No i ruszyliśmy poza Belgrad…

A, było tak. Jeszcze w Polsce nosiliśmy się z zamiarem wybrania się gdzieś głębiej, w … Serbię. Nasi gospodarze oferowali wycieczkę, zwaną winną. Z tej zaś my nie do końca zadowoleni bylibyśmy. Owszem, gospodarka Serbii na winie stoi, a i leje się ono tu strumieniami, wszędzie. Ale to nie powód, by jechać szlakiem najwytrwalszych degustatorów tegoż trunku.

Wkrótce okazało się, że wycieczka będzie bardzo kameralna. My oboje, Nikola za kierownicą i Dragan jako przewodnik – mówiący i pocący się.

Decyzja zapadła. Jedziemy! Kole dziesiątej, po śniadanku czekała na nas już „wypasiona” i „dorosła” Astra. Wysprzątana i porządna jak sam Nikola. Zorganizowany, biegły finansista. Obok niego zasiadł już nieźle spocony Dragan. Dragan, to spory gość, ze sporą nadwagą, dowcipny, inteligentny, nie cierpiący upałów, podający jako swoje wymarzone miejsce na urlop – Islandię w listopadzie…

Pierwszym przystankiem był monastyr Kusedol, którego punktem centralnym miał być stary gderliwy i uszczypliwy zakonnik. Zawsze, gdy odwiedzają ten klasztor z jakimiś turystami, podobno pyta, a skąd dzisiaj przywieźliście ludzi. Kiedyś zdarzyło im się odpowiedzieć raz, że ktoś był z Hiszpanii. Zakonnik ponoć tupnął ze złości, splunął i rzekł: przeklęty katoliki, a gdy Hiszpan poprosił o przetłumaczenie na angielski, Dragan miał powiedzieć, że wita Was serdecznie, spluwając na złe moce…

O nas również zapytał. A usłyszawszy, że z Polski, odrzekł: A, to dobrzy ludzie. Choć sami Polacy, mimo, że mili ludzie Draganowi kojarzą się z jednym… Nieopodal hotelu na placu, mieszka podobno Michał z Polski, wiecznie zaprawiony…

Czynny klasztor z zakonnikami, jakich podobno 17 w okolicy. Cichy, schludny, bez żadnych aspiracji na czynienie biznesu z odwiedzin w nim. Znakomicie zachowane freski, z 18 wieku. Te maleńkie cerkwie, gdzieś poza miastem, mają w sobie coś niezwykłego.

Drugim z kolei był kolejny – „Velika Remeta”.  Równie piękny, lecz kompletnie odrestaurowany. Z freskami zupełnie nowoczesnymi.

Ciekawostką związaną z tymi i wieloma okolicznym klasztorami, jest fakt, że wszystkie one z daleka wyglądają jak katolickie. Posiadają typową katolicką wieżę z krzyżem. Taki był bowiem wymóg ich istnienia i bezpieczeństwa w czasach monarchii austrowęgierskiej.

Prosto z klasztornej kontemplacji pojechaliśmy do miasta o zachęcającej już samej nazwie: Sremski Karlovci lub Karłowice, miasto w autonomicznej prowincji Wojwodina w Serbii. Położone na prawym brzegu Dunaju, między Belgradem i Nowym Sadem. Liczba mieszkańców: 8,839. Cudowne, senne miasteczko, z ciekawą austrowęgierską architekturą. Cichutkie, żyjące swoim wolnym życiem. Przypominające nam wiele takich, które spotykaliśmy zapuszczając się na Słowację. Miasto słynie jednak z dwóch rzeczy. Po pierwsze, ma jedną z najlepszych szkół średnich w kraju. Najbardziej elitarna szkoła w okolicy, szczycąca się, że wśród swoich absolwentów są najwybitniejsi Serbowie ostatnich dekad. Dostać się doń, to nie tylko sława murowana, ale i konieczność posiadania zamożnych rodziców i co ważne, zdanie bardzo trudnego egzaminu.

Miasto słynie również z innego produktu, mianowicie wina. Niejaki profesor Jovana Żivanowic, żyjący tu na przełomie XIX i XX w. To pan, który zapoczątkował w tym rejonie produkcję wina i miodu. Byliśmy w muzeum jego, pszczoły i wina. Oba specjały traktowane są w regionie arcy poważnie, za co chętnie obdarowują swoich opiekunów. O każdym z nich przewodniczka opowiadała nam z prawdziwym zapałem. I na koniec wszystkiego skosztowaliśmy – wina i miodu. Swym smakiem najbardziej oszołomił nas jednak miód, który degustowaliśmy. Jego smaku nie da się z niczym innym porównać. Nie spodziewaliśmy się, że miód może tak smakować. Nabyliśmy kilka maleńkich słoiczków na spróbowanie do Polski. Mimo, że tak mało natarczywej reklamy produktu nie spotkaliśmy nigdzie. Nawet przez moment nie czuliśmy się zobligowani by coś kupić z pobliskim sklepiku. Mimo to sami pobiegliśmy po miodzik. Pośród szumu drzew i cykania cykad, kosztowaliśmy kolejne wina, dowiedzieliśmy się, że Titanic poszedł na dno razem z tym winem. I że jakiś czas temu odwiedził to miejsce sam książę Karol z małżonką. Byliśmy więc dopiero drudzy… pech

Podczas postojów, kawek, i lemoniad, coraz żywiej dyskutowaliśmy z naszymi gospodarzami. Te rozmowy były równie cenne, jak miejsca, które zwiedzaliśmy. Dwaj Serbowie, o najprawdopodobniej odmiennych skłonnościach seksualnych, streścili nam całą Serbię, opowiadając o sobie, o swoim hoteliku, o gościach i wolontariuszach, jakich przyjmują. Naśmialiśmy się nieźle. A kiedy Nikola przyznał nam w sekrecie, że jest pół Bośniakiem, Dragan natychmiast odparł: to znaczy, że jesteś pół człowiekiem i pół Bośniakiem… prawie pękaliśmy ze śmiechu. Opowiadali też przejęci o swoim ukochanym Kosowie, za który zostali zbombardowani przez Amerykanów, których notabene nie darzy się w Serbii żadną sympatią. Mówili, czy zgodzilibyśmy się, gdyby nam nagle zabrano Kraków…(??)  Tym dla Serbów pozostaje Kosowo – kolebką serbskości, które teraz przywłaszczyli sobie Albańczycy. Trudna to historia, nie ma w niej jednoznacznej ani bieli, ani czerni. Jest za to wiele odcieni szarości. Oni sami nie do końca są w stanie zrozumieć, jak mogło dojść do tak okrutnej wojny. Z lubością, graniczącą z orgazmem, obaj wykształceni czterdziestolatkowie, wspominają czasy Jugosławii. Jak cudnie żyło im się w tamtych czasach, jak pięknie i łatwo. A jakie dziś ogromne problemy ekonomiczne mają niemal wszystkie kraje, które składały się na wielką Jugosławię. Niegdyś kwitnące przepychem Sarajewo, dziś zmaga się z bezrobociem, wśród młodych ludzi sięgających 70 proc. Po wielkości i olimpijskich obiektach pozostały jedynie gruzy. Aż przykro patrzeć – twierdzą. Oni nie byli w stanie odwiedzić tego miasta.

Na tych i temu podobnych gadkach spędziliśmy całe godziny, siedząc na fortach w Nowym Sadzie, który także odwiedziliśmy. Tu zjedliśmy pokaźny, a jakże mięsny obiad, odwiedziliśmy jakąś galerię malarską , po czym posnuliśmy się po centrum miasta, by wreszcie z góry z fortów, objąć wzrokiem całe miasto i przepływający przezeń Dunaj.

Znakomity, urodzinowy dzień mojej Agniesi zakończył się powrotem do hostelu, prawie przed 11. Oczywiście lodami, w pobliskiej kawiarence i czymś ta kształt nostalgii, że żegnamy się jutro z Serbią i Bałkanami. Wystarczyło 5 dni, byśmy zadecydowali, że warto tu wrócić…