To ciężka podróż. A z każdym kolejnym rokiem, autor tego bloga, coraz częściej odczuwa trudy podróży do swojej nieodkrytej Azji. Perspektywa wielogodzinnej podróży z troglodytami z Polski, zmierzającymi wprost do Bangkoku, by opalić swoje zwaliste karki, nie zapowiadała się różowo. Nawet koronawirus z Chin nie był w stanie odstraszyć rodaków, amatorów Tajek i słoneczka, przed podróżą do środkowej Azji. Zakupili chirurgiczne maseczki w ilości hurtowej, by osłonić namiętne usta swoje i swoich najbliższych i ruszyli w daleką drogę.
Tajlandia, tak jak i Lucy, nieco szydzi z tej całej wirusowej hecy. Zapewne boją się głównie o to, że ilość Chińczyków odwiedzających BKK spadnie dramatycznie. Spadną też ich obroty.
My, bez maseczek, w ilości sztuk czterech wytrawnych podróżników, wyruszyliśmy. Co prawda, Magda miała odpowiednią ilość rzeczonych maseczek w plecaku. Nie chciała zapewne jednak wychodzić przed szereg. Pozostała trójka kpiła z tej maseczko fobii, jako antidotum na „chińskiego mordercę”.
Do BKK dotarliśmy z wieczora, w poniedziałek 3 lutego 2020 roku. Przy wyjściu numer 2 czekaliśmy na naszą Lucy i jej kierowcę, by spędzić jedną noc w hotelu i następnego dnia wyruszyć na podbój Birmy.
Drobne żartko. Wymiana jakiejś kaski i noc, w przytulnej okolicy, za to w norowatym pokoiku. Byłem jednak na tyle padnięty, że usnąłem niemal natychmiast. Agnieszce nie udała się ta sztuka w zadawalającym stopniu.
Koło 11, we wtorek, wznieśliśmy się na tajskie niebo, w samolocie linii Air Asia, by za godzinę, z małym hakiem, poszybowaliśmy do Mandalay, niegdysiejszej stolicy Birmy. Wiemy od Lucy, że przez całe stulecia, królowie Birmy, głównie zajmowali się przenosinami do nowo wybranych stolic. Tak też stało się z Mandalayem. Do dziś pozostał jednak centrum kultury i rozrywki Birmy. Procedury na lotnisku były dość proste. Urzędnikom w maseczkach doszedł jednak do ogarnięcie jeden dodatkowy kwitek o własnym stanie zdrowia podróżnych, który skrupulatnie wypełniliśmy jeszcze w samolocie.
Po wyjściu z lotniska, uderzyło nas ciepełko i słoneczko. Do BKK słoneczko dociera z umiarkowaną siłą. Smog dość skutecznie tworzy szarą warstwę ochronną.
Wcześniej zakupiliśmy tutejsze karty SIM do kontaktu ze światem oraz wymieniliśmy pojedyncze banknoty dolarowe, by dostać cały pliczek tzw. „ciatów”. Kiat o tutejsza waluta. 400 ciatów, to ok. 1 PLN.
Już na lotnisku ludzie okazywali swój uśmiech, wrażliwość i życzliwość. Przewodniczka i kierowca birmański szybko i serdecznie zaopiekowali się nami.
Natychmiast wyruszyliśmy do pagody Mahamuni, w której znajduje się jeden z najważniejszych w Birmie posągów Buddy. Mierzący 3,8 m wysokości posąg siedzącego Buddy, pokryty złotymi liśćmi codziennie przyciąga do świątyni tłumy wiernych, którzy doklejają kolejne warstwy złotych płatków. I tu od razu niespodzianka. Birmańczycy w swej ortodoksyjności buddyjskiej nakazują wchodzenie do świątyń na bosaka, nawet bez skarpet. Śledzący moje wcześniejsze azjatyckie zapiski, wiedzą z czym wiązać się może dla mnie ten wymóg.
Podobnie było w pagodzie Kuthodaw – tzw. „największa księga świata”, w której przechowuje się 729 tablice z całym kanonem buddyjskim. Urzekł nas przepięknie rzeźbiony drewniany klasztor Shwenandaw Kyaung, będący kiedyś częścią królewskiego pałacu i jest jedynym budynkiem pałacu, który nie uległ zniszczeniu podczas II wojny światowej. Na koniec dnia pospieszyliśmy by zdążyć przed zachodem słońca do dawnej stolicy – Amarapury, gdzie znajduje się najdłuższy (1,2 km) na świecie most wykonany z drewna tekowego – most U Bein. Tu czekała na nas łódeczka, a w zasadzie dwie, którymi wypłynęliśmy na jezioro, by podziwiać wspaniały zachód słońca. Ale widok ów nie byłby niczym, bez mostu. Ten prymitywny, by nie rzec zgrzebny most, był doskonałym tłem dla ukrywającym się między jego nierównymi belkami słoneczkiem. Potem przeszliśmy się tym mało bezpiecznym mostem, bez balustrad po obu stronach.
Wieczorny powrót do znakomitego hotelu, degustacja jedzenia ulicznego przed hotelem i sen. Rano, następnego dnia, czekała nas pobudka przed 6.00