Czas spotkać się z Boginią Kumari a potem zjeść rybę…

Wczoraj, wracając ze świątyni Mudarai okrężną drogą, trafiliśmy na sporą grupkę ludzi, którzy wystawili sobie plastikowe krzesła o rozsiedli się tuż przy chodniku. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał rozpocząć się jakiś seans lub inne widowisko uliczne. Śmieszności całej sytuacji dodawał fakt, że siedzenie o tej porze przy ruchliwej ulicy, było no… mało ciekawe. Obaj z Jackiem zastanawialiśmy się, w jakim celu ci ludzie siedzą. Dopiero po dojściu do naszego hoteliku, zorientowaliśmy się, że wystawili sobie swoje fotele, po to by posiedzieć naprzeciwko świątyni, która notabene była zamknięta. Pokontemplować – zwyczajnie. Tacy oto są Hindusi.

Obsługa naszego „hoteliku robotniczego”, w kwestii śniadań jest zwyczajnie niedoceniana. Punkt 7.30 zeszliśmy na dół. Minutę po tym otrzymaliśmy kociołek z jednym z sosów. Zaraz potem liść z pozostałymi ryżowymi papkami i chrupiącym, smacznym naleśnikiem – dosa. Potem, Pan kiwający upewnił się cztery razy, że chcemy kawy bez cukru, by na koniec i tak podać cztery kawy z cukrem. Nawet już nie mamy ochoty się kłócić, czy nie daj boże awanturować. Powtarzamy sobie: To są Indie, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I uśmiechamy się do nich.

I tak to spałaszowaliśmy tutejsze wegańskie śniadanko i podążaliśmy dalej, z Panem Prabhu, w naszą podróż po Indiach. Dziś naszym celem było miasto Kanyakumari.

Jakieś pięć godzin w samochodzie, z przerwą na jedno siusiu. I tak, większość wycieczki, czas podróży spędziła w pozycji „jamochłonowego spacza”.  Dominuje w tej konkurencji Tośka. Dosypia, odsypia i szuka najwygodniejszej pozycji.

Kanyakumari jest najbardziej na południe wysuniętym miejscem Indii, to sam koniuszek subkontynentu. W tym małym miasteczku do odwiedzenia jest przede wszystkim interesująca, choć niekoniecznie piękna świątynia Kumari Amman (mężczyźni wchodzą z nagim torsem) oraz dwie niewielkie skaliste wysepki położone kilkaset metrów od brzegu. Na jednej z nich znajduje się Vivekananda Memorial, duże mauzoleum upamiętniające tego hinduskiego reformatora, a na drugiej, imponująca, ponad czterdziesto-metrowa statua przedstawiająca starożytnego świętego Thiruvalluva. Na brzegu, bez trudu można jeszcze znaleźć dość efektowny katolicki kościół, charakterystyczne jest w nim to, że w środku nie ma żadnych ławek, wierni siadają bezpośrednio na posadzce, tak jak w świątyniach hinduistycznych.

Mówi się, że Kanyakumari jest miejscem, w którym spotykają się trzy morza: Zatoka Bengalska, Morze Arabskie oraz Ocean Indyjski. Wiosną, można nie ruszając się z miejsca podziwiać wschód i zachód słońca nad morzem.

Nasz hotelik Temle Citi, to pierwszy z gwiazdkami tripadvisora, na naszej trasie. Wchodzimy do łazienki, a tam, trudno było nam uwierzyć: prysznic oddalony od zlewu i toalety. Jedno wielkie WOW. Do tej pory prysznic montowany był pomiędzy zlewem a toaletą lub tuż za nimi. Papier toaletowy nie miał nigdy szansy ocaleć, gdy ktoś zbyt pochopnie decydował się na prysznic. O jakieś kotarce zakrywającej prysznic, nie ma mowy. Hinduscy projektanci wnętrz nie uważają tego elementu wystroju za zbyt ważny.

Krótkie rozpakowano, gdyż to tylko na jedną noc. I już startujemy na miasto ogarniać jakiś „lanczyk”. Jako, że miasto nad morzem, Tośce zamarzyły się dziś owoce morza. Spałaszowała więc krewetki na czosnku, z nanem (rodzaj pieczywa). Potem Morze/zatoka i spacer. Decydujemy także dostać się na wysepkę nieopodal, by obejrzeć skarby duchowe tego regionu. Podczas kilkuminutowej podróży promem, też jesteśmy w centrum uwagi. Co odważniejsi pytają nas, skąd jesteśmy, czy moglibyśmy zrobić sobie z nimi „selfie”, albo po prostu, jak mi na imię. Wielu dziękuję: „…Nice to meet You…”. Jest zwyczajnie miło.

Na wyspie jest świątynia z odciskiem stopy bogini Kumari. To taka żyjąca Bogini, na punkcie której szczególnie Hindusi nepalscy mają fioła, a piszącego te słowa blogera doprowadza do szału. Odwiedziliśmy wieczorem świątynię Amman, poświęconą tejże świątyni. I zgodnie stwierdziliśmy, że to jakaś sekta naciągaczy… a jak zobaczyli jeszcze nas – białasów w kolejce do wejścia, zaczęli a to wciskać na kwiaty za „co łaska”, a to namawiać nas na jakieś dary, a to znów kazali Jackowi zdjąć koszulę…

Miłym, a nawet szczególnie miły miejscem był pokój medytacyjny, do którego można było cichuteńko wejść i dołączyć do medytacyjnego wypowiadania świętej sylaby Hindusów „OM”.

Wróciliśmy tym samym promem, otoczeni wianuszkiem gapiów i sympatyków. Jedna matka uparła się, by Tosia wzięła na ręce jej dziecko. Po minucie dziecko zaczęło płakać i wyciągać rączki do mamy. Skończyło się więc tylko na wspólnym zdjęciu.

Ostatnim punktem wieczoru był zachód słońca. To szczególne w Indiach miejsce –  południowy kraniec. Miejsce, w którym spotykają się trzy wielkie zbiorniki wodne. Zachód słońca nie oczarował nas swym pięknem, był raczej miły towarzysko.

Oczarowała nas za to ryba, którą spożyliśmy, wracając wieczorem do hotelu. Obskurne garkuchnie, naprzeciwko hoteli zapraszały gości, zapowiedzią świeżej, smażonej na głębokim oleju rybie, świeżutkiej, zapewne złowionej w ciągu dnia. Do tego mocno przyprawiona, w indyjskiej masali i tym, co akurat miał pod ręką gospodarz „baru”. Do odważnych świat należy, zamówiliśmy 4 porcje (Tośka zrezygnowała). Jedna, spora ryba, to koszt rzędu 6 złotych.

Zaszaleliśmy!

Po dobrych kilkunastu minutach pierwsi szczęśliwcy pałaszowali swoją rybę. Tośka zaś podskubywała to ode mnie, to od Agi. Wreszcie poprosiła o swoją porcję. Gospodarz – „smarzyciel” dopytywał tylko, czy smakuje i kiwał swoją poczciwą starą głową. Co było powiedzieć – prawdę. Jedna z najlepiej podanych ryb, jaką jadłem. Podziękowaliśmy po tamilsku – „nandii” a to szczególny wyraz uznania dla gospodarza.

Poszliśmy szykować się do porannego wyjazdu, a może wcześniej uda nam się wstać i popatrzeć na wschód słońca, a może nawet uda się pomachać Sri Lance ( leżącej o krok)? Nie wiem. Wiem na pewno, że z rana jedziemy na plażowanie!!!!

Rybkę podano
W oczekiwaniu na zachód słońca
Promem na wyspę
Tośka i maleńki hindus