5.30, 5 lutego, to czas, kiedy gotowi staliśmy z plecakami, niedospani i zziębnięci przy recepcji hotelowej. Przed nami była krótka podróż na przystań. Stamtąd odbyć miał się całodzienny rejs statkiem wzdłuż rzeki Irawadi, wprost do najbardziej znanego miejsca w Birmie, do Paganu. Wiatr i zimno towarzyszyły nam do późnego południa. Wypijaliśmy litry herbaty i kawy, która była wolno dostępna dla wszystkich pasażerów. Lucy ostrzegała rzecz jasna mailowo, że będzie zimno, że generalnie Birma jest chłodniejszym krajem, niż te, które do tej pory odwiedziliśmy w środkowej Azji. Ci z nas, którzy posłuchali rady naszej pilotki, byli szczęśliwi i cieplutcy. Zresztą statek obfitował w samych zakapturzonych i otulonych we wszelkie szaliki białasów. Różnej narodowości wielbiciele poznawania sekretów Myanmaru spędzili ze sobą na pokładzie prawie 9 godzin. Do Paganu dotarliśmy około godziny 17. Obsługa w międzyczasie podała nam śniadanie i zupełnie smaczny lunch. Po drodze zacumowaliśmy na małą godzinkę przy jednej z wiosek. Można było wysiąść na ląd i przejść się po wioseczce, popatrzeć ludziom w obejścia, porozdawać dzieciakom cukierki i nade wszystko kupić coś od wieśniaków, którzy szybciutko zwęszyli interesik w tych „przypływających bankomatach”. A to jakaś chusta, to znów bransoletka, a to znowu coś do jedzonka można było sprzedać turystom. Zdaniem Lucy, wioska była wysoce rozwinięta. Pełna elektryfikacja, miała dawać jasny sygnał, że wioska jest świetnie zorganizowana i że ma obrotnego lidera, potrafiącego pokierować ludźmi.
Powracając na moment do klimatu pogody, rzeczywiście już pierwszego wieczoru, kiedy wyszliśmy grupką zjeść kolację koło wieczora, było chłodno. Co do tej pory nigdzie, o tej porze roku nie mogło mieć miejsca podczas naszych podróży. Pociliśmy się zawsze jak norki. Aklimatyzacja do wymarzonego ciepełka zawsze zajmowała u nas około tygodnia. Birma, położona między górami jest dość specyficzna. W lutym, temperatura w ciągu dnia sięga około 30 st., po zachodzie słońca jednak, należy coś zarzucić na siebie, by nie zmarznąć.
Każdy, kto widział Birmańczyków, ich twarze na filmach wie, że smaruje się tu policzki czymś … dziwnym. Tahanka lub thanakha to nazwa proszku uzyskanego w wyniku starcia kawałków drzewa z gatunku Murraya exotica lub Limonia acidissima. Aby uzyskać pastę, którą wykonuje się makijaż o tej samej nazwie, wystarczy zmieszać płyn z wodą. Birmańczycy smarują sobie skórę (głównie twarz) tahanką w celu ochrony przed słońcem i wiatrem. Tego rodzaju zabieg stosuje się w Birmie już od 2000 lat i nadal jest tu niezwykle popularny. Na każdym bazarze, ryneczku można znaleźć stoiska z tahanką. Sprzedawczynie same oferują swój towar klientom, szczególnie białym. Nasze dziewczyny również dały sobie wysmarować policzki i nos czymś takim nie jeden raz. Co prawda, moim zdaniem nie wygląda to zbyt ładnie, ale jest podobno skuteczne i trudno spotkać na ulicy Birmankę, czy Birmańczyka nie używającego tego specyfiku.
Generalnie kolejny dzień pobytu w Birmie, to czas poznawanie mieszkańców tego kraju. To próba wypośrodkowania skrajnych opinii na ich temat. Lucy, najchętniej jeździ właśnie do Birmy, ceniąc sobie otwartość, prostotę i życzliwość ludzi tu mieszkających. Ja zaś będąc, po lekturze książki „Borderline. Dwanaście podróży do Birmy” G. Sterna dowiedziałem się o czymś zupełnie innym. Birmańczyków autor przedstawił jako społeczeństwo o mocno przetrącony kręgosłupie, nie umiejące odnaleźć swojej tożsamości i dumy. Dziesięciolecia terroru i prześladowań skutecznie zniechęciły ludzi do samodzielnego myślenia. Kraj ten zupełnie niedawno, dość przewrotnie, zmienił swoje oblicze i stolicę rzecz jasna. Birma jest nie tylko – zaraz po Indonezji – drugim największym państwem Azji Południowo-Wschodniej. Jest też niezwykle skomplikowanym federacyjnym tworem – ponad 130 narodowości, jeszcze więcej języków i narzeczy – z bogatą historią i kulturą, na zewnątrz mało znaną. Druga połowa XX wieku, to czas panowania tu junty wojskowej. Kraj mocno izolowany, cofający się w rozwoju, bardzo biedy. Birmańczycy emigrujący na potęgę do Tajlandii, czy Indii.
Ale od początku. Trochę historii. Wielka monarchia birmańska skończyła się wraz z wkroczeniem Brytyjczyków w połowie XIX wieku. I stan taki trwał aż do II wojny światowej. W latach 40. Birma uzyskała niepodległość, dzięki militarnej potędze Japończyków. Ci zaś z wyzwolicieli szybko przeistoczyli się w okupantów. Kolejny etap, to zamach stanu i objęcie na długie lata rządów przez wojsko. Terror i prześladowania były wizytówką tych rządów. W 1989 r. junta zmieniła nazwę kraju z Birmy na Myanmar. Dlaczego to zrobiono? Mianmar, a właściwie po birmańsku Mjanma, oznacza kraj „silnych jeźdźców”. Miało to zasłonić, wykreślić, to złego co kojarzyło się z Birmą, ale jednocześnie odciąć się od nazwy „Birma”, którą wprowadzili wszak Brytyjczycy. Internet, otwarcie na turystykę i wiele innych czynników sprawiło, że generałowie zrozumieli, że muszą odejść albo przynajmniej usunąć się w cień. Część z nich weszła do rządu jedności. Zdjęli mundury, założyli garnitury i krawaty, ale nadal silną ręką kierują wieloma ważnymi resortami ministerialnymi. Swoisty okrągły stół dał Aung San Suu Kyi córce swojego słynnego ojca częściową władzę. Ona sama zwolniona z wieloletniego aresztu domowego, stała się damą Birmy, zaczynając rządzić swoją ojczyzną. Trudne rządy. Laureatka pokojowej nagrody Nobla, niegdysiejsza głosicielka haseł o wolności dziś oskarżana jest o to, że czyni dokładnie to samo wobec opozycji, co jej dawni ciemiężcy. Dlatego trudno jednoznacznie ocenić jacy są Birmańczycy, znając ich trudną historię. Mnie, podczas tych kilku dni, wydali się ciepli, serdeczni i uśmiechnięci.
Kraj tysiąca świątyń, wręcz poraża swą duchowością. Buddyzm przenika niemal każdy element społecznego życia. Stupy i świątynie buddyjskie wyróżniają się złocącymi się , strzelistymi wieżami niemal wszędzie. Miasta i wsie powoli odbudowujące się mentalnie i gospodarczo, po latach sprawowania władzy przez armię, ozdabiają piękne i zadbane świątynie, na które żaden Birmańczyk nie szczędzi grosza. Ale o tym później.