Nim dojechaliśmy do Rangunu, czekała nas całonocna podróż autobusem VIP. Autobus, jak na birmańskie warunki rzeczywiście był świetnie wyposażony. Rozkładane siedzenia z podnóżkami, w zagłówkach siedzeń były ekrany do oglądania, stewardesa niezwykłej urody, to wszystko oferował nam nasz przewoźnik. Nieco po 19. tutejszego czasu zapakowaliśmy się do naszego środka transportu. Na miejscu mieliśmy być około 8 dnia następnego. Po drodze cztery obowiązkowe przystanki i to wszystko. Tak najkrócej można streścić opowieść podróżną. Zjeżdżaliśmy jednak tą samą górską, pokopaną w sensie dosłownym i przenośnym drogą. Kilka razy budziła mnie pyskówka naszego kierowcy, który sprzeczał się, lub pertraktował z mijaną właśnie ciężarówką, zahaczając sobie niemal o lusterka. Świetnym pomysłem, choć na Boga nie o tej porze, były przystanki. Polskie busy zatrzymują się na stacjach benzynowych, na których można wyskoczyć na przysłowiowe siusiu lub coś kupić, w pośpiechu, w sklepie stacji. Tu zatrzymywaliśmy się na wysoce wyspecjalizowanych „przedsiębiorstwach” ze sklepami, toaletami, jadłodajniami, miejscami do odpoczynku. Autobus opuszczali wszyscy i za 45 minut ruszaliśmy dalej. Na ostatnim przystanku dostaliśmy szczoteczki do zębów, mini pasty i chusteczki antybakteryjne i poszliśmy się umyć do łazienki razem z pasażerami z innych autobusów. Szacun, za tak zorganizowaną podróż.
Ciekawostką było miejsce gdzie przekraczaliśmy granicę stanu. Wszyscy musieliśmy wyjść z autobusu i przejść przez punkt kontrolny. Dopiero potem wsiadaliśmy do autobusu. To wciąż podobno środki ostrożności. Terroryzm, bomby i zamachy, to może nie jest codzienność współczesnej Birmy, ale fakt na który władze mają wielkie baczenie. Tak więc, zdziwieni, zmarznięci, niewyspani opatuleni w koce zostaliśmy poinformowani przez stewardesę, że: You need walk….
Zgodnie z rozkładem, koło 8 dnia 11 lutego, byliśmy na dworcu autobusowym w Rangunie. Plan był taki, by zawieźć barbetle do hotelu, chwilę się odświeżyć i ruszyć w miasto. Nie pałaliśmy do tego pomysłu zbyt wielkim entuzjazmem. Rangun, choć jak wymawiają Birmańczycy: Jangun, jest wielkim, nowoczesnym miastem. Miastem ogromnych ulicznych korków. Poprzednie władze zakazały wjazdu do centrum miasta jednośladów i tuk – tuków. Bano się podobno, że właśnie te pojazdy mogą być źródłem ataków terrorystycznych. W konsekwencji miasto cały dzień jest koszmarnie zakorkowane. Miasto jest również klimatycznie cieplejsze od okolic jeziora i gór, z których przybyliśmy. Można więc sobie wyobrazić, że niewyspani i spoceni snuliśmy się za naszym nowym przewodnikiem.
Rangun to stolica aż do 2006 roku od 1886, kiedy to wybrali ją sobie Brytyjczycy. Prawie 8 mln ludności. To niekwestionowane centrum handlowe kraju. Wiele pozostałości pokolonialnych można znaleźć niemal na każdym kroku. Stwierdzić należy, że za czasów brytyjskich Rangun był miastem wielokulturowym i kwitnącym. Urzędniczą i gospodarczą władzę w mieście Brytyjczycy dzierżyli rękami hinduskimi. Nie dziwi więc fakt, że po wojnie najszybciej z miasta pozbyto się właśnie Hindusów. Dziś jest tu ich tylko garstka.
Naszym nowym przewodnikiem był Desmond. Tak przynajmniej nam go przedstawiono i tak się do niego zwracaliśmy. Desmond okazał się nam „przewodniczyć” aż do samego końca, w poznawaniu tego regionu Mjanmy. Już w pierwszych minutach zahaczyłem go, o jego pochodzenie. Był zdecydowanie wyższy od Birmańczyków i mówił inaczej, czyściej po angielsku. Dziadkowie Desmonda pochodzili z Nepalu i znaleźli się w Birmie wraz z brytyjskim wojskiem okupacyjnym. Tu osiedli, tu wykształcili Desmonda na fizyka uniwersyteckiego, który 25 lat temu przekwalifikował się na przewodnika i siedzi w tym fachu przez tyle lat, z doskonałym skutkiem. Desmond, to pierwszy przewodnik, który nie bał się nam mówić o trudnej historii Birmy, o rządach generałów na przykład. Wspólnie z Lucy chcieliśmy podjechać pod dom słynnej Aung San Suu Kyi, nieformalnej dziś przywódczyni Birmy. Więziona w swoim domu przez wiele lat przez ówczesny reżim wojskowy. Prowokowana, skłaniana wielokrotnie do wyjazdu z kraju, została, by oddać się polityce. Podjeżdżając wprawdzie obejrzeliśmy tylko bramę wejściową, z widniejącym nad nim portretem słynnego jej ojca i logiem swojej partii demokratycznej. Nieopodal bramy stała budka z siedzącym wewnątrz wartownikiem. Dokładnie opisał busik w swoim kapowniku wszystko, z numerami rejestracyjnymi i całą zaistniałą sytuację. Żartowaliśmy, że jesteśmy już na czarnej liście. Podobno w każdym samolocie do Birmy siedzi przynajmniej jeden agent, mający baczenie na wszystko. Nie dość tego, podjechaliśmy pod mauzoleum jej słynnego ojca Aung An Suu. Zapomniany plac człowieka – generała, który stworzył podwaliny pod całą niepodległość Birmy. Zginął w zamachu wraz z siedmioma swoimi ministrami w wieku 32 lat. Jego córka straciła ojca, mając 2 lata. Bileterka wpuszczając nas na plac mauzoleum był nieźle zdziwiona, że ktoś chce odwiedzić to miejsce. I zapewne byliśmy dyskretnie obserwowani.
Gwoździem programu jednak tego dnia była wizyta w Pagoda Shwedagon, imponującej złotej świątyni – cel wielu pielgrzymek buddyjskich. Wierzy się, iż została wybudowana 2500 lat temu na zlecenie króla Okkalapy. Chociaż w jej nazwie jest słowo „pagoda” to jako budowla sakralna jest typową stupą.
Uważana powszechnie za jedno z najświętszych miejsc Mjanmy (obok Świątyni Mahamuni w Mandalaj oraz Złotej Skały). To, co czyni tę stupę wyjątkową pośród tego rodzaju sakralnych budowli jest to, że zawiera w sobie Sandaw (Włosy z Głowy) Buddy Gotamy (ponoć 8 włosów). Przechowywane są one razem z niezliczoną ilością skarbów: złota i kosztowności wewnątrz stupy. Dodatkowo udekorowana jest dziesięcioma cennymi częściami. Stupa jest usytuowana na szczycie wzniesienia „Thein Gottara”, które jest najwyższym wzniesieniem w okolicy Rangunu. Całkowita waga zebranego tutaj złota może dzisiaj dochodzić do 9 ton.
To istotnie niezwykłe miejsce. Przeszukani, zaopatrzeni w maseczki i w emblematy „zagraniczników” dostaliśmy się przed oblicze złotej i ogromnej stupy. Ulubiony mój reportażysta o Birmie, każde swoje przybycie do tego miasta rozpoczyna od „Shewedagonu”. I nie dziwi to. Można to łazić, podziwiać, poznawać. Lub po prostu usiąść i wsłuchać się w śpiewy mnicha. Niewiele równie magnetycznych miejsc spotkałem do tej pory w tradycji buddyjskiej. Desmond rzeczowo acz zaraźliwie próbował zainteresowanym wyjaśnić lśnienie tego miejsca i zarazić niezwykłością i duchowością. Uczynił to skutecznie do tego stopnia, że kiedy wróciliśmy na nasz ostatni wieczór do Rangunu wydaliśmy 10 tysięcy „ciatów”, by wejść tu wieczorem, na pół godziny. Tuż przez 22. świątynia została zamknięta.
Tego dnia zobaczyliśmy jeszcze pagody Chauk Htat Gyi (Odpoczywającego Buddy) oraz stojącej w samym centrum miasta pagody Sule. Nie były one jednak aż tak imponujące.