jaskinie i złota skała

12 lutego. Tego dnia żegnać przyszło nam się z naszą Lucy. Wracała bowiem do Bangkoku. My zaś pod czujnym okiem Desmonda jechaliśmy dalej. Nim jednak uściskaliśmy się, przejechaliśmy się razem ranguńskim pociągiem. Ciuchcią raczej. Chyboczącą na wszystkie strony. Godzinny okres obserwacji ludzkich postaci. Wsiadających, wysiadających, patrzących na nas z taką samą ciekawością, jak my na nich. Naprzeciw nas trzej grzeczni i rozsądni turyści z Korei południowej. Gdzieś dalej dwie maleńkie mniszki, w swoich różowiutkich habitach. Jakże kontrastowały z siedzącą tuż obok nich świecką birmańską dziewczynką – wpatrzoną głównie w ekran smartfonu. Nie patrzyły na nią. Nie zazdrościły kolorowego stroju, złocistej torebki. Patrzyły przed siebie lub na mnie. Bo ja byłem najdziwniejszym pasażerem tegoż pociągu. Generalnie, to chyba pierwszy taki azjatycki kraj, w którym spotykałem się nadzwyczaj często z nazwijmy to nieciekawą reakcją na widok mojej pokręconej osoby. Zdziwienie nazbyt często przeradzało się w salwy śmiechu i komentarze pod nosem. Nigdzie indziej dotychczas w tej części świata nie zdarzało się to tak często jak w Birmie. Już na wstępie Lucy wspominała, że to społeczeństwo bardzo zamknięte, co nie dziwi, zważywszy na najnowszą historię Birmy. Wspominała, że tutaj tzw. zjawisko „lady boj” jest wyszydzane i wyśmiewane, mimo że Tajlandia jest tak blisko i tak wielu Birmańczyków jeździ tam na saksy.

Wracając jeszcze do mniszek w Birmie, to również temat dość niezwykły. Jest ich tutaj wiele, w bardzo różnym wieku. Ich klasztory są zupełnie niezależne od tych męskich. Przestrzegają nieco innych reguł niż mnisi, nieco mniejszej ilości rygorystycznych zaleceń. Jako jałmużnę otrzymują one np. półprodukty, z których same przygotowują sobie pożywienie. Ogolone głowy i różowe szaty bardzo często rzucają się w oczy w miastach i miasteczkach. Jest ich dużo. Ładne i skromne buzie przyciągają często naszą uwagę.

Tego dnia zmierzaliśmy już bez Lucy do miasta i całej prowincji Hpa An. To miejsce przede wszystkim niezwykłych jaskiń i niezwykłego krajobrazu. To połączenie natury i Buddyzmu.

Jaskini, w skałach to często świątynie, do których namiętnie pielgrzymują wierni. Wnętrza jaskiń kryją wiekowe malunki, rzeźby, czy niezwykłej urody płaskorzeźby. Szczególnie jaskinia Bayin Nyi umieszczona w pięknej okolicy, którą podziwialiśmy niemal o zachodzie słońca zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Gdzieś w oddali modlitewny śpiew mniszek sprawił, że miejsce stało się na ten moment magiczne. Drugą jaskinią odwiedzoną tego dnia była jaskinia Kawgu, położona nad jeziorem. Jako, że wejście do świętych jaskiń również otoczone boską koniecznością braku ludzkich skarpetek, część z nich byłą dla mnie niestety niedostępna. Zwiedziłem w sumie dwie. Pierwszą – tę, o której wspominałem, z niezwykłymi XV wiecznymi płaskorzeźbami, oczywiście przedstawiającymi postacie Buddy i drugą, z wyjściem na jezioro. W podzięce, za cudowne przejście bosą stopą aż do brzegu jeziora, kupiliśmy wspólnie z najlepszą z żon, woreczek z rybkami. Tradycja dawania życia i wolności rybkom, sięga wielu wieków. Rybki pozyskiwane są z okolicznych wsi. W woreczkach wypełnionych wodą sprzedawane są pielgrzymom, by ci dawali im wolność w otchłani jeziora. Każdy bowiem pielgrzym i tak wraca drogą wodną do miejsca, skąd wchodził do jaskini. W ofierze można było uratować również żółwika. Jego cena jednak sięgała prawie 3000 „ciatów”.

Byłem mokry z wysiłku. Najlepsza z żon i Desmond asekurowali mój każdy krok schodami i korytarzami. U ujścia jaskini, moja koszula była mokrusieńka a ja szczęśliwy, że „przeszłem” i zobaczyłem światełko.

Ta jaskinia – to kolejny dzień zwiedzania Hpa An. Tego pierwszego w dwu jaskiniach naszej ekipie towarzyszyła grupka pielgrzymujących mniszek. Podróżowały trakiem po świętych miejscach w promieniu 80 km. W każdym z miejsc modliły i śpiewały swoje pieśni. A w chwilach wolnych prosiły o wspólną fotografię z naszą grupką. Na dachu swojego trucka składowały swoje poduszeczki i materace. Kilka z nich wyraźnie odstawało pod względem zamożności od innych. Miały dość eleganckie torebki między innymi. Dowiedzieliśmy się bowiem, że to taka specyficzna forma szkoły. Że część rodzin, nawet tych bogatszych oddaje swe pociechy – córeczki do takich buddyjskich szkół. Nie da się spotkać w Birmie dziewczynki, która miała by długie włosy. Wytłumaczenie jest takie, że każda trafia przynajmniej kilka dni do klasztoru. Tam golona są jej włosy. Stąd wszystkie birmańskie dziewczynki mają krótkie fryzury.

W tych dniach dojechaliśmy  jeszcze na górę Zwe Kabin Hill, skąd rozciągają się spektakularne widoki. Odwiedziliśmy Pagodę Bodhi Botahtaung i Klasztor Kyauktalone w parku Lonnani. Zajrzeliśmy także do  wioski tkackiej.

Kulminacją był zachód słońca w Pagodzie Kyauk Kalat, która stoi pośrodku jeziora wypełnionego niezliczoną ilością ryb.

Złota skała, to kolejny punkt na mapie największych i najbardziej świętych miejsc w Birmie. Dnia 14 lutego i my także ujrzeliśmy ozłoconą skałę, którą podobno przed stoczeniem się w dół przytrzymuje włos Buddy. Birmańczycy mają fioła na punkcie pozłacania sakralnych miejsc. Głaz leży niepewnie na urwisku.

Znacznie atrakcyjniejszy był jednak wjazd na górę. Specjalnie zorganizowane środki transportu, podobne do tych, którymi ułatwialiśmy sobie trekking. Te jednak wyposażone w kilka szeregów krzeseł umieszczonych na „kipie” mocnej ciężarówki. Słowo mocnej ma to swoje znaczenie. Wjazd na górę samochodem wypełnionym pielgrzymami, był rzeczywiście nie lada wyczynem. Niektórym żołądek odmawiał posłuszeństwa. Serpentyny, zakręty śmierci dawały się wszystkim we znaki. Nawet małemu mnichowi, siedzącemu za nami. W drodze powrotnej podarowałem mu zabawkowe, zrobione ręcznie z bambusa, kupione od chłopca, zabawkowe okulary. Mały mnich otrzymawszy pozwolenie na ich przyjęcie ode mnie, od dorosłego mnicha, siedzącego obok cieszył się nimi aż do momentu, gdy mały mnisi brzuszek nie wytrzymał kolejnego zakrętu. Podróż do złotej skały, w obie strony była świetną atrakcją, z niezwykłymi widokami górskich dżungli, w towarzystwie Birmańczyków. Samo miejsce dawało jedynie posmak kultu i uwielbienia miejsca, które symbolicznie kojarzono z Buddą. Od kilku lat marmurowy blichtr, przepych, złoto, kramy z najróżniejszymi rzeczami i sprawunkami, mogącymi przydać się pielgrzymom.

Kiedy wracaliśmy na dół. Do góry pędziły już kolejne ciężarówki pełne pielgrzymów, chcących pomodlić się przy złotej skale. Jechali na zachód słońca. Można jedynie przypuszczać, że wtedy to miejsce być może odznacza się klimatem duchowości i modlitw. Przy samej złotej skale, dwóch mężczyzn (bo tylko mężczyźni mogą znajdować się w bezpośredniej bliskości skały) przyklejało złote paski. Czynili to z namaszczeniem i modlitwą na ustach. W niedalekiej bliskości skały odwiedzić można było stoisko, w którym nabyć można było pojedyncze złote paski, w cenie 1000 „ciatów” każdy i złożyć w ten sposób materialną ofiarę najwyższemu Buddzie.