pieszo przez Birmę

Przewodnika lilipucich rozmiarów, lecz o wielkim sercu, którego spotkaliśmy rankiem 8 lutego, szybko nazwałem kurczak. Imiona Birmańczyków są niezwykle skomplikowane, więc gdy usłyszałem wiązkę sylabową przypominającą pianie kogutka, mającą być jego imieniem, nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy szybko podchwycili tę nazwę i tak mówiliśmy o przewodniku, który towarzyszył nam przez następne dni podróży po Birmie. A był to czas trekkingu. Rankiem, w mniejsze plecaki spakowaliśmy najpotrzebniejsze i  ciepłe rzeczy i podjechaliśmy po śniadaniu do miejsca, gdzie miała rozpocząć się nasza droga przez wsie, wioseczki i pola. Reszta naszego bagażu pojechała do hotelu.

Kurczakowi towarzyszył przewodnik pomocniczy – student. Jeden z nich rozpoczynał stawkę wędrowników, drugi ją zamykał. Skład zamykał kucharz. Mieliśmy bowiem czas lunchu i kolację i śniadanie. Kucharz poruszał się na motorku i w oznaczonych wcześniej miejscach czekał na nas z posiłkiem.  Miał w przyczepce wszystkie potrzebne półprodukty.

Chłód długo nie chciał ustąpić miejsca słońcu. W trasę wyruszyliśmy jeszcze ubrani w kilka warstw. Dopiero później warstwa po warstwie zdejmowaliśmy koszule, koszulki i t-shirty.  Trekking podzielony miał być na dwie części. Pierwsza – do wsi z lunchem, jakieś 8 km i druga – do klasztoru, ok. 15 km. Szybko jednak uznaliśmy, że większość z nas nie jest zainteresowana drugą częścią, dość monotonnego marszu. Prócz Mateusza, który wyraził gotowość przejścia całej trasy.

Pierwsze kilometry w pełnym słońcu szliśmy w miarę sprawnie. Przewodnicy dwoili się i troili, by urozmaicić nam wędrówkę przez łąki i pola. A to pokazując nam rośliny, drzewa. Ciekawie było dotrzeć do kolejnych wsi. Lucy prosiła, byśmy wzięli ze sobą cukierki  i karmę dla piesków. Istotnie, dzieci z wielką ochotą ale też wstydem sięgali po nasze łakocie. Jeszcze wdzięczniejsze nam były biegające po wsi, wychudzone pieski. Niezwykle ciekawie było zaglądać ludziom do zagród, domostw, witać się z nimi, pozdrawiać, próbować rozmawiać i żegnać uśmiechem. W końcu dotarliśmy do wsi, w której mieliśmy zjeść lunch. Już w drodze pilotka Lucy kombinowała, jak zorganizować środek transportu, który nieco pomógłby nam zmniejszyć odcinek do przejścia. Na miejsce lunchu wybrano dom jednego z wieśniaków. Zdjęliśmy nasze zabłocone buty trekkingowe i wspięliśmy się po schodach do sporej izby. Dom był drewniany, dość zadbany. Ludzie z ciekawością przyglądali się mnie. Na ścianach wisiały zdjęcia żyjących i nieżyjących domowników. W centralnej części pokoju stał ołtarzyk buddyjski ze świeżymi kwiatami . Gospodarz, starszy Pan, przywitał nas z uśmiechem, próbując, co jakiś czas coś powiedzieć po angielsku. Siedliśmy na podłodze, w rogu izby, gdzie na plandece stały naczynia i rzecz jasna zielona herbata a obok niej kubeczki. Herbata jest swoistym kuriozum Birmy, którego nie jestem w stanie zrozumieć. Knajpy, knajpki rozsiane po Birmie, to swoiste herbaciarnie. Każdy jej stoliczek wyposażony jest w kubeczki i termos z herbatą, zieloną herbatą. Ta, lepsza lub gorsza, podawana jest w każdej ilości zupełnie darmo. Nie raz, nie dwa zdarzało nam się po prostu zasiadać do stoliczka i zwyczajnie pić tylko bardzo smaczną i ciepłą herbatę w małych kubeczkach. Podobnie było i tu. Nawet nie wiem ile termosów cudownie aromatycznej herbatki przyniesiono nam do wszystkich dań przed, po i w trakcie posiłku.

Podróżując po Birmie szybko przyzwyczaiłem się, że herbata jest podstawowym napojem, dostępnym dla każdego. Czymś zupełnie normalnym było spotykać ludzi siedzących nie przy piwie lub innym alkoholu, ale po prostu przy termosie pełnym herbaty. Nie spotkałem dotąd tak herbacianego społeczeństwa. A byliśmy przecież w Indiach, na Sri lance. Młodzi ludzie potrafią siedzieć przy stoliku, dobrze bawić się po prostu przy herbacie.

Nasz posiłek był kilku daniowy, nieźle doprawiony jak na birmańskie możliwości. Kończył się talerzykami pełnymi owoców. Smacznych, świeżych, dla nas tropikalnych. Po posiłku kontentowaliśmy się herbatką i spokojem. Mati zaś wraz ze studentem ruszyli w dalszą drogę.

Znaleźć w Birmie, we wsi samochód wcale nie jest tak prosto. Do tej, do której dotarliśmy był tylko jeden, wielki truck, z otwartą naczepą wykorzystywany jak mniemam do przewozu zwierząt. Jedna z kobiet weszła na kipę, zmiotła nieczystości, rozłożyła bambusowe maty i już nasz transport był gotowy. Ustaliliśmy cenę na 30 tysięcy „ciatów” a więc jakieś 20 USD, na pięć osób. Podróż trwałą około godzinę i była sporą atrakcją dla wszystkich, pomijając pył i kurz z drogi. Kiedy po godzinie jazdy zsiedliśmy z wozu, towarzyszyła nam smuga kurzu.

Ostatni odcinek pokonaliśmy również pieszo. Prosto do klasztoru szliśmy jakieś 2 – 3 kilometry. Był to jeden z klasztorków wynajęty do takich celów. W naszym, cichym i maleńkim mieszkało kilku mnichów, kilku nowicjuszy i oczywiście przeor. Mieliśmy szczęście. Organizator sprawił, że byliśmy jedynymi gośćmi tego popołudnia. Nieprawdopodobne. Kurczak, w kilku żołnierskich słowach pokazał co i gdzie. Gdzie będziemy spali, gdzie możemy spróbować się umyć, gdzie znajduje się wychodek i o tym, że przeor prawdopodobnie przyjmie nas jutro rano. Nasza wspólna sypialnia wyposażona była w maty, koce, kołdry i poduszki. 4 posłania ustawione w szeregu naprzeciwko okna. Szybko przypomniałem sobie, jak wspaniale może być spędzić kilka dni, lub przynajmniej noc w takim klasztorze. Absolutna cisza. Mnisi, w swych brązowo bordowych (szafranowych) szatach krzątający się po obejściu, obserwowali nas ukradkiem. My polowaliśmy na ciekawe zdjęcia z nimi. Uśmiechaliśmy się życzliwie do siebie

Tego wieczoru mieliśmy jeszcze szczęście trafić na święto pełni. Cała wieś, a w zasadzie kilka wsi, z towarzyszącą muzyką i śpiewem niosła wysoki pęk drewna bambusowego. Szli od klasztoru do klasztoru, by w końcu zapalić wiąchę i wrócić do domu. Kurczak wytłumaczył nam tylko, że mięliśmy sporo szczęścia trafiając na tę uroczystość.

Smaczna kolacja przygotowanego przez naszego kuchcika i o zmierzchu już byliśmy w naszej sypialni. Tu dzień kończy się o zmierzchu a zaczyna wczesnym świtem. Mniej szczęśliwe były nasze dziewczyny, mające w perspektywie zejście ciemną nocą z naszego „salonu”, po drabinie a potem na podwórku odnalezienie, dzięki latarce drogi do toalety. Na środku placu mnisi mięli całą noc rozpalone ognisko. Była to chłodna noc. Lucy ostrzegała, że ostatnio, gdy była tu z grupą, temperatura spadła do 0 stopni.

Spałem średnio. Razem z Jackiem byliśmy trochę przeziębieni. Rano dziewczyny skarżyły, że chrapaliśmy na zmianę.

Cudowny, chłody i słoneczny poranek. Znów krzątający się mnisi. Przeor w ciepłej czapce wyglądający z okna i ustalający coś z kurczakiem. Smaczne tradycyjne śniadanko i czas audiencji u przeora. Ciepły człowiek, koło 50 tki. O mądrych i spokojnych oczach. Był przeorem w tym klasztorze od 10 lat, w sumie z 40 letnim stażem mnisim. Kurczak i student pokłonili mu się nisko, nim rozpoczęła się nasza pogadanka. Kurczak był naszym tłumaczem. Mnich mówił tylko po birmańsku.  Pytał go o wiele rzeczy dotyczących kraju, z którego jesteśmy. Znał Polskę. Wiedział coś o naszej historii, porównywał ją do przeszłości Birmy. Inteligentny i wrażliwy człowiek szybko zwrócił uwagę na mnie, pytając kurczaka, czy ja też pokonałem tę drogę pieszo. Po wszystkim błogosławieństwo, wspólne zdjęcie i znów byliśmy w drodze. Tego dnia też mieliśmy pokonać około 15 km. Przeszliśmy nieco więcej niż połowę. Resztę przejechaliśmy nieco mniejszym truckiem, tym razem w pełnym składzie.

Tego dnia mieliśmy dotrzeć jeziora Inle Lake. Dziś i cały kolejny dzień, to podziwianie jego uroków i poznawanie mieszkańców, żyjących na nim, przy nim i z niego. Atrakcją tego dnia miał być jeszcze kompleks starych pagód Shwe Indein. To zespół starych, zachowanych w różnym stanie świątyń rozsianych na sporym obszarze. Mniej lub bardziej odrestaurowanych. Cudnych, przejmujących i pokazujących kolejny raz prawdziwą buddyjską twarz Birmy. To kraj setek milionów Pagód i świątyń, porozsypywanych po całym kraju, na szczytach gór, na polach i łąkach. Nie sposób przecenić jak bardzo buddyjska jest Birma. Jak wielkie znaczenie ma dla Birmańczyków religia. Strajk mnichów z 2008 roku, krwawo stłumiony przez dyktatorów, jest i będzie tu pamiętany zawsze. Władza podniosła rękę na mnichów, którzy wystąpili w obronie obywateli. Wieli z nich zginęło bezpośrednio podczas demonstracji, wielu zabrano z klasztorów i ślad po nich zaginał. Jeszcze inni byli torturowani. Myślę, że właśnie wtedy w tych ludziach przelała się czara goryczy. Ktoś podniósł rękę na świętość. Ta władza nie miała więcej czego szukać. Mnisi mają ogromną władzę nie tylko nad duszami Birmańczyków. Są oni ogromnie ważnym czynnikiem społecznym,  spotyka się tu ich często (znacznie częściej niż w innych krajach buddyjskich). Mają wiele przywilejów społecznych. Dla wielu biednych rodzin są jedyną szansą na wychowanie i naukę dla ich dzieci. Są ogromnie poważani.