Tak też się stało w poniedziałkowy poranek. Nasz hostelik proponuje swym gościom, śniadanka w pobliskiej knajpce o ślicznej nazwie „Jedno mesto”. Znakomity lokal, polecany przez „Tripadvisora”. Obudziwszy się, pobiegliśmy dwie przecznice dalej i usiedliśmy przy stoliczku, na świeżym powietrzu, pod ogromnym orzechowcem. Zaproponowano nam wybór jednego z ośmiu zestawów śniadaniowych. A co znaczy śniadanie po serbsku, domyśleć się może ten, kto choć raz otarł się o kulturę śniadaniową w tej części Europy. Nam, natychmiast przypomniało się śniadanie w Tbilisi. Śniadanie z deserem. Tu podobnie. Jeszcze wczoraj, przy wejściu, nasz gospodarz Iwanek zapytał, czy jemy mięso. Tak, odparliśmy. A on odetchnął z ulgą. Wieczorem wracając, z kolacji napomknąłem małżonce, że przez miesiąc ne jemy tyle mięsa, ile tutaj przez 5 dni. Rzeczywiście, trudno znaleźć lokal serwujący cokolwiek innego.
Śniadanie, to bodaj najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Najobfitszy, mocno celebrowany. Z piwem, winem, kawą, czymś na słodko. Długo szukać, czegoś warzywnego, lub płatków na mleku, podawanych ba serbskie śniadanie.
Spożywczy błogie śniadanko, cudownie nie licząc się z czasem i kaloriami, odpoczywaliśmy. Delektując się za to słoneczkiem i widokiem budzącego się po niedzieli Belgradu, i możliwością po śniadanku pójścia gdziekolwiek zechcemy, zaczęliśmy spokojny poniedziałek. Ktoś zresztą szybko uświadomił nas, że tu nie ma pośpiechu. Tu życie zaczyna się od popołudnia, kiedy słonko już słabiej przygrzewa. A przygrzewa, przekonaliśmy się o tym niebawem.
Wróciwszy do siebie poznaliśmy kolejnego i jeszcze kolejnego z naszych gospodarzy. Roztrzepany Iwan, został w poniedziałek zastąpiony, przez roztropnego i stonowanego Nikolę, dzisiaj towarzyszył mu również Dragan. Podczas rozmowy okazało się, że są oni właścicielami tegoż przybytku. Jeden rzucił robotę finansisty, drugi – etat „PR-owca”. I tak oto stworzyli coś własnego, co trwa od pięciu lat, zyskuje znakomite opinie wśród klientów i nie wygląda na to, by miało być gorzej. Trudno zastać ich nie rozmawiających z gośćmi. Śmiejących się, dyskutujących. Gdy jeden pucuje pokoiki, dla nowych gości, drugi gaworzy na tarasiku, przy papierosku, z kimś, kto chciał właśnie sobie pogadać.
A my nieco po południu pospieszyliśmy na… forty. Kalemegdan, tak jest tu nazywany, to fortyfikacje w Belgradzie wybudowane za czasów celtyckich, a następnie za czasów rzymskich znane pod nazwą Singidunum. Zabudowania znajdujące się na wzgórzu wysokości około 125 merów współcześnie pochodzą głównie z XVII wieku. Znajdują się tam również antyczne wykopaliska i katakumby rzymskie. Ślady rzymskich budowli to np. stara studnia rzymska (35 m głęb., 3,4 m szer.), odbudowana w 1731 r. przez Austriaków. Są tam również cerkwie, bramy historyczne, grobowce tureckie, a także muzeum wojskowe oraz ogród zoologiczny. Twierdza znajduje się w dzielnicy Stare Miasto i jest jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych miasta. Z twierdzy roztacza się panorama na ujście rzeki Sawy do Dunaju. Znajduje się tam również rozległy park będący miejscem spotkań, spacerów i odpoczynku.
Daliśmy sobie spory wycisk przemierzając mury i fortyfikacje w palącym, południowym słońcu. Ale było warto. To rzeczywiście ozdoba Belgradu. Zajrzeliśmy tu także o zmroku. Jeszcze piękniej…
Nim wróciliśmy z fortów, zajrzeliśmy do lodziarni, pogapiliśmy się na ludzi, popijając kawkę i mrożoną herbatkę. Staraliśmy się przyjrzeć się temu miastu. Poznać, rozpracować tych ludzi. Zobaczyć, czy są szczęśliwi. Zdecydowanie na każdym kroku można odczuć ich słowiańskość. Są nietuzinkowi. Jeszcze z czasów głębokiej komuny pamiętam, że Jugosławia była zupełni inna, niż pozostałe „demoludy”. I tak pozostało. Na każdym kroku zobaczyć można, tę słowiańską „niepokorę”, coś co robi się na przekór, aby być nie banalnym, wyróżniać się z tłumu.
Gdy wreszcie dobiliśmy do hostelu, czekała nas niespodzianka. Usłyszeliśmy miłą polską mowę. Joasia, przyjechała z Warszawy i jak to ujęła – jest wolontariuszem. Jej wolontariat jest dość szczególny. Od 9 miesięcy jeździ po świecie i pracuje w hotelach i hostelach, takich jak ten, za wyżywienie i nocleg. W ten sposób poznała już całe Bałkany, była w Maroko i jak twierdzi, na tym nie koniec. W tym hosteliku był jakiś czas temu gościem i zwyczajnie nie wyobrażała sobie zamieszkać w Serbii, w nazwanym przez siebie systemie wolontariatu, gdzie indziej. Właściciele „El Diablo” przyjęli ją więc z otwartymi ramionami na 3 tygodnie. Dla nas, na ten czas będzie, mamy nadzieję świetnym znawcą Belgradu, który jak twierdzi zwiedziła „z buta”. Trochę, zakręcona, trochę poszukująca odpowiedzi na ważne pytania swojego życia. Jak sama twierdzi uciekła od pracy w telewizji i sama nie wie, kiedy zechce gdzieś zapuścić korzenie.
Wieczór to znowu marsz ku fortom, już nie w takim upale. Potem kolacja. I nie da się nie opowiedzieć gwar i znowu muzyka. Dzisiaj zjedliśmy w pobliskiej, „wypasionej” restauracji. Obiad, dla dwóch osób, to koszt ok. 2400 serbskich dinarów, co w przeliczeniu, jakieś 75 zł. Na tej ulicy, temu podobnych knajp było co najmniej z 5. Wszędzie stoliki pod gołym niebem, i do czego zmierzam – towarzyszące klientom kapele. Zespoły na ogół 5 osobowe . Gitara, akordeon, bas, często fagot. Znakomicie to wygląda. Podchodzą do stolika i śpiewają razem z gośćmi swoje piosenki. Dostając w zamian jakieś napiwki. Nikt nie protestuje, wszyscy się świetnie bawią. Śmieszy tylko zwielokrotniony efekt stereo, gdyż każdy z zespołów – naprawdę świetnie grających – gra coś zupełnie innego. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Nam udało się rozpoznać tylko jeden utwór, znany z Bregivicia, w kilku różnych wersjach, a oryginalnie nosi tytuł zdaje się „ederlezi”.
Do pokoiku wróciliśmy koło 23. Padnięci, połknęliśmy rapacholin!














