świątynie Paganu i nie tylko

Do Pagau dotarliśmy wieczorkiem. Z samochodu, który nas podwoził z przystani o zmroku (tym, którzy czytają to po raz pierwszy wspominam, że wieczór i zapad zmroku to godzina 18 p.m.). Rozpakowanie i kolacja. Na kolacji skupmy się troszkę. Kosztujemy po troszeczku kuchni Myanmaru, z różnym skutkiem niestety. Moje kubki smakowe, nieco zżarte przez doprawione i pikantne smaki Tajlandii i Indii nieco straciły swą wrażliwość, na delikatność i subtelność birmańską. Wszystko wydaje mi się niedoprawione, metce, nieostre. Szczęśliwym bywam, gdy w karcie dań znajdziemy dania tajskie. Tak było i w Peganie, gdzie spędziliśmy w sumie dwie noce. Dwie różne restauracje. Pierwsza, z kelnerem numer 007, mówiącym po angielsku, jak ja po chińsku. Mimo, że Pagan to cacko i najchętniej odwiedzane przez turystów miejsce w Birmie. Kiedy już doszliśmy do porozumienia w kwestii zamówienia, które okazało się niczego sobie, to prawdziwym majstersztykiem księgowo ekonomicznym było rozkminienie rachunku. Kelner o numerze 007, był przy nas w sumie z 10 razy, za każdym razem coś zmieniając, lub tłumacząc naszej grupie. Który bazgroł to piwo, a który koktajl. Drugiego dnia wybraliśmy knajpkę polecaną. I nie żałowaliśmy. Smacznie, szybko i profesjonalnie.

Wróćmy jednak do Paganu. Przyjechaliśmy to bynajmniej nie po to, by żreć, ale po to by zwiedzać niezwykłe zabytki – świątynie. Teren o powierzchni ponad 100 tysięcy metrów kwadratowych pokryty jest przez zabytki. O najwyższej wartości, nie tylko dla Birmańczyków, ale i wszystkich miłośników wschodu. Niektórzy, wytrawni twierdzą, że znajduje się tu około 8 tysięcy zabytków. Swój rozkwit Pagan przeżył pomiędzy X, a XIII wiekiem, kiedy zamieszkiwały go pierwsze birmańskie ludy. Samo miasto stanowiło swoistą stolicę regionu. Budowane na potęgę świątynie i inne zabudowania religijne zachowały się w świetnym stanie do dziś, ciesząc oko podróżnych z całego świata. Większość turystów zaczyna zwiedzanie od ruin Ananda, po wschodniej stronie murów starego miasta. Świątynia została zbudowana w 1091 roku i jest uznawana za majstersztyk architektury Mon. Wśród tych, które obejrzeliśmy była również świątynia Shwezandaw, skąd rozpościera się wspaniały widok na zabytkowe budowle. W efekcie zobaczyliśmy: świątynię Ananda z XII w. z czterema złoconymi posągami Buddy – moim zdaniem najpiękniejszą, lśniącą od złota pagodę Shwezigon – wzór dla późniejszych budowli sakralnych w Birmie, świątynia Hilominlo z pięknymi rzeźbieniami oraz największa masywna świątynia Dhammayangyi wzniesionej z cegły.

Późnym popołudniem, znaleźliśmy jeszcze czas, by zajrzeć do jednej z wiosek w Bagan, gdzie popatrzyliśmy na mieszkańców,  zobaczyliśmy jak żyją i mieszkają. A wszystko dzięki jednej rezolutnej dziewczynce, która oprowadzała nas po swojej wioseczce, prowadząc nas głównie do tych miejsc, gdzie mieliśmy niepowtarzalną szansę zostawić ze swojego wielkiego bogactwa.  Tu i wszędzie potem bardzo cennym atrybutem turysty są cukierki, których i my nawieźliśmy klika paczek. „Sprzedajne” birmańskie dzieci, w zamian za cuksa pozowały do najsłodszych fotek  Odwiedziliśmy też jedną z manufaktur wyrobów z „LAKI” – Pagan słynie z pięknych rękodzieł tej sztuki rzemieślniczej.

Cały kompleks wpisany jest oczywiście na listę zabytków UNESCO. Nie zawsze tak, było. Wielcy generałowie, którzy wiedzieli, co jest dobre dla Birmańczyków i ich spuścizny kulturowej ogłosili, że sami będą odrestaurowywać stupy i świątynie. Wtedy UNESCO, powiedziało: spoko, to radźcie sobie sami. Do dziś widać kilka świątyń „poprawionych” generalskim okiem. Obraz nędzy i rozpaczy, nawet dla przeciętnego znawcy architektury. W efekcie UNESCO wróciło, do firmowania swoim logo tego terenu. Mają jednak kilka wymogów, które Birmańczycy muszą spełnić. Na przykład pozbycie się z terenu bezpośrednio sąsiadującym ze największymi i najpiękniejszymi świątyniami, kompleksu hoteli, nawet tych najbardziej ekskluzywnych.

Przewodnik o pięknie brzmiącym imieniu „su su”. Został nam przydzielony, by zapoznawać nas z wiekową sztuką Birmańską. Razem z nim odwiedziliśmy rankiem tutejszy targ. Jakież to cudowne przyjcie. Gdzież indziej można zasmakować prawdziwego birmańskiego życia. Popatrzeć na ich buzie, wsłuchać się w ich rozmowy. Popatrzeć, co sprzedają, co kupują. Pobyć częścią tej rynkowej wspólnoty.  Nasz Su su z unikatowością, cierpliwością i niezwykłością pokazał nam targ, z jego uliczkami a potem wybrane świątynie.  Nie sposób bowiem zajrzeć do każdej, przy każdej się zatrzymać i poszukiwać się unikalnego stylu. Wywiązał się znakomicie ze swojego obowiązku. Ogromy teren Paganu, nasza szóstka z Lucy na czele pokonywała na skuterkach elektrycznych, w osobach: wspomnianej Lucy, Jacka i Matiego. Ja, z najlepszą z żon i Magdą zasuwaliśmy tuk tukiem. Dla Jacka, który trudni się sprzedażą dwukołowych pojazdów, byłą to nie wiem, czy nie większa atrakcja, niż sam Pagan i jego świątynie. Cichutkie i mocne maszyny bardzo przypadły mu do gustu. Na jeden z między świątynnych przejazdów, namówił nawet Magdę. Po całym dniu na skuterku, był zdecydowany nabyć w Polsce takie cudeńko i dojeżdżać nim do pracy latem. Lucy również, z duszą na ramieniu wsiadła na swojego „elektrycznego rumaka”, zważywszy na to, że stała się niedawno właścicielką podobnego pojazdu, z tą różnicą, że spalinowego. Podczas pierwszej jazdy była tak zdenerwowana, że cały czas miała włączony kierunkowskaz.

Nie powiem, piszącemu te słowa łezka kręciła się w oku. Jednak nie spróbował. Nóżka, a w zasadzie jej znieczulica dolna jest sporą przeszkodą. W Birmie, nawet nie trzeba mieć prawa jazdy, by poruszać się czymś takim. W konsekwencji, kto żyw z białej rasy porusza się po turystycznych aglomeracjach takimi oto skuterkami. Nie natrafiliśmy na żaden wypadek, kraksę, czy kolizję. Klaksony, a więc wzajemne rozmowy kierowców między sobą i pieszymi, daje efekt bezpieczeństwa drogowego. Ponadto drogi w Bimie są wciąż w takim stanie, że trudno rozwinąć taką prędkość, jaką chciałaby fantazja ułańska.

Dzień zakończyliśmy na wieży widokowej, mogąc obserwować niebiański wręcz zachód słońca nad Paganem. Ci zamożniejsi mogą pozwolić sobie na lot balonem. O wschodzie słońca, za 300 USD można popatrzeć sobie na wieże świątyń spowite w porannej mgle. Wszystkie prospekty reklamowe, z Paganu pokazują właśnie balony unoszące się nad świątyniami.

My zaś, idąc za radę Lucy skorzystaliśmy z wieży. I to nie jej ostatniego piętra, na którym roiło się od turystów. Zeszliśmy mianowicie znacznie niżej, bo na trzecie piętro. Tam w ciszy i spokoju delektowaliśmy się zmierzchającym Paganem, by po tym wszystkim wjechać z powrotem znowu na najwyższe piętro i jako jedyni klienci wypić sobie kawusię, patrząc na podświetlone świątynki tegoż miejsca.

Najwięcej u urodzie tego miejsca mówią jednak zdjęcia. A nawet nie zdjęcia. Tam trzeba zwyczajnie być.