Te wspomnienia winno się czytać, słuchając w tle indyjskiej muzyki. Mnie od początku towarzyszą w głowie kawałki z „hotelu Marigold” lub z „monsunowego wesela”. Ten kraj to nie odłącznie również i jego muzyka. Brzmi często, w miasteczkach i wioskach, z wielkich wystawionych głośników. Tośka robi podobnie, ma kilka swoich ulubionych kawałków „Bollywood”. I mniej więcej, między jedną a drugą drzemką tworzy sobie w samochodzie indyjski nastrój.
Kilka godzin temu dojechaliśmy do Kochinu, miasta – rzecz jasna. W południowej części Indii, w stanie Kerala, na Wybrzeżu Malabarskim nad Morzem Arabskim, będące jednym z najważniejszych portów kraju. Jest zamieszkane przez około sześćset tysięcy ludzi, a wraz z całą aglomeracją populacja wynosi około półtora miliona. Ale o Kochinie w innej konfiguracji.
Tak więc nie oderwaliśmy się jeszcze od plaż, choć, to nasze ostatnie dni kiedy możemy cieszyć się widokiem lazurowej wody i mniej lub bardziej czystych plaż.
Do Kochinu, a w zasadzie jak mówi encyklopedia do Cochin, dojechaliśmy z Varkali, ale po kolei.
Wstaliśmy na wschód słońca w Kanyakumari, z oporami ale było warto. Sądziliśmy, że będziemy jedynymi wariatami, którzy ciekawi są tego typu widoków. O ironio wschód słońca oglądało prawdopodobnie jeszcze więcej ludzi, niż jego zachód. Na pewno mniej było białasków, a więc „naszych”. Wielość Indusów, którzy choćby na moment przystanęli, spojrzeć na wschodzące słoneczko, które tu w Indiach jest dla nich tak ważne, robiła wrażenie. Gdy zaczęło pojawiać się na horyzoncie morza, usłyszałem jeden wielki okrzyk zachwytu. Kilka osób oddało pokłon słoneczku i wróciło do swoich zajęć i kramików.
Tuż przed wschodem przypłynęły łodzie z nocnych połowów, zaczął się emocjonujący, stworzony na prędce, targ rybny. Przekrzykiwania się, wianuszki ludzi, bogatszych i biedniejszych, chcących zaopatrzyć się w rybki. Tak samo zapewne jest tu od wieków. Byli też ci najbiedniejsi, czekający na resztki.
Po wszystkim poszliśmy zwiedzić okoliczny kościółek, który z wielkim Chrystusem, górował w tamtej części miasta. O tej porze dnia, był jednak puściutki.
Gdy wróciliśmy do pokoju Tośka, rzecz jasna, jeszcze spała. Nawet nie wiedziała, że wyszliśmy nieco po szóstej.
Spakowawszy się, zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się w podróż… na plażowanie. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na łódki. Kameralnie, choć wcale nie tanio jak na Indie, wybraliśmy się na mały rejsik, po tzw. „cofce”. A więc po malowniczych rozlewiskach, które cofnęło morze.
Jeśli plażować to tylko w Varkali! Tej wersji się trzymajmy i powtarzać będziemy. Co prawda osiedliśmy w tym miasteczku, nie bez przygód. Dojechaliśmy tu późnym wieczorem, kiedy okazało się, że Pan Prabhu nie może się dodzwonić do miejsca naszego noclegu, który zabukowaliśmy na bookingu. A gdy wreszcie dodzwonił się, okazało się, że nie czekają tam na żadnych gości, że mają wszystkie pokoje zajęte. Dodam jeszcze tylko tyle, że Jacek miał potwierdzenie w mailach, że wszystko jest zarezerwowane. Miała być to willa, którą wynajęliśmy sobie na te dwa dni, za naprawdę śmieszne pieniądze. Cóż, okazuje się, że Indusi mieli w nosie albo w innej części ciała zasady bookingu i te sprawy. Sprzedali to w innej, zapewne lepsze cenie.
Jak to mówią, nie ma jednak tego złego… Pani Padmini, szefowa naszego przedsięwzięcia, wynalazła, za niestety większe pieniążki, przeurocze pokoje, w super cichej okolicy. W mgnieniu oka uspokoiliśmy się widząc radosną i spokojną twarz gospodarza przybytku o pięknej nazwie „Kartika Plaza”. Nazwa nie oddawała gościnności, z jaką zostaliśmy podjęci. Chwilę potem, gdy ogarnęliśmy się z bagażami, nasz gospodarz podwiózł nas do miasta, na klif, byśmy napełniliśmy jadełkiem nasze zdenerwowane acz puste brzuszki. Szybko wypatrzyliśmy, że na klifie rządzą Tybetańczycy. Zarówno w kwestii jadła, jak i butików. I nie dość, że rządzą to jeszcze pięknie rządzą. Knajpka do której zacumowaliśmy na dwa wieczory nosiła nazwę Little Tibet i była miłym wspomnieniem jedzenia w Katmandu. Z całym szacunkiem był to jednak zaledwie cień tego, co jedliśmy, jak to nazywaliśmy „u mamy”. Ale i tak było miło i serdecznie. Przemiła obsługa, z uśmiechem i żartem. Smacznie i miło spałaszowaliśmy nasze porcje, obserwując fale rozbijające się o klif. Do naszego „plaza” dostaliśmy się tuk – tukiem, ku uciesze Tośki. Gospodarz przywitał nas w stroju typowego Indusa, z nagim torsem, samym sarongu (szmaty zawiniętej wokół bioder, używanej przez wielu panów). Na piersiach wisiały mu jednak drewniany spory krzyż i różaniec. Okazało się, że jest on chrześcijaninem… taki przypadek.
Dzień następny spędziliśmy od rana na plażowaniu i walce z falami. Na pole bitwy zawiózł nas nasz chrześcijański gospodarz. Walka w sensie „dosłownym”. Fale sponiewierały nie tylko marne ciałko piszącego te pamiętniki, ale wszystkich po kolei. Każdy z osobna przeżył swoje tsunami z Tośką włącznie. Kilka sekund kompletnego braku kontroli nad tym, co woda wyczynia i potem atak na kolejną falę. Magda zaproponowała mi szybki kurs udawania „bojki”, gdy nadchodzi fala. Pomogło ale na te mniejsze fale. Morze arabskie w Varkali na przy tych plażach spore prądy które potrafią nieźle zakręcić. Wielu odwiedzających te plaże opisują te radości plażowania. Tośka twierdziła, że nigdy nie została tak sponiewierana przez… Morze. Sam byłem świadkiem, gdy podniosła się po kolejnym tsunami i zobaczywszy pędzącą kolejną falę zwyczajnie uciekała na leżak. Jej udało się ta sztuka. Małemu blogerowi nie udawała się nigdy. Jest za słaby w nogach. Słowem było niezwykle pięknie. Cudowne słoneczka, nad którego skutkami czuwała Agnieszka. Nie nakremowani (ja lub Tośka) mieli zakaz wstępu do wody. Ale i tak, poparzony nosek Tośki dawał jej się wieczorem we znaki.
Późnym wieczorem, wróciliśmy do hotelu. Oczyściwszy się z piasku i słonej wody, podążyliśmy do naszych Tybetańczyków. Ci już w progu, zaproponowali nam te same miejsca, przy balustradzie. Po kolacji, pożegnawszy się (do zobaczenia za rok!) pospacerowaliśmy po kramach i bucikach, trzeba przyznać bardzo gustownych, jak na Indie (może dlatego, że Tybetańczycy wzięli tu we władanie handel). Poprzedniego dnia Tośka kupiła sobie sukienkę, z ceną wywoławczą 800 rupii. W efekcie zapłaciła 500, a dziś oddała ją do pierwszego prania, gdyż jest biała a ona chodzi w nie nieustannie.
Kilka słów o Varkali, bo warto napomknąć, że jest to niezwykłe miejsce wypoczynku, mało turystyczne, bez dyskotek, klubów nocnych, za to z dziesiątkami szkół yogi, gabinetów masażu. Z cudownie kameralną ciszą. Z każdej uliczki wychodzący biali uśmiechnięci ludzie w rodzaju „love and peace”. Miejsce odpoczynku, tu właśnie, zaproponował nam Włodek (nasz nieoceniony znawca Indii), twierdząc, że Goa, które my wybraliśmy, jest hałaśliwe i przereklamowane. Na Goa jadą Jacek z Magdą, tuż po naszej objazdówce. Opowiedzą, jak tam wygląda.
Niezwykłe miejsce. Nasz gospodarz opowiadał nam, o pewnych starszych anglikach, którzy przyjeżdżają do niego regularnie od kilkunastu lat na miesiąc lub dwa. Ba, gdyby mnie było stać, byłbym tu co roku.
Z Varkalą rozstawaliśmy się z nutką żalu. Jeszcze jeden taki dzień. To nowa twarz Indii!





