wylądowaliśmy w Belgradzie…

Plan jak zwykle był prosty. Kupić bilet lotniczy, okazyjnie, byle gdzie. aby wyjechać, byle wypocząć, na kilka dni. Tym razem przypadło na stolicę Serbii – Belgrad. Nie planowaliśmy skrupulatnie ani wyjazdu, ani nawet miejsc, które chcielibyśmy tu zobaczyć. Spontan – takie fajne określenie. Wylot LOT-em z Warszawy. Przedtem podróż do stolicy i wieczorna wizyta w Teatrze Dramatycznym, na spektaklu poleconym i zarezerwowanym przez dawną koleżankę z liceum mojej siostrzyczki – Magdę. Dziś aktorkę tegoż teatru. Spektakl pt. „Pijani” i owszem dał się z siebie pośmiać i nawet zadumać chwilami. Później miły wieczór z Magdą i jej rodziną przy kawiarnianym stoliczku, zarezerwowanym wcześniej, przez naszą gospodynię.  Gadka, szmatka, wiele aktorskich twarzy witających się z Magdą i z nami przy okazji, sporo śmiechu i świetny kontakt z aktorką Teatru Dramatycznego, która mimo wszystko zachowała normalność i znakomitą otwartość na ludzi. Dzięki Magdo S. Oby trafił Ci się jakiś serial… Na przyszłość planujemy częściej znaleźć się na widowni jednej z czterech scen dramatycznego…

Powrót do naszego uroczego hosteliku na wilczej i rankiem, po śniadanku, pośmigaliśmy na Bałkany. Półtora godzinny lot, potem jakieś piętnaście minut jazdy i już byliśmy w nowym hosteliku o pięknej nazwie (nie serbskiej) „El Diablo”. Upał bardzo podobny, do tego, jaki żegnał nas w Warszawie, pokoik w hostelu równie klaustrofobiczny, tylko tak… jakbyśmy przenieśli się do Polski, w późne lata 90. Dawna stolica byłej Jugosławii walczy z czasem i zakrętami losów historii. Już kierowca odbierając nas z lotniska, dowiedziawszy się, że przyjechaliśmy z Polski, skąpą angielszczyzną westchnął tylko, że z jakiegoż to raju tu przyjechaliśmy, że Serbia biedna, że on sam w dawnych czasach był w Zakopanem. Ech – westchnął, żyło się lepiej. Serbowie, można odnieść wrażenie, chyba najgorzej wyszli na tzw. rozpadzie. Dopiero aspirują do UE, a i sami jeszcze nie radzą sobie z akceptacją wojennych grzechów własnych, co nie może nie mieć wpływu na serbskie kontakty z UE. Przemysł tego kraju w zasadzie nie dźwignął się jeszcze o czasów ostatniej wojny bałkańskiej, kiedy to bombowce NATO skutecznie niszczyły fabryki i wielkie przedsiębiorstwa. Dziś kraj ten eksportuje głównie … wino. I czeka z utęsknieniem na pieniążki z UE. A te mogą nadejść dopiero po przystąpieniu. W co nawet wspomniany kierowca nie chciał jakoś wierzyć.

Hostelik El Diablo, położony w najstarszej dzielnicy Belgradu. Wciśnięty gdzieś w kamieniczkach, będący przedsionkiem do cudnych wędrówek po starym Belgradzie, nie mógł nie urzec. Przywitał nas Iwan, przeuroczy, acz nieźle zakręcony gospodarz. Lekko jąkając się począł omawiać z nami wszystkie kwestie organizacyjne. Zaś wada wymowy, w połączeniu z akcentem, sprawiła, że oboje z Agniesią rozumieliśmy tylko pojedyncze zdania. Z całą pewnością uśmiech Iwana, pot płynący po jego twarzy, zaparowane okulary i rozwichrzona fryzura, musiały dać w konsekwencji miejscu ocenę 9,4 na bookingu. Wszyscy zgodnie chwalą atmosferę hostelu i niebywałą wręcz pomoc jego gospodarzy. Iwan kilkanaście razy powtarza, że mamy pytać, prosić i czuć się jak u siebie w domu.

Zapoznawszy się pobieżnie z mapą i nazwami miejsc, które warto zwiedzić w Belgradzie, ruszyliśmy zgubić się w mieście. A, że była to niedziela i Serbowie tłumnie oblegali wszystkie restauracyjki, knajpki i skwerki, toteż popatrzyliśmy sobie na to wszystko, co do zaoferowania ma Belgrad. Wleźliśmy do cerkwi na właśnie trwające nabożeństwo. Usiedliśmy w restauracji, z lokalnym jadłem i poprosiliśmy o coś lokalnego. Skonfundowany kelner, cichutko powiedział tylko, że cała karta to lokalne, serbskie żarełko i że mamy tylko wybrać. Coś tam więc na chybił trafił wybraliśmy. Do migdalącej się parki młodych ludzi, siedzącej obok podszedł jakich trochę cygańsko – serbski grajek ze skrzypkami. Z wyglądu mógł mieć może z 12 lat. Jak się domyśliliśmy zaproponował parce, że zagra im jakąś piosenkę, którą oni sobie wybiorą. W Polsce chłopiec zostałby przepędzony na cztery wiatry, jeszcze przez kelnerów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy młody, modnie wystrzyżony pan, odstawił na kilka minut zupę i wybrawszy piosenkę i wyśpiewał ją do swojej ukochanej, przy akompaniamencie skrzypiec. W wielu ogródkach restauracyjnych dźwięczała muzyka śpiewana na żywo, serbska muzyka. I śpiewający biesiadnicy. Znakomity obrazek. Nie dziwi więc Goran Bregovic, urodzony Serb, niedaleko, bo w Sarajewie. Miał z czego wybierać skubany. Tu wszystko jest muzyką. To pierwsze popołudnie w Belgradzie kojarzyć mi się będzie właśnie z rozśpiewanymi ludźmi i …. naszym zabieganym, ale uśmiechniętym Iwanem.

Wieczór spędziliśmy popijając kawkę i herbatkę, wysoko na tarasie naszego hostelu. Gdzieś w oddali szemrała muzyka a my dostrzegliśmy ….nagich jegomości biorących zwyczajny, wieczorny prysznic przy otwarty oknie naprzeciw.  Ciekawe, czy byli to turyści? Wróciwszy do siebie, sprawdziliśmy przed kąpielą, czy aby my sami nie stworzymy innym takiej atrakcji.