kompleks świątynny i jajka na śniadanie…

Poranek w Vinodhera Guest House w Mahabalipuru przywitał na słoneczkiem. Nie bez przyczyny wspominam o owym słoneczku, gdyż dnia poprzedniego, małżonka małego blogera zwyczajnie marzła. Pokazując mi na dowód swoje zimne dłonie. Trochę dlatego, bo dużą część dnia spędziliśmy w klimatyzowanym samochodzie, trochę bo po prostu zmęczenie.

W sobotę mieliśmy za to pierwszy raz, kiedy to spociliśmy się wszyscy!

Po typowym europejskim, a więc jajecznym śniadanku, pobiegliśmy w miasto, do naszego kierowcy. Naszym celem było zwiedzenie kompleksu świątynnego, z którego słynie to miasto. Mieszczą się w tu liczne świątynie i zabytki rzeźbiarskie z czasów dynastii Pallawów z VII-VIII w. Ich państwo, nastawione na handel i ekspansję morską w Mahabalipuramie miało swój główny port. Na jego potrzeby, jako latarnię morską wykorzystywano świątynię Olakaneśwary, zbudowaną na wysokiej skale w VIII w. Na jej płaskim dachu rozpalano ogień, aby określać statkom położenie portu.

Do ciekawych świątyń należy tzw. mandapa Kryszny oraz Pięć Wozów – kompleks pięciu świątyń typu ratha, nazwanych imionami pięciu braci Pandawów. W rzeczywistości są to świątynie śiwaickie. Wykuto je wszystkie z jednego bloku skalnego. Innym ciekawym obiektem jest nadbrzeżna świątynia Śiwy, otoczona dziesiątkami posągów jego wierzchowca, byka Nandina.

Najbardziej znanym obiektem całego zespołu jest ogromna płaskorzeźba Zesłanie (Narodziny) Gangesu – Gangawatarana. Ma ona 10 m. wysokości a 30 długości. Przedstawia moment sprowadzenia na wysuszoną ziemie rzeki Ganges na skutek modlitw Ardżuny. Rzekę na płaskorzeźbie wyobrażał strumień wody płynący szczeliną przez całą wysokość płaskorzeźby do zbiornika. Dziś szczelina jest sucha. W kierunku tej strugi skierowane są wszystkie wyrzeźbione istoty, przy czym szczególnym artyzmem odznaczają się wizerunki zwierząt. Kompleks w Mahabalipuram znajduje się od roku 1984 na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Upał, mnóstwo Hindusów i bilety wstępu: dla tutejszych 30 rupii, dla turystów 500. Wszystko to mogło zniechęcić na dzień dobry naszą silną, nie tylko liczebnie grupę. Nic takiego jednak nie miało miejsce. Dzielnie, z zainteresowaniem „zaliczyliśmy” tutejsze dziedzictwo UNESCO i koło czternastej wróciliśmy do hotelu, by wziąć prysznic i pomyśleć o jakimś „lanczyków”. Pan Prabhu próbował na rzecz jasna polecić, jego zdaniem, dobrą restaurację  z owocami morza. Tak się jednak składa, że wyczuliśmy niecną nagonkę, jaką próbował uskutecznić Pan Prabhu – to po pierwsze. Po drugie zaś nikt nie ma takiego nosa, by instynktownie odnajdywać w gąszczu restauracyjnych przybytków, tę właściwą, a do tego jeszcze polecaną prze Tripadvisora, jak moja małżonka. Jeszcze wczoraj wypatrzyła tę właśnie, kierując się chyba buddyjskimi flagami modlitewnymi.

Tu też dokonała się nasza konsumpcja. Co prawda wchodząc tam zostaliśmy ostrzeżeni, że „to potrwa”. Zdjęliśmy jednak buty, zasiedliśmy i czekaliśmy. Usadowiliśmy się na piętrze, na tarasie, skąd mieliśmy wspaniały widok na gwarną ulicę. Czekaliśmy, ale było warto! Każdy z nas jadł co innego. Cudownie kiwający głową kelner radował oczy nas wszystkich. Tośka pierwszy raz zobaczyła dokładnie, co oznacza hinduskowe kiwanie główką. A czynią to niekiedy tak rozkosznie, że wspólnie wybuchamy śmiechem w takich momentach, zaś obserwowana główka uśmiecha się i kiwa jeszcze mocniej.

Objedzeni, powędrowaliśmy na tutejszą plażę. Miasto bowiem jest cudownie położone przy zatoce bengalskiej. Doszliśmy do plaży a tam… ludzie, łódki z rybakami dostarczającymi świeże owoce morza do pobliskich knajp, a pośród wszystkiego krowy opalające się na plaży. Jedna wyczuła zapewne moje wiejskie pochodzenie. Z trudem się od niej odczepiłem. Zaczęła mnie gryźć, to znów lizać. Zainteresowana była również moim plecakiem. Nie wiedziałem jak zareagować. Za znieważenie krowy można trafić tu do więzienia lub przynajmniej otrzymać karę dożywotniego zmywania naczyń.

Po plażingu włączył się nam szwędający. Postanowiliśmy wstąpić do dzielnicy rybaków, popatrzeć jak żyją, pozaglądać im w okna i podokarmiać cukierkami przywiezionymi z Polski tutejsze dzieciaki. A, że byliśmy nie lada atrakcją (nie chwaląc się, ja największą), cukierki zginęły w mgnieniu oka. Dzieciaki poprzybijały nam piątki, lub zawstydzone wypowiedziały „thank you”. Potem kawusia w naszej kafejce, jak szklaneczka znakomitej herbatki imbirowej i … pora zasiąść do bloga.

zainteresowanie naszym kawkowaniem
Tośka wie gdzie odpoczywać
I ma szereg… fotograficznych propozycji
Ten kamień w tle nie wiadomo jak się tam znalazł i nikt od wieków nie wie, jak go stamtąd ruszyć. Więc stał się zabytkiem UNESCO