Jezioro Inle

Jezioro Inle obejrzeliśmy 10 lutego, roku pańskiego 2020. To jedno z najbardziej znanych miejsc w Birmie. Każdy, kto przyjechał tu na nieco dłużej, niż obejrzenie świątyń Baganu, na pewno pojedzie zobaczyć jezioro Inle. Wszędzie zresztą spotykaliśmy podobne łódki z białymi turystami.

Położone jest na wysokości 900 m.n.p.m i otoczone malowniczymi górami Szan, jego długość to około 22 km, szerokość około 10 km. Jest ulubionym miejscem również i dla Birmańczyków.

Miejsce jest niezwykle ciekawe, bo oprócz urokliwego położenia jest niezwykle zróżnicowane etnicznie – obszar ten zamieszkuje kilkanaście grup etnicznych. Na samym jeziorze zlokalizowanych jest wiele pływających wiosek – czyli w praktyce uroczych domków na palach. Główna grupa etniczna – Intha wykształciła niecodzienny sposób wiosłowania. Sterują oni łodzią stojąc na rufie łodzi jedną nogą, a drugą opierając na wiośle i wiosłując. Oprócz tego, okolice jeziora słyną z wielu innych interesujących rzeczy. Jest tu wiele rodzinnych manufaktur, w których w sposób tradycyjny wyrabia się m.in.: cygara, tradycyjne birmańskie cheroots, uzyskuje tkaniny z lotosowych nici, wytwarza ozdoby ze srebra itp.

Nic więc dziwnego, że jezioro kusi od lat i wiele osób przybywa, aby móc podejrzeć tradycyjne życie jego mieszkańców. Przybyliśmy i my. Przewodnikował nam nasz nieoceniony kurczak. Rankiem zapakowaliśmy się na dwie łodzie silnikowe i ruszyliśmy w podróż po jeziorze. Na zwiedzenie jego atrakcji przeznaczyliśmy cały dzień. Oglądaliśmy wsie i znajdujące się w nich manufaktury: srebra, włókien z lotosu etc.

Mnie jednak najbardziej interesowało podglądanie ludzi i kontakt z nimi. Kiedy poprosiliśmy kurczaka, by nie dopływać do pewnych miejsc lecz po prostu dojść do nich przez pływającą wieś, byłem oczarowany, tym co spotkaliśmy. Swoiste „Wenecje” tej część Azji, były doskonale zorganizowane i urządzone. Nierzadko pełne kwiatów. W oknach domów i sklepików spotykaliśmy uśmiechniętych i witających nas, szczęśliwych ludzi. W porównaniu z domami na palach, które widzieliśmy w Kambodży, te wydawały nam się dobrze zorganizowane i czyste pełne dobrej energii. Generalnie, choć dziwnie to zabrzmi Mjanma to kraj czysty i uprzątnięty. Skromne chatki z drzewa, bambusa, czy już te betonowane, są dookoła czyste i zadbane. W miastach jest mniej śmieci, niż w innych krajach tego egionu a widok człowieka z miotłą jest dość powszechny.

Ciekawszą od pozostałych była manufaktura, w której wykonywano włókna z lotosu. Lotos, to wszak święty kwiat Buddyzmu. W tym regionie Birmy ludzie zaczęli z łodyg tychże roślin wydobywać nitki. Wszystkie kolejne etapy produkcji tkaniny są niezwykle podobne, do zwykłej bawełny. Ciekawostkę było to, że kiedyś z tychże tkanin okrycie mogli nosić tylko mnisi. Później jednak materiał stał się nieco bardziej popularny. W końcu zaprowadzono nas do sklepu z produktami, gdzie krawat kosztował 100 USD. Dziękujemy! Pozwoliliśmy nieco bogatszym białasom robić zakupy w tym miejscu.

Inną ciekawostką tego dnia były pływające ogrody. To niezwykłe, jak przez całe wieki Birmańczycy opanowali sztukę uprawiania ogrodów na wodzie. Pielęgnacja, nawożenie, siew i zrywanie ogrodowych warzyw, odbywa się z łodzi. Najpierw rzecz jasna kilka lat trwa tworzenie warstw ziemi mogących urodzić później pomidory, ogórki, rośliny strączkowe, czy nawet kwiaty. Warstwa, po warstwie, za pomocą trawy, tworzone są kolejne etapy ogrodowej działki, przytwierdzonej do dna długim kijem bambusowym, co by nie odpłynęła. Przewodnik uświadomił nas, że spory procent pomidorów do spożycia na stołach Birmańczyków, pochodzi właśnie z tych upraw. Działki można nabywać tylko na rynku wtórnym. Rząd Birmy nie zamierza przeznaczać większej części jeziora na ten cel. Przekazywane są one pokoleniowo i uprawiane w tradycyjny sposób. Po drodze zdarzało nam się widzieć łodzie wypełnione jakimiś wodorostami wydobywanymi z dna jeziora. Dowiedziałem się, że kilkuset metrowy pasek takiego ogrodu na wodzie wart jest około 100 USD. Chciałem kupić od ręki. Przewodnik uśmiechnął się tylko pod nosem.

Po drodze skosztowaliśmy rzecz jasna typowego jadła z tych okolic. Na szczególna uwagę zasługiwała moim zdaniem faszerowana ryba. Ryba, której mięso zostało z niej wydobyte, zmieszane z ziołami a następnie włożone do środka. Zapieczone, podane w wyśmienitym nieco pikantniejszym sosie. Palce lizać!

Mogliśmy obserwować również etapy produkcji wyrobów ze srebra. Elokwentny, acz sprytny jegomość, pokazał nam kamienną bryłkę wydobytą z pobliskich gór. Bryła, prócz srebra, zawierała również inne metale, te jednak zostały wyeliminowane podczas przetapiania jej na miniaturowym palenisku. Siedzący nieopodal dziadziuś pokazał nam jak uzyskuje idealne srebro. Potem, je czyści, poleruje i przekazuje do następnej obróbki. Zakład był wielopokoleniowy. Zaś ceny wyrobów miały chyba odstraszyć turystów. Najlepsza z żon wybrała srebrne kolczyki z tutejszym motywem, za które miła sprzedawczyni zawołała astronomiczną sumę. Chwilę później, gdy byliśmy już na łodzi, podpłynęła do nas swoją łódeczką babunia, obwoźnie handlując sreberkiem. Zupełnie podobne kulczyki, bez zbędnej retoryki sprzedała nam za 1/3 ceny.

Birmańczycy powoli uczą się turystycznego rzemiosła. Lecz wychodzi im to niezdarnie. Bardzo często wyskakują z ceną zupełnie astronomiczną, by po chwili obniżyć ją o więcej niż 50 proc. Robią przy tym wrażenie niezwykle speszonych, jakby przyłapanych na kłamstwie. Niezdarni w swym cwaniactwie. Choć to zapewne tylko taki przejściowy moment. Uczą się od Tajów, jak wykorzystać swój niekwestionowany potencjał turystyczny bardzo szybko.

Późnym wieczorkiem wróciliśmy łodzią do hotelu, ale tylko na po nasze bagaże. Naszym kolejnym celem był Rangun. Cel mieliśmy osiągnąć autobusem nocnym autobusem VIP.