wszyscy przeżyliśmy wizytę w tych świątyniach niemal jak Hindusi, to trywializm. Jeszcze dziś, pisząc te słowa mam w pamięci rozpromienione oczy Magdy, mówiącej coś o niezwykłości, energii, historii, o czymś wielkim. Cudownie było przyściąść i popatrzeć na każdą z nich, na zachodzące słońce, na głośno recytowaną mantrę, w świątyni w Belur. Wreszcie na ludzi modlących się, lub szykujących się do snu u jej bram. Nie pierwszy raz widziałem, czym dla hindusów są ich świątynie: miejscem modlitw, odpoczynku, jadłodajnią, domem… jeśli o czymś zapomniałem, to zapewne z szacunku i dlatego, że tak mało znam Indie a tak bardzo cieszyłem się każdego dnia mogąc je poznawać. Są zwyczajnie ich domem. Nie ważne ile mają lat. Nie ważne, czy UNESCO się niemi interesuje czy też nie. Lgną do nich. Gdy odwiedzaliśmy te największe, to aż czuło się energię tych wszystkich ludzi razem. To domu, które dzielą ze swoimi Bogami.
Tośka, po powrocie stwierdziła dość jednoznacznie, że te miejsca chciałaby zobaczyć raz jeszcze, z całą pewnością. Po drodze mijaliśmy grupy i grupki Indusów udających się gdzieś, by uczcić jakieś ich święto. Każdy pielgrzym przyodziany w pomarańczowy akcent – szalik lub chustę, szedł nie rzadko boso, wiele kilometrów. Odpoczywając, nocując tam, gdzie można było, przy drodze. To taki „duchowy dzień” naszej podróży. Wszystko, co za oknem samochodu odbieraliśmy w ten szczególny sposób. Daleko nam rzecz jasna do zrozumienia szczególnych tajników Hindu, ale nić porozumienia musi istnieć. Taka sama, która łączy wszystkie wielkie i prawdziwe religie na świecie,
Kiedy wreszcie dojechaliśmy do miejsca naszego spoczynku, w Hassan. Zmęczeni, oczarowaliśmy. Zwyczajnie podziękowaliśmy kierowcy za ten dzień.
Rankiem czekała nas długa droga. O hoteliku Like Satya Comforts (znowu komfort) w Hassan, nie warto wspominać. Po prostu przenocowaliśmy. A przy śniadaniu, znowu mieliśmy ochotę zamordować kucharza. Uduchowieni pozwoliliśmy mu jednak żyć i poznawać tajniki języka angielskiego.
Tak zresztą mieliśmy ułożony nasz program, że cztery ostatnie dni to były rajd. Po jednej nocy w każdym hotelu. Były i takie, z których nie chciało się wyjeżdżać, ale były i takie, o których woleliśmy szybciutko zapomnieć.
Tego dnia zmierzaliśmy już do kulminacji, do Hampi. O Hampi jednak trochę później. Dzisiaj naszym najdłuższym punktem postoju było zwiedzanie fortu – Chitradurga Fort.
Fort Chitradurga lub jak to nazywali Brytyjczycy Chitaldoorg, to fortyfikacja, która okala kilka wzgórz i szczyt z widokiem na płaską dolinę w dzielnicy Chitradurga w Karnatace w Indiach. Nazwa fortu Chitrakaldurga, co oznacza „malowniczy fort”. Fort był budowany etapami między XI a XIII wiekiem przez dynastycznych władców regionu. No i powędrowaliśmy sobie, by pozwiedzać fort. Jacek w jedną, my w drugą stronę. Jacka wypatrzyło stado kolorowych Indusek, mnie zaś spora grupka dzieci, w wieku ledwie szkolnym. Kiedy zasiedliśmy z Tośką do konsumpcji lodów, którym w taki upał powinienem poświęcić cały jeden rozdział, Magda z Agnieszką poszły wyżej, by podziwiać fortowe miasto, z góry. Nieopodal przystanęła również grupka dzieciaczków, którą również przyprowadził tu zapewne ich nauczyciel. Dzieciaczki bardziej niż kamiennym fotem zainteresowane były nami (mną zapewne głównie) i lodami rzecz jasna. Usadowiły się nad nami i pojedynczo zaczepiały nas słowami, hallo, hi…. Wkrótce przejęliśmy inicjatywę. Cała gromadka dzieciaczków, pod moją skromną dyrekcją recytowała chórem wszystkie znane im słowa po angielsku. Szczęśliwe, uśmiechnięte, machające do nas. Dziewczyny z góry miały niezły ubaw widząc całą tę scenę.
Polubiliśmy miejsca, w których Pan Gopal zatrzymywał się z nami na kawkę. Odradzał nam picie hotelowej kawy. Uwielbialiśmy za to zatrzymywać się w przydrożnych kafejkach, gdzie jak sam twierdził i woda i kawa są lepsze. A i on sam umiał wytłumaczyć, jakiej kawy oczekujemy. Sprzedaż kawy w takim punkcie wzrastała natychmiast o 1000 proc. Schodzili się wszyscy okoliczni, by popatrzeć na nas, napić się z nami kawy. Porozmawiać i zapytać :”…Where country?”. Nie odłączne były rzecz jasna zdjęcia z nami. A więc zatrzymaliśmy się przy … zakładzie szewskim, urządzonym w pomieszczeniu wielkości kartonu od telewizora. Szewc siedząc w kucki naprawiał sandały swoim klientom. Kiedy jednak nas dostrzegł nie mógł sobie odmówić małej kawki z białasami.
Późnym wieczorem dojechaliśmy do miejscowości Hospet. Tu miały mieć miejsce nasze dwie ostatnie noce w Indiach (nie licząc tej ostatniej – na lotnisku).
„Wspaniały hotel” – aż cmokał z rozkoszy nasz kierowca. Cieszyliśmy się, gdyż istotnie chcieliśmy wypocząć przed podróżą.
Woooow, kiedy weszliśmy, fontanny, zdawało się kompetentni ludzie w recepcji, wszystko w najlepszym wydaniu. Aż do momentu, gdy zaprowadzono nas do naszych pokoi w tzw. „starym skrzydle”. Miny nam nieco zrzedły, a następnego ranko, po nieprzespanej nocy, Agnieszka zrobiła karczemną awanturę w recepcji, by w końcu poprosić o … zmianę pokoi.
Jeszcze pierwszego wieczoru zamierzaliśmy wyjść na tzw. miasto. Nasz ów super wypasiony hotel Malligi, z fontanną położony był przy ulicy z rynsztokiem, w którym dostrzegliśmy w ciemności krowy, świnie, psy i jeszcze zapewne inne gryzonie. I znowu moje najważniejsze stwierdzenie: TO INDIE.
Szybciutko wróciliśmy do hotelu i tu coś zjedliśmy. I rzucaliśmy złowrogie spojrzenia na jednookiego kierownika recepcji, który tłumaczył się, że nie ma pokoi, bo dziś ma wesele, a jutro ważnych polityków, z jakimś potomkiem Gandiego na czele.
Następny dzionek, mimo, że po nieprzespanej nocy, rozpoczęliśmy od wykwintnego śniadanka, w stylu indo – euro. Potem ciąg dalszy wykłócania się o nowe pokoje. Potem ich zmiana, by wreszcie ujrzeć Hampi.
Hampi leży na miejscu dawnej stolicy hinduskiego państwa Widźajanagar, której pozostałości zachowały się do dzisiaj. Miasto założono w 1336 r. w górskiej okolicy na prawym brzegu rzeki Tungabhadra. Zostało zniszczone przez wojska muzułmańskie w 1565 r., do dziś zachowały się jedynie ruiny, od powstałej tu wioski nazywane Hampi. Otaczają je plantacje bananowe. Kwitnące miasto zamieniło się w gruzy po półrocznym oblężeniu z drugiej połowy XVI wieku. Muzułmanie atakując je pozostawili po grabieży resztki świątyń, (z wyrazistym elementem wysokiej gopury), domów i grobowców. Ocalały złożone systemy nawaniające zbiorniki i świątynie. Na miejscu zrujnowanego miasta wzniesiono nowsze świątynie. Z lepiej zachowanych obiektów można wymienić świątynię Wirupaksza z XVI wieku z 50 m. wieżą, trzy pałace książąt drawidyjskich oraz stajnie dla słoni, w których architekturze widać wiele elementów muzułmańskich.
Ruiny w Hampi od 1986 r. znajdują się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Naoglądaliśmy się prawdziwego piękna. Napełniliśmy karty pamięci naszych aparatów fotograficznych, bajecznymi zdjęciami. Spiekliśmy się ostatniego dnia w indyjskim słoneczku. A przede wszystkim chłonęliśmy Indie, Indie z którymi żegnaliśmy się tego dnia.
Jeszcze ten wieczór postanowiliśmy przeznaczyć na coś wyjątkowego. Cóż może być bardziej wyjątkowego, niż pójście do … kina. I tak też zrobiliśmy. Wydając całe 100 rupii na głowę przeżyliśmy seans multimedialny w całej okazałości. Multi, gdyż zastanawialiśmy się, czy ciekawsze jest to, co dzieje się na ekranie, czy też w samym kinie.
Punkt 20.30 pojawiliśmy się w kinie, choć w zasadzie teatrze. Kierownik powitał nas szczególnie, wprowadzając nas na salę bocznym wejściem. Sądzę, że gdyby pozostali kinomani wiedzieli z kim oglądają film, woleli by odwrócić fotele i patrzeć na nas.
Zacząć należy od tego, że seans zaczął się hymnem narodowym, z powiewającą flagą na ekranie. Wstaliśmy jak i wszyscy. Odśpiewaliśmy hymn i zaczęła się akcja filmu. Film był po „karnatacku”, ale nie trudno było zrozumieć jego fabułę. Miłość, taniec, śpiew, wojna o Kaszmir ze „złym Pakistanem”. I tak na zmianę, przy żywiołowo reagującej publiczności.
My z otwartymi paszczami patrzyliśmy a to na publiczność a to na ekran.
Oni naprawdę uwielbiają swoje kino, swoją narrację, swoją muzykę, swoją historię. A i sami przyznaliśmy, że nikt nie tworzy tak porywających tanecznie układów choreograficznych, jak hindusi. Ich taniec do Boga małpy – Hanumana, tak nas poniósł, że musieliśmy to zarejestrować. Co jakiś czas pojawiał się między rzędami strażnik moralności z latarką, by sprawdzić, czy aby zbyt żywiołowo nie reaguje publiczność na sceny przemocy i miłości w filmie. Film trwał trzy godziny z przerwą, której totalnie nie zrozumieliśmy. I wreszcie koniec. Cześć sali rzeczywiście chciała wyjść nie patrząc na napisy i sceny końcowe. Zobaczywszy jednak naszą wesołą grupkę, zawrócili, nie mogąc nadziwić się, że pierwszy raz w życiu oglądali film z białasami. A ci czekali aż do ostatniego kadru. Pewnie im się podobał?
W hotelu aż wrzało się od polityki, tajniaków i ochroniarzy w klapkach. Tępe, cwaniacze gęby, z przyklejonymi uśmiechami. Polityka ma w każdym kraju taką samą twarz. Różni ją może kolor skóry. To z całą pewnością najbardziej nieciekawa twarz Indii, którą przyszło mi oglądać.
Jednooki szef recepcji miał jednak baczenie na wszystko. Uśmiechał się do nas wesoło zza lady i życzył nam dobrej i spokojnej… wreszcie nocy.
Noc również była niespokojna. Jacek, a w zasadzie jego biała wielka postać co prawda skutecznie spłoszyła nocnych intruzów, grasujących po korytarzu, ale tylko na mement.
Ostatniego wieczoru, też ostatnie zakupy w hotelowym sklepiku. Agnieszka tak zakręciła księgowo sprzedawcą sklepu z pamiątkami, który nie zdołał dojść do ładu co i za ile sprzedał. W każdym razie następnego ranka kiwał nam odjeżdżającym, ze łzami w oczach. Zastanawiam się, czy doszedł do tego, co i za ile sprzedał, czy też będzie musiał zamknąć sklepik.
Kolejny dzień to już tylko mordercza, niemal dziesięciogodzinna podróż do Bengalore, a potem lot do Europy. Warto wspomnieć, że przez te 10 godzin pokonaliśmy nieco ponad 300 kilometrów. Kilka razy siusiu, jakaś kawka, jakiś lancz i smutny i milczący nasz Pan Gopal. Milczący, ale nadal wysoce profesjonalny, na każdą prośbę po postój odpowiadał nam automatycznie: „…Yes madame (lub ewentualnie Yes Sir).
Jakieś fatum zapewne, bo inaczej nie można tego nazwać. Mniej więcej 20 minut po wyjeździe z hotelu powiedział nam, że właśnie dowiedział się, że zmarł mu brat. Oniemieliśmy, nie wiedząc jak zareagować.
W hotelu Malligi, w cudownych, historycznych okolicznościach Hampi, zostawiliśmy, ze łzami w oczach, naszych wiernych przyjaciół, którzy szykowali się do ciągu dalszego swojej podróży.
Szczerze zazdrościłem im, że jeszcze tydzień zostają tutaj.




















