Dnia 7 lutego roku pańskiego 2020 mieliśmy dowiedzieć się dokładnie, jak podróżuje się po Birmie samochodem. Co do tej pory nie było nam dane. Mam na myśli odcinek nieco dłuży. Zmierzaliśmy bowiem w góry birmańskie, do miejscowości Kalaw. Przeznaczyliśmy na tę podróż cały dzień. A sama końcówka drogi, pośród górskich serpentyn była nadspodziewanie pobudzająca. Magda zażyła wszystkie leki, który miały jej pomóc znieść podróż. Jacek na przemian filmował zmagania naszego kierowcy z czasem i trudnościami, to znów milczał, widząc sponiewieraną emocjonalnie Magdę.
Po drodze zatrzymaliśmy się na dłużej przy górze Pupa. Zaledwie 50 km od Bagan, na szczycie samotnej góry, znajduje się niezwykle imponujący kompleks świątynny poświęcony duchom Nat, pradawnym wierzeniom mieszkańców Birmy. Droga na szczyt prowadzi po 777 stopniach i należy ją pokonać boso, ale warto. W rzeczywistości jest to dawno wygasły wulkan. Święta góra Birmy, zwana „birmańskim Olimpem”, miejsce pobytu 37 „Natów” (duchów) – prebuddyjskiej, ludowej religii Birmy. Sama góra – której nazwa oznacza po birmańsku „kwiat” – jest wulkanem o wysokości 1518 m. n.p.m. połozonym w Paśmie gór Pegu, ok 50 km na południowy wschód od Pagan. Według miejscowych podań ostatnia erupcja miała miejsce w 442 r. p.n.e. Rejon ten jest objęty ochroną w formie parku narodowego Góry Popa. Górę ma zamieszkiwać 37 Natów, których kult został włączony do buddyzmu przez króla Anawrahtę w XI w. i od tego czasu funkcjonuje paralelnie z buddyzmem.
Dwóch śmiałków i Su su wybrało się na tę górę pieszo. Mieli na to godzinę. My zaś delektowaliśmy się obserwacjami z życia w miasteczku u podnóża świętej góry. Coś przekąsiliśmy, coś pofografowaliśmy, a przede wszystkim pogapiliśmy się na ludzi i ogromną ilość małp biegających po miasteczku. MIałęm ciągle nieodparte wrażenie, że jestem gdzieś u podnóży Himalajów. Azjatyckie ludy Azji wyglądają bardzo podobnie. Mają ostrzejsze rysy, dziwnie spokojniejsze usposobienia i dużą dozę pokory wobec życia. Tak było i tu. Przez najbliższe dni mieliśmy przyjemność spotykać mnichów, ludzi gór i zachwycać się górskimi widokami. Pól ryżowych widziałem wiele. I nawet, po kolejnej azjatyckiej podróży, niezwykliśmy ich uwieczniać. Tu mogliśmy oglądać kaskady wyschniętych pół ryżowych. Zdaniem Lucy, w Birmie, nienawodnione pole ryżowe, rodzi tylko raz w roku. Birmańczyków, rolników, nie stać na technologię nawadniającą. Może dlatego ich przetwory i wytwory, są po prostu, jak to mawiamy zwyczajnie ekologiczne?
Z daleka góra Pupa wygląda, jak z prospektu Walta Disneya. Złote zwieńczenia kopuł robią niesamowite wrażenie. Góra wyrasta po prostu z niczego. Nagle pojawia się z pięknym osiadłym na niej klasztorem. Po prostu nie można była nazwać jej inaczej, niż świętą. Zaś sprawa Natów, to nieco szerszy problem. W teorii, jest ich 37. To pierwowzory ludzi, duchów, którzy zakończyli tragicznie swój żywot na ziemi. Każdy Birmańczyk oddaje cześć Natowi, który jest bliski jego środowisku lub okolicznościom, w których się znalazł. Jest przeto Nat odpowiedzialny za alkohol na przykład. Jego wizerunek, widziany jest z zawieszonymi wokół niego flaszkami alkoholu. Naty mają potężną moc. Ludzie oddają im cześć i dary, w postaci owoców, potraw i tego wszystkiego, czego Nat potrzebuje. Świat tutaj, w tej części Azji, to świat duchów. A każdy, kto ignoruje wagę jaką mają tutaj duchy, nie powinien nawet próbować zrozumieć Birmańczyków, Indonezyjczyków, Lankijczyków i wielu wielu innych mieszkańców tej części świata. Duchy są obecne w ich życiu. Każdy europejczyk, który zamieszka tu na dłużej, spotka się z nimi wcześniej, czy później. Jak choćby znajome Lucy, które jakiś wynajęły dom nieopodal miejsca, gdzie ona mieszka. Przerażone krzyczały do niej, że nie będą tu nawet chwilę dłużej. Że w tym domu ktoś im się zwyczajnie pojawia. Lucy, poprosiła w konsekwencji o pomoc mnichów i sąsiadów, którzy darami, modlitwami odczarowały to miejsce.
W konsekwencji dojechaliśmy do naszego hoteliku. Zimne górskie wieczorne powietrze dało nam się natychmiast we znaki. Wskoczyliśmy w kurtki i popędziliśmy nieco niżej coś zjeść. Skończyło się na pizzy. Co zdarza nam się arcy rzadko. Nie była to jednak zwyczajna birmańska pizza. Ta podobno jest nie zjadliwa. Pizzerię otworzył i prowadzi w Kalaw prawdziwy Włoch. Pizza i wszystko, co włoskie, z oliwką, winem i octem balsamicznym jest tu na właściwym miejscu. A i właściciel baru podchodzący do klientów z uśmiechem, pytając ich, czy smakowało i jak się czują. Tylko obsługa i „pizzermani” jacyś skośni, kłaniający się nisko przed każdym klientem. I może ogarnęli sposób pieczenia pizzy ale z angielskim wciąż im nie po drodze.
Zjadłszy, wróciliśmy do naszych przemarzniętych pokoików, choć temperatura w smartfonie, mówiła dość jasno, że odczuwalna temperatura na zewnątrz jest ok. 11 st. Zdaniem Lucy, to miała być jednak przygrywka do zimna, na które mieliśmy się przygotować jutro wieczorem w górach.