…koleją przez góry

Zawsze i ja i towarzysze podróży, mamy swój moment przesilenia. Kiedy to cały kontekst pobytu w Indiach trafia szlag. Pobyt w hotelu, obsługa i wszystko co z tym związane przechodzi ludzkie pojęcie. Kiedy się np. prosi kogoś z obsługi hotelu, że nie mamy np. ręczników, mydła etc. Tymczasem oczy błądzące za rozumem owego „boja hotelowego”, mówią jedno: nie rozumiem, nie wiem co do mnie mówicie. No i przynosi, jedno… mydełko. Wtedy przypominamy mu, że miały być dwa. Przynosi drugie. Nadszedł więc moment przypomnienia mu o ręcznikach. Po kwadransie przynosi kilka serwetek, mówiąc, że nie ma papieru toaletowego. Po mniej więcej godzinie dochodzimy do porozumienia.

Wtedy przypominamy sobie o zasadach naszego Włodka; walić w te głupie łby – twierdził stanowczo. On tak robił. Kiedyś byliśmy świadkiem, jak zbeształ gościa w tuk tuku, który chciał nas naciągnąć. Po minucie argumentacji Włodka, kierowca chodził, jak w zegareczku.

No więc są takie momenty, które równie szybko przychodzą, jak mijają. To są Indie, moi drodzy! Odpowiadamy sobie sami, że nie ma sensu wymagać europejskich standardów. Zresztą, po chwili oczy nasze przykuwa już coś nowego, fajnego. Coś, co znowu każe myśleć o Indiach w sposób pozytywny.

Zmarzłszy okrutnie w Ooti, wyruszyliśmy przed ósmą, po śniadaniu na tutejszy dworzec kolejowy. Nasz kierowca, Pan Gopala, chcąc się wykazać, postanowił jednak wsadzić nas w pociąg do Coonoru. I dokonał niemożliwego. Pan Gopal, to kierowca z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem obwożenia białasów po Indiach. Choć, jak sam twierdzi, ludzie z Polski trafili mu się po raz pierwszy.

Jeden człowiek, może nabyć tylko cztery bilety na pociąg. Generalnie, aby przejechać się w Indiach pociągiem, trzeba mieć nie lada farta. A żeby nabyć jakiś bilet siedzący, jeszcze większego.

Z tzw. bydlęcym miejscem, jest nieco prościej. Takie oto bilety zakupiliśmy. Zgodnie z krótką instrukcję, na peronie należało być pół godziny przed odjazdem. Tak też byliśmy. Toalety, kilka fotek, na starym brytyjskim dworcu kolejowym. W końcu ustawiliśmy się w odpowiednim sektorze. My dla tych, bez rezerwacji. Należało stanąć za linką i czekać. Pociąg wjechał punktualnie, pół godziny przed odjazdem. Kierownicy pociągu rzetelnie powciskali wszystkich do wagonów. Nam udało się znaleźć miejsca siedzące, koniecznie przy oknie. Pociąg miał przede wszystkim walor widokowy. Przejeżdżał przez piękne góry, poprzecinane połaciami pól herbacianych.

Rzecz jasna, byliśmy jedynymi białymi w naszym wagonie. Kilka fotek, z tzw. „partyzanta”, wiele spojrzeń i wreszcie, jak to na ogół bywa pierwsze pytania. Na początek nieśmiałe. Potem już rozmowa, fotki, bez żadnego skrępowania. Uśmiechy i wiele sympatii. Trafiła nam się grupka studentów z Bombaju, odwiedzających ten rejon swojego kontynentu. Jakież było ich zdziwienie, gdy opowiedzieliśmy w ilu miejscach w Indiach już byliśmy. Nim się zorientowaliśmy byliśmy już na miejscu. Miła odmiana, i znakomity kontakt z ludźmi z wagonu.

Na stacji docelowej czekał już zadowolony z siebie Pan kierowca Gopal. Podziękowaliśmy, a jakże, było świetnie. Szybko zapomnieliśmy o porannym chłodzie. Słoneczko w kilka godzin poczęło pieścić nas swoimi promieniami.

Ruszyliśmy w dalszą podróż. Naszym punktem docelowym miał być dzisiaj Mysuru. Po drodze zatrzymaliśmy się znowu na dwugodzinny rajd jeepem po parku narodowym. Sami wymyśliliśmy sobie ten punkt programu. Pamiętaliśmy z Azja Ekspres, że był to park pełen zwierzyny, niemal podchodzącej pod obiektywy aparatu. My mieliśmy zapewne pecha. Kierowca terenówki, którego wynajęliśmy dwoił się i troił, by nam cokolwiek pokazać. W efekcie, znacznie więcej zwierząt zobaczyliśmy z powrotem wsiadłszy do naszego busika, ruszając dalej do Mysuru. Słonie z małymi, małpy, całe stada saren (ale tych tutejszych), pawie płci obojga, to wszystko widzieliśmy nie z „jeep safari”, ale jadąc zwyczajnie, drogą przez park.

Zatrzymaliśmy się na obiad, w restauracji wystylizowanej na grotę skalną dla tygrysa. Cały ten park, żyje zapewne z mitu, że żyje tu tygrys. Tysiące ludzi zjeżdżają więc tu, ale zapewne nikomu nie udało się zobaczyć choćby tygrysiego kociaka. Pękaliśmy ze śmiechu widząc grotę – restaurację. Ogromna bryła wykonana z jakiegoś plastiku, czy innego tworzywa, a w środku głównie my, próbujący wytłumaczyć kelnerowi nasze zamówienie. A szczytem niezwykłości był pewien człowiek, który wyszedł sobie z tutejszej kuchni, w szpanerskiej, skórzanej, czerwonej  kurteczce, a za nim … nie pies, nie kot, ale mała koza, lub owca. Szła za nim krok w krok, pobekując od czasu do czasu. Mało nie pokrztusiliśmy się ze śmiechu. Najdziwniejsze było też to, że nikt z obecnych nie widział w tym nic niezwykłego. Wszyscy obserwowali nas śmiejących się i fotografujących niezwykłą scenę.

Pod wieczór dojechaliśmy do naszego hoteliku. Nie bez problemów. Nasz miał w nazwie słowo Comfort. Szybko okazało się, że większość hoteli w okolicy ma w swojej nazwie Comfort. Zaś każdy kogo pytaliśmy, wskazuje nam inny komfort. W końcu dojechaliśmy. Nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze rozpakować a już trzeba był nam na nowo znosić walizki. Kolejny dzień miał przynieść wiele, głównie kulturalnych atrakcji.

…kiedy kurczaczek jest „spajsy”…
Indusi się myjący
Nie wysiądę i już!
Przerwa na kawusię
Zakład szewski
Sok z trzciny cukrowej
Jacek udzielający obszernego wywiadu
600 schodów do przejścia
Produkcja cukru trzcinowego
Nasz kierowca Gopal
Nasi gospodarze 2400 n.p.m.