15 lutego. Jedziemy do Pegu – stolicy Birmy z XV – XVI wieku. Najciekawszym dla mnie punktem tej wycieczki była wizyta w klasztorze Kyaly Khat Wai Monastery, w którym przebywa ok. 1000 młodych nowicjuszy. Desmond celowo wybrał odpowiednią porę wizyty w tym klasztorze. Odwiedziliśmy go dokładnie w czasie tzw. nauki własnej. Wielka sala, w której rzędami siedzieli mnisi czytający na głos swoje zeszyty lub notatki. Siedzieli tyłem do „ojca prowadzącego”. Każdy z nich siedział na swojej macie i kolebiąc się do przodu i do tyłu, wypowiadał zapewne święte buddyjskie wersety. Chciałem usiąść na schodach nieopodal i przyjrzeć się w spokoju modlącym się mnichom. Desmond natychmiast zwrócił mi uwagę bym wstał. Nikt bowiem nie może siedzieć wyżej będąc w towarzystwie mnicha. Był to moment ma doskonałą „desmondową” lekcję buddyzmu birmańskiego. Mata, na której siedzieli mnisi miała bowiem dawać im wyższość, nad każdym stąpającym nieopodal choćby. Buddyzm Therawada jest religią państwową w Birmie, ustanowioną przez króla Anawrahta (1044 – 1077), założyciela Birmy. Obecnie wyznawany jest przez ponad dziewięćdziesiąt procent obywateli kraju ( liczba ludności Birmy: 47.4 mln). Therawadam, to jedna z dwóch podstawowych szkół Buddyzmu. W największym skrócie różni się tym od Mahajany, że zgodnie z jej założeniami dostąpić oświecenia a więc nirwany mogą tylko mnisi. Zwykli ludzie mogą ich jedynie wspierać w tym dążeniu, składając dary, modląc się a przede wszystkim opiekując się klasztorami. Ta krótka informacja mówi bardzo wiele o tym, jakim poważaniem i estymą cieszą się w Birmie mnisi.
Dla chłopców, wkraczających w dorosłe życie, możliwość wstąpienia do klasztoru jest często jedynym wyborem jaki przed sobą mają. Jednak życie mnicha wcale nie jest łatwe. Przede wszystkim, jest to ciągła praca nad samym sobą, walka z pokusami na które mnich jest wystawiany, życie w ascezie, samotności i celibacie. Codziennie rano, tuż po wschodzie słońca, mnisi, wyposażeni w żebracze misy wędrują po wsiach czy ulicach miast, pukając do drzwi domostw z nadzieją na zebranie datków ( najczęściej w postaci jedzenia), które stanowią ich jedyne pożywienie w ciągu dnia. Nie mają żadnych problemów z pożywieniem. Birmańczycy dają im chętnie i dużo. Po powrocie do klasztoru dary są składane razem i rozdzielane pośród wszystkich mnichów. Mnichów jest w Birmie przeszło pół miliona i nie dziwi geneza słynnego buntu mnichów w 2007 roku w Rangunie i innych miastach. „Maszerujemy dla ludu. Chcemy, by lud się do nas przyłączył” – śpiewało wtedy ponad 10 tys mnichów. Przechodnie klaskali i dawali im kwiaty, butelki z wodą i maść na zbolałe nogi. Mnisi domagali się odwołania podwyżek cen paliwa, które pociągnęły za sobą gwałtowny wzrost cen żywności. Wojskowi, później z wielką brutalnością pacyfikowali ich klasztory, aresztowali mnichów, co do których mięli podejrzenia. Ci znikali i nikt nie wiedział jak i gdzie. Była to bezprecedensowa i ogromnie wstydliwa sytuacja w kraju tak buddyjskim, jak Birma. Mnisi pierwszy raz wystąpili w obronie zwykłych ludzi i zapłacili za to straszną cenę. Nasunęła mi się analogia do naszego kraju. Przez całe wieki niewoli, to kościół był ostoją polskości dla wielu pokoleń rodaków. Podobnie, choć inaczej jest w Birmie. Wszystko przeminie i jedyne, czemu warto się poświęcić to klasztor i Buddyzm, wiara w lepsze kolejne życie. To trzyma Birmańczyków przy życiu, ale to również każe im mieć dystans do każdych przemian politycznych i społecznych, którym nie ufają. Chcą z dnia na dzień przeżyć dobrze swoje życie i zasłużyć sobie na lepsze, kolejne.
Pytałem Desmonda, czy widział marsz mnichów. Potwierdził, mówiąca że sam bał się wyjść z domu, że mundurowi fotografowali wszystkich uczestniczących i gapiów. I groziły za to kary dla rodzin również.
Kiedy odwiedzaliśmy klasztor, był luty. Mnisi przygotowywali się do egzaminu, który miał odbyć się w marcu. Zastanawiałem się jak wspólnie, w takim jazgocie można nauczyć się czegokolwiek. Desmond uspokoił mnie. Ta metoda nauki realizowana jest tu od wieków, była również formą ćwiczenia skupienia uwagi na własnej modlitwie i słowach. Najbliżej „ojca prowadzącego” siedzieli w rzędach najmniejsi mnisi. Tan, prócz własnego modlitewnika w formie tabletu, miał mały bambusowy bacik, którego podobno nie omieszkał użyć w stosunku do nie kiwających się mnichów. Egzaminy, egzaminy i jeszcze raz egzaminy. Tylko to zdaniem Desmonda jest drogą do awansu w mnisiej karierze, w klasztorze.
Równie wielkiego szacunku oddawanego mnichom nie spotkałem nigdy dotąd w krajach buddyjskich.
Tego dnia zwiedzimy Pałac Kanbawzathadi. Złoty Pałac w Bago to rekonstrukcja oryginalnego pałacu królewskiego z drugiej połowy XVI wieku. Bardzo ozdobny złoty pałac daje jakieś wrażenie splendoru i bogactwa drugiego birmańskiego imperium. Choć sam w sobie nie robi zbyt wielkiego wrażenia. To raczej plastikowa próba oddania dawnej wielkości Birmy. Został przebudowany według oryginalnego projektu, opartego na wiedzy uzyskanej z wykopalisk i oryginalnych rysunków budynku. Ogromny pałac składał się z 76 mieszkań i sal. W salach znajdują się jeszcze oryginalne szczątki starych kolumn.
Pagoda Hintha Gon to kolejny punkt tego dnia. Znajduje się na szczycie wzgórza, co czyni go atrakcyjnym punktem widokowym, które według legendy było jedynym punktem wznoszącym się z nad morza, na którym usiadł ptak Hamsa – święty ptak Monów. Wizerunek ptaka jest widoczny w całym sanktuarium. W drodze do Rangunu znalazł się czas na postój w jednej z okolicznych wiosek Monów. Opustoszała wioska, bowiem większość samców w wieku produktywnym wyjechała do Tajlandii za chlebem. Lubiłem wizyty w tych wioseczkach. Obok rozwalających się bambusowych chatek, powstawały murowane domy, za pieniądze pochodzące od dzieci z Tajlandii.
Mieliśmy okazję przyjrzeć się życiu, które zostawili w Birmie ci, których tak często spotykaliśmy w Tajlandii, w hotelach, barach, restauracjach, na placach budowy. Ich zdjęcia wisiały w izbach rodziców, leniwie żyjących acz dumnych z zaradności swoich pociech, ślących im swoje zarobione pieniądze. Cechą charakterystyczną tej społeczności, było to, że męscy mieszkańcy tej wioski nosili długie włosy. Byli niscy, krępi, bardzo bojowi, chętnie wcielani do wojsk brytyjskich. Jeden z nich – instrumentalista, zagrał dla nas specjalnie na mandolinie.
Wracaliśmy z powrotem do Rangunu. Został nam już tylko jeden ostatni wieczór. Pożegnanie z Desmondem – w postaci maleńkiej kopertki i kolejnego ranka podróż na upojne plaże w Thandwe. Z Rangunu mieliśmy samolot do Thandwe, skąd zostaliśmy dowiezieni na plaże Ngapali, gdzie leżeliśmy po pańsku i wspominaliśmy podróże. Z łezką w oku wspominamy lotnisko w Thandwe. Łezką śmiechu – rzecz jasna. Najmniejsze lotnisko, jakie zdarzyło się nam widzieć. Obsługa ręczna. Kontrola osobista na słowo honoru. Wyposażone jednak w osobne pomieszczenie izolatoryjne, dla tych, którym chciałoby się przywieźć koronawirusa. Z poczekalni na piętrze rozpościerał się cudny widok na całą okolicę usianą wioseczkami rybackimi tuż nad brzegiem zatoki bengalskiej. Za kilka lat zapewne te wioseczki zginą z mapy świata a cały brzeg usłany będzie resortami, jak ten w którym wypoczywaliśmy.
Niektórych z nas w tym czasie spotkało, wewnętrzne samooczyszczanie jelit: cienkiego i grubego, za co piszący te słowa dziękuje najwyższemu Buddzie. Ano, dla tego, że nastąpiło to w tak komfortowych warunkach, bez uszczerbku na radości poznawania pięknego Mjanmaru
Z czym będzie mi kojarzyła się Birma? Z widokiem tysięcy stup i klasztorów, z wielkim respektem do wiary i mnichów. Ze społeczeństwem nie do końca będącym tu i teraz lecz pracowitym i czystym, jak na azjatyckie klimaty. Z upałem tylko okazyjnym. Z niebiańską herbatą zieloną gotową do spożycia wszędzie i za darmo. Jej najlepszy smak można było znaleźć nawet w maleńkiej bambusowej chatce.
To na pewno jeden z najpiękniejszych krajów Azji. Oby zachował swą oryginalność na długo