Kierunek Zemun. Dziś zainteresował nas zachodni brzeg stolicy Serbii. Trochę zmęczeni gwarem, najczęściej odwiedzanego przez wszystkich „placu republiki”, postanowiliśmy poszukać innego Belgradu, trochę mniej zadeptanego. Z pomocą, jeszcze dnia poprzedniego, przyszła nam Joasia, nasza ulubiona wolontariuszka, znająca Belgrad od podszewki. Rzeczona Joanna już w pierwszych słowach o tym mieście, zapytała: a byliście w Zemunie? Nieeeee, odparliśmy
Belgrad podzielony jest dwiema rzekami, Dunajem i Sawą. Obie, ogromne, przecinają się w tym mieście, a punkt ich przecięcia tutejsi nazywają „Uśće”. To bardzo symboliczny punkt w tym mieście. Belgrad generalnie uchodzi za jedno z najstarszych w Europie. Nawet najbardziej znany posąg „Wiktora zdobywcy”, patrzy dokładnie w to miejsce.
Jako, że Serbia nie ma swojego morza, ani plaż nijakich, właśnie Dunaj/Sawa są kąpieliskami, i morzem w jednym. Na obu rzekach jest 16 wysp. Większość to rezerwaty przyrody, ale są i takie, które mieszkańcy miasta traktują wybitnie wypoczynkowo. Słowem – plażing!
Nas nie interesował rzecz jasna żaden plażing. Pyszne śniadanko, było rano czasem uzgadniania, jak dojedziemy do owego Zumenu. Tam również byliśmy kierowani czymś jeszcze bardziej pożytecznym. Tylko w Zumenie bowiem wart zjeść rybkę, tak twierdzą znawcy. Nieco zmęczeni więc posiłkami z mięsa, na grillu, które oferują wszystkie restauracje na starym mieście, powiedzieliśmy basta! Czas na rybkę!
By jednak się tam dostać należało rozkminić dojazd autobusem. Całą skomplikowaną formę nabywania i posiadania biletów. Wiele zachodu, ale warto. Kilka rozmów na migi. Angielski nie jest zdecydowanie nazbyt popularnym językiem porozumiewania się w Belgradzie. Nie jest nim także język rosyjski. Dokładnie odwrotnie, niż się spodziewałem. Koniec końców, dotarliśmy autobusem numer 84, zakupując wcześniej bilet całodobowy w ilości sztuk dwa, za całe 500 dinarów, czyli niecałe 8 złotych polskich. Wysiąść należało na przystanku „Zemun Poćta”.
I popłynęliśmy. Zemun położony jest na zachodnim brzegu Sawy. Założony przez Austriaków, do 1943 roku funkcjonował jako oddzielne miasto. Do dziś zresztą tak postrzegany jest przez mieszkańców. Zemun może pochwalić się odmienną architekturą (nie uraczy się tu komunistycznych bloków), która najokazalej prezentuje się przy lokalnym rynku i głównej ulicą handlową. Najciekawsze atrakcje położone są jednak hen hen wysoko na wzgórzu, do którego prowadzi brukowana ulica. Po drodze mija się tawerny i nowocześniejsze winoteki – zwykle mieszczą się one po prostu w zwykłych domach.
Jakże cudownie było się szwędać po zupełnie innym mieście, malowniczych, cichych uliczkach. Kupić na straganie po pół kilo truskawek i czereśni i pałaszować je siedząc na ławeczce, położonej dokładnie między cerkwią, a kościołem katolickim. Potem podejść na górę pod wieżę Gardoś, powstałą w 1896 wieku i mającą upamiętnić tysiącletnie panowanie Węgrów na tym terenie. Po drodze zaglądać ludziom do obejść. Patrzeć, jak życie toczy się tu wiele wolniej niż za mostem na Dunaju. Faktem jest, że żar z nieba skutecznie odstrasza Serbów, przed jakimikolwiek niepotrzebnymi ruchami po mieście w godzinach południowych. Tylko my, spoceni jak norki, ale jednak łaknący słoneczka przemierzaliśmy całe kilometry uliczek Zemun.
Kulminacją pobytu miała być rzecz jasna restauracja rybna. Należało w tym celu znaleźć odpowiedni lokal, tuż przy brzegu, a najlepiej na barce. Wzdłuż Dunaju, a więc również przez Belgrad ciągnie się kilku dziesięciokilometrowa ścieżka rowerowa, od Węgier, aż po Bułgarię. Na odcinku belgradzkim jednak postanowiliśmy znaleźć bar rybny. Wybór padł na łajbę, na którą prowadził dość długi bezpieczny trap. Z zewnątrz dochodziły głosy i widać było ludzi. Jak się wkrótce okazało była to zapewne jedna z bardziej ulubionych knajp piwno rybnych dla tubylców. My sami, z trudem, na migi, zamówiliśmy rybę. Nie wiedząc zaś jak wytłumaczyć pojęcie „frytki”, wspomnieliśmy bezradni o pokrojonych kartoflach i smażeniu. W konsekwencji dostaliśmy i frytki i jakąś dziwną sałatkę z gotowanymi ziemniakami z cebulą… Małżonce smakowała wyśmienicie. Ja pozostałem przy frytkach. I do tego ogromny półmisek tutejszych ryb. Mało identyfikowalny, za to smaczny i rzeczywiście ogromny!
Dookoła sami Serbowie ciekawie i życzliwie na nas spoglądający. Uczta rybna stałą się faktem. Kelner, podając ogromny półmisek, był łaskaw jeszcze, za pomocą łyżki i widelca w jednej dłoni, i widelca w drugiej, wyłuskać ości z największego rybnego przedstawiciela na podanym talerzu. Patrzyliśmy w milczeniu, z jaką maestrią wyciąga fragmenty rybich kręgosłupów, sądząc zapewne, że ma przed sobą kompletnych dyletantów. Gdy wreszcie skończył, przystąpiliśmy do pałaszowania.
Obżarci, w najbardziej dosadnym słowa znaczeniu, powróciliśmy do miasta, by nieco zelżało w brzuszku. Był już wieczór, koło 20. Na ulicach zrobiło się gwarniej. Wyludniony do południa Zemun, teraz tętnił życiem. Parki, skwerki, knajpki zapełniły się w mig. Nadal jednak było przytulnie i swojsko. Do pokoju wróciliśmy, jak co dzień padnięci, nabywszy kolejny raz wielką butlę gazowanej wody, w pobliskim sklepiku. A był to nasz świąteczny dzień. 14 lat temu zadecydowaliśmy o …. wspólnym podróżowaniu 😉
Jutro znowu w miasto. Chcemy znaleźć miejsca po bombardowaniach NATO, o dźwięcznej nazwie podawanej w przewodnikach: „Nato bombing buildings”.










