Dzień miał zacząć się wcześnie, tak zarządził Pan Prabhu. No więc zwlekliśmy się z łóżeczek koło siódmej, by razem z indyjskim skowronkiem zamówić u naszych hinduskich restauratorów hotelowych: jajka lub omlety. A, że niedziela, zabrakło w kuchni kobiety, zaś człowiek, który przyjmował zamówienia wyglądał, jak oderwany od rikszy, poszło nieco oporniej niż myśleliśmy. Kobieta potrzebna była głównie do tego, by przyrządzić omlet z czymś więcej niż jajkiem. Anglojęzyczna obsługa zaś musiała zrozumieć, że jajka mają być ugotowane. Tak więc czekaliśmy na śniadanko przeszło… godzinę. Pan Prabhu z nami my zaś po raz kolejny utwierdziliśmy się, że jesteśmy w Indiach. Tu bookingowe gwiazdki i opinie mają zupełnie inną wartość, niż można by sądzić.
Ruszyliśmy z naszego hotelu. Naszym pierwszym celem przystankowym miała być świątynia Sri Ranganathaswamy, w Tiruchchirappalli (w skrócie Trichy). Pięć godzin jazdy. To nasz pomysł. Ale i nasza chęć zobaczenia najniezwyklejszych miejsc południa Indii.
Przystanki w sumie były dwa. Jeden z powodu niestrawności Magdy. Drugi z powodów konsumpcyjnych. O pierwszym nie będziemy się rozpisywać, bowiem każdy z nas może już niebawem czegoś podobnego doświadczyć. Drugi przystanek wart jest krótkiego opisu. Bar był przydrożny, przypominający nasze bary mleczne. Weszliśmy. Cała sala Hindusów jedzących rękoma. Menu w ich języku. My trochę mało ogarnięci, ale wzbudzający zainteresowanie. Jeden z obsługujących natychmiast się nami zainteresował. Kazał streszczać się jakimś biedakom, jedzącym przy najbliższym pięcioosobowym stoliku, bo przecież my mieliśmy tam usiąść. Można domniemać, że taaakich gości, mury tego baru mlecznego al ’la hindi, nie widziały. Usiedliśmy i drobna konsternacja. Co zjeść? My, z Tośką obstawiliśmy zupy. Ja – grzybową, Tośka pomidorową w połączeniu z pitą z masłem. Pozostałą część grupy wybrała jakieś maczanki ryżowe, o różnych smakach i różnych stopniu ostrości. Obsłużeni – iście po królewsku. Natychmiast poczuliśmy się zapiekowani serdecznością i gościnnością. Ryżu pod dostatkiem, znakomitej jakości. A za pięcioosobowy obiad (wegetariański, ku radości Tośki) zapłaciliśmy równowartość mniej więcej 10 USD. Co prawda zamieniłem się na zupki z moją najlepszą chrześnicą, gdyż kolendra nie należy do moich ulubionych ziół.
Wychodząc, a jakże zaczepiło mnie dwóch radosnych „kiwaczków” i wypytali o to skąd jesteśmy, dokąd jedziemy i generalnie, czy jesteśmy szczęśliwi.
Spóźnieni podążaliśmy do naszej świątyni. Tam zaś niespodzianka. Spotkać i przewodniczyć po świątyni miał nam gospodarz naszej tegorocznej wizyty w Indiach. Po przyjeździe okazał się, że Padmini Ramkumar, jest po prostu … kobietą. Miłą, przyjazną Hinduską, która miała nas oprowadzić po największej hinduskiej świątyni, poświęconej Bogu Wisznu. Kompleks świątynny Sri Ranganathaswamy składa się dziewięciu, zawierających się kolejno w sobie prostokątów wyznaczonych wysokim murem, na którym wybudowano wielkie wieże. Główna świątynia znajduje się w najbardziej wewnętrznym prostokącie i dotarcie do niej może być bardzo trudne ze względu na tłumy pielgrzymów, którzy marzą o tym samym. Cały obiekt uznaje się za największy kompleks świątynny na świecie. 700 letnia sala 1000 kolumn to ogromny płaski dach wsparty na 953 granitowych filarach. Nie mogło w niej zabraknąć różnorakich kapliczek i posążków, z którymi wiążą się różnorakie obrządki i zachowania pielgrzymów.
Ogólne wrażenie – przytłacza. Są święta, gdzie przybywa tu ponad milion pielgrzymów. Pani przewodniczka, ciekawie acz w skrócie. Tłumaczyła nam istotę hinduizmu, opowiadając o trzech najważniejszych Bogach tej religii. Brahma jest twórcą okresów świata (kalpa), Wisznu jest konserwatorem tego świata, Śiwa zaś doprowadza pod koniec każdej kalpy do jego zagłady.
I tak to istnieje sobie religia, a na pytanie jak stary jest Hinduizm, nie potrafiła odpowiedzieć. Na pewno kilka tysięcy. Opowiedziała za to o wielu innych rzeczach. Gdy reszta grupy pobiegła, na bosaka rzecz jasna, pobiegać i pofotografować owe ponad 60 hektarów świątynnej powierzchni, ja oszczędzając przy tym swą niebiańską stópkę, pogadałem sobie chwilką z Panią Padmini.
O bardzo istotnej różnicy między południem a północą Indii opowiedziała moja rozmówczyni. Turyści, którzy zjeżdżają z tutaj z północy, już po trzech dniach pobytu na południu, rozmawiają już nawet spokojniej. Mówią wolniej, inaczej niż… Tośka. Pan Prabhu, za każdym razem żegnając się z nami żartuje do niej. Pamiętaj – mów wolniej.
Do hotelu BG Residency, w mieście Madurai dojechaliśmy już o zmroku, około 20. Względne pokoiki mają nam posłużyć na dwa dni i dwie noce. Potem ruszyliśmy w miasto poszukać czegoś do zjedzenia. I powtórka z popołudnia. Znowu znaleźliśmy bar mleczny, znowu świetna i miła obsługa. Znowu śmieszna cena. Tym razem za to pokusiliśmy się jeszcze o lody.








