No i ruszyliśmy w góry. Rankiem, w niedzielę, pożegnaliśmy się z naszymi przemiłymi, katolickimi gospodarzami i popędziliśmy do Munnaru. Nieszczęściem naszej podróży są odległości, jakie pokonujemy. Łącznie mamy do pokonania ponad 3 tysiące kilometrów, a zważywszy na stan dróg tutejszych (wyjąwszy rzecz jasna autostrady), tu pokonanie kilkuset kilometrów zajmuje nam ładnych kilka godzin. Tego dnia dużo czasu spędziliśmy więc w samochodzie. Naszym celem było najwyżej położone miasto w Kareli, w stanie który aktualnie poznajemy.
Miasto położone na wysokości ponad 1800 metrów nad poziomem morza, nie wyróżnia się niczym szczególnym, gdyby nie fakt, że dookoła oczy cieszą przecudnie położone i znakomicie zadbane pola herbaciane. Podkreślam – zadbane, gdyby nie panowie w sukienkach i panie w swoich tradycyjnych sari, można by się zastanawiać, czy aby na pewno tu mieszkają Indusi. Mnie przypominało to do złudzenie wzgórza Kutaisi, które kilka lat temu zdobywaliśmy taksówką.
Biorąc pod uwagę zadbane pólka i generalnie infrastrukturę, powtórzę moje ulubione stwierdzenie w tych dziennikach podróży – to też oblicze Indii. Ile twarzy pokaże nam jeszcze ten kraj?
Po kilku godzinach podróży busikiem, z naszym Panem Prabhu, zmieniliśmy środek lokomocji, na coś bardziej „hardcorowego”. Zafundowaliśmy sobie trzygodzinną przejażdżkę po wsiach i wszelakich atrakcjach okolicznych, wynajętym jeepem. Trzęsło, rzucało, podrzucało. Tośkę posadziliśmy z przodu, bo to jej pierwszy taki przejazd. Ta zaś zamiast przeżywać i podskakiwać… prawie usnęła. Ładne widoczki, ciekawe miejsca i powrót na lanczyk. I tu nie pierwsza zresztą katastrofa komunikacyjna w barze. Szczytem niezrozumienia, było zamówienie dużej kawy z mlekiem. Zamiast tego, Agnieszka dostało wielki kubek gorącego mleka, dodam jeszcze, że w upalny dzień. Pewnie wyglądaliśmy po podróży jeepem, jak tubylcy, zakurzeni i spoceni. Indusi zaś pomyśleli zapewne, że mlekiem doprowadzamy tę cerę do tej nieprawdopodobnej białości. Tak, drogi czytelniku, śmiechem i – jak mawia Tośka – „bęką” reagujemy na te wszystkie zakręcone wpadki naszych nowych, kiwających się i wąsatych przyjaciół. Tośka dostała „zupę glut”, zwaną bulionem. Próbowała to doprawić, czym tam miała pod ręką. W efekcie skomponowała, znakomitą miksturę na pozbycie się chomika. Nie do zjedzenia.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy do miejsca naszego noclegu – View Valley Homestay, oddalonego kilka kilometrów od Munnaru, przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Mamy jakieś szczęście do katolików. Znów mieszkaliśmy w katolickim domu. Młodzi, przesympatyczni rodzice, trójka dzieci – syn i dwie śliczne córeczki. Zapoznawszy się z pokoikami, poczuliśmy się, jak u naszej pani Ani z Gliczarowa. Absolutna cisza, tylko ci „górale” jakoś tak dziwnie ubrani. I znowu potwierdziło się powiedzenie, nieodżałowanego księdza prof. Tischnera: „ludzie na wysokości powyżej tysiąca metrów, są lepsi”. Poszliśmy na maleńki spacerek, niemal żywcem wzięty z Gliczarowa. Po drodze nie było człowieka, który nie uśmiechnął by się do nas, czasem podszedł, zapytał o coś. Jak „rolnik Tomas” – niepozorny Indus w okularach, męczący ogromnie angielską mowę, ale gotowy tyle nam opowiedzieć, chcący nam pomóc we wszystkim, czego potrzebowalibyśmy. Zaprawdę na północy Indii nie spotkaliśmy tyle serdeczności.
Dojechaliśmy chyba do miejsca dla nieco wyalienowanych Indusów. Naród uwielbiający swój tłok, wręcz ocieranie się o siebie, tu postanowił sprzeniewierzyć się temu wszystkiemu, z czym kojarzą się Indie.
Kiedy wróciliśmy ze spaceru poprosiliśmy naszą Panią o herbatkę i kawkę i o jakąś kolację. Przestraszona, powiedziała, że ma tylko posiłek indyjski, bardzo ostry. Odrzekliśmy, że z największą przyjemnością zjemy, cokolwiek nam poda. Nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru. Nasze lokum było położone w absolutnym „nieindyjskim” odludziu.
Wypiwszy herbatkę, odświeżywszy kontakty wirtualne z rodziną, bo był niezły Internet, popędziliśmy na kolacyjkę. Zjedliśmy z absolutną przyjemnością i zapłaciliśmy za posiłek jakieś śmieszne pieniądze.
Rankiem śniadanie, krótkie pożegnanie i start na dół, po to by wjechać na nową górę, ale już do innego stanu. Ponownie cały dzień w podróży, z małym jednak ale…
Nasz Pan Prabhu, nas opuścił. Pilna sprawy rodzinne, nagła choroba brata spowodowała, że zmienił nam się kierowca. Pan Prabhu serdecznie ale jak najserdeczniej nas przeprosił, z całego swojego induskiego serca i przekazał nas w ręce Pana Kopala. Sympatycznego misia z wąsami. Ten popędził z nam dalej, do Ooty niezwykle popularną miejscowością górską wybudowaną w XIX wieku przez wycieńczonych upałami Brytyjczyków. Położenie wysoko w górach sprawia, że panuje tu przyjemnie chłodna temperatura latem oraz nieprzyjemnie chłodna zimą. Okoliczne góry są bujnie porośnięte roślinnością, w tym także krzewami herbacianymi, gwarantują nieprzeciętne widoki. Po drodze chcieliśmy jeszcze zatrzymać się w jednej z miejscowości, nieco poniżej, po to by pociągiem dojechać do tegoż Ooty, ale… nie zdążyliśmy prze korki. Pan Kopal solennie obiecał za to, że następnego dnia załatwi nam przejazd tymże pociągiem. A Panu Kapalowi należy wierzyć.
O kilku godzin marzniemy. Temperatura dziś wieczorem nie przekracza ok. 10 stopni a spaść ma jeszcze niżej. Tubylcy – a więc Indusi, wyglądają koszmarnie, w śmiesznych czapkach alb zakapturzeni, w jakiś kurtkach. Niczym nasi bezdomni. Mieszkamy na wysokości 2.240 km nad poziomem morza. Mała zadyszka podczas jakiegoś podejścia potwierdziła wysokość. Nasz hotelik nazywa się Colonels Inn, jest nieco przechylony (ale to szczegół). Magdy błędnik wyczuł bezbłędnie tę wadę konstrukcyjną.
I znowu zaskakuje nas swoją gościnnością, ciepłem i serdecznością, mimo że witają nas panowie w czapkach i kurtkach. I znowu żałujemy, że zostajemy tu tak krótko, tylko jedna noc. Cudowna okolica, bajeczne widoki.
(zdjęcia później)