Ten wyjazd planowaliśmy od dość dawna. Nawet nie wiem, czy pomysł nie zrodził się, kiedy wróciliśmy pierwszy raz z Indii. Wtedy to najlepsza z żon, zamyśliła zabrać Tośkę do Indii w prezencie urodzinowym. Do Indii południowych. Te północne zaledwie tknęliśmy kilka lat wcześniej. Piszący te słowa bloger, podróżnik małej wielkości nabrał wówczas swoistej sympatii do tego kraju. Był to pierwszy kontakt, z tak dalekim i tak odmiennym azjatyckim krajem. Każda kolejna podróż do dalekiej Azji, była w jego wyobraźni porównywana do wyprawy indyjskiej. I co tu dużo mówić, gdzieś rodziło się pragnienie, marzenie jakieś powrotu. Powrotu dojrzalszego, któremu towarzyszyła refleksja, że znam oto podstawy zasad panujących w tym kraju, znam bród, znam smród, ale znam i piękno tę niezwykłość i tajemniczość Indii, której nawet Pan Wojtek Jagielski nie zamierza wciąż opisywać, mimo że, jak twierdzi, niema każdy urlop spędza z rodziną, właśnie w Indiach.
A, że piszę te słowa z hotelu Vinodhera Guest House z Mahabalipuru, znaczy to, że plan się ziścił i jesteśmy tam, gdzie jesteśmy.
Dokładnie 25 stycznia, a więc w dniu 18. urodzin najlepszej chrześnicy, wsiedliśmy w Gdańsku, wspólnie z Magdą i Jackiem na pokład samolotu królewskich linii Holandii, by wylądować w Amsterdamie. Stamtąd zaś już prosto, po kilkunastu godzinach lotu znaleźliśmy się w Bangalore.
Z Bangalore rozpoczęliśmy naszą podróż po tej części Indii. Długo planowaliśmy naszą podróż, wspólnie z naszymi przyjaciółmi. Dobieraliśmy przewoźnika, wybieraliśmy hotele, planowaliśmy trasą. Wreszcie padło na South India Tours and Travels. Miesiącami korespondowałem z Panem Padminim Rankumarem., by ostatniego dnia przed wylotem przeczytać, że naszym kierowcą będzie „Mr. Prabhu”, który będzie czekał na nas na lotnisku.
Czekał przeuroczy Pan Prabu i dłuuuugo czekał. Nie dość, że samolot miał opóźnienie, to jeszcze Jacek zgubił na lotnisku bluzę. Czekaliśmy na jej cudowne odnalezienie, przeszło godzinę. Bo do Indii trzeba się przyzwyczaić, Indie trzeba pokochać tak jak Bridget Jones – taką, jaka jest. Do ich organizacji, do szybkości działania nie jeden Europejczyk nie da się przekonać nigdy.
W konsekwencji do dwóch pokoi w hotelu UT Elegance, zakwaterowaliśmy się po drugiej w nocy.
Koło pół do ósmej musieliśmy już być na nogach, by wyruszyć w długą podróż, w busiku Pana Prabhu, do Mahabalipuru. W nim rzecz jasna podsypialiśmy wszyscy. Fotografując nawzajem swoje jamochłonowe wyrazy twarzy podczas snu. Tośka była najwdzięczniejszym obiektem.
Z Bangalore uciekaliśmy, bo to żadne Indie. To taka indyjska dolina krzemowa, miast nowe i bardzo rozbudowujące się. Ani klaksonu, ani tłumów oliwkowych mężczyzn z wąsami, ani niczego, z czego znaliśmy Indie. Nawet Magda twierdziła, że usnęła nad ranem dopiero wtedy, gdy gdzieś w przestrzeni , za oknem usłyszała klaksony.
Rano śniadanko, typowo hinduskie rzecz jasna. Widok Pani pakującej sobie rękami do ust porcję ryżu z sosem carry, upewnił nas. Tak, to jednak były Indie.
Z każdym kilometrem, a zwłaszcza wtedy, gdy zjechaliśmy z autostrady i mijaliśmy wioseczki i miasteczka, spływał miód na serce małego blogera. Indie się nie zmieniły. Z okien, z wolna poruszającego się samochodu obserwowałem sielskie, codzienne życie Hindusów. Ich zlewkę na wszystko, ich śmietniska, ich kiwające główki, ich spokój wreszcie. Krowy przechadzające się, tam, gdzie mają ochotę, kozy i ich pasterzy z kijami, na chudych nóżkach, w turbanach i w wysoko podkasanych sarongach. A co ważne, prawie całą podróż, nie zobaczyliśmy ani jednej bladej twarzy.
Kiedy przybyliśmy na miejsce do hotelu, po piątej po południu, rozpakowaliśmy się na całe dwie noce wyruszyliśmy w miasto, chcąc coś przekąsić.

