Dolecieliśmy i spędziliśmy już pierwszą noc i dzień w Barcelonie.
Po ponad dwugodzinnym locie, podczas którego poznaliśmy Polkę, mieszkającą od ośmiu miesięcy w Hiszpanii. Ja uwsteczniałem się, zaś małżonka czytała mądre artykuły w obcasach o uchodźcach. Owa Pani znieczuliwszy się dwiema buteleczkami wina, z pokładowego serwisu (plus paczuszka orzeszków do każdej), jeszcze podczas lotu miała „spokojne oczy”, spotkała nas jeszcze później tuż przy wyjściu z lotniska, z pytaniem i słodkim uśmiechem na twarzy – czy nie wiemy, gdzie tu są bagaże? Jej spokój plus pytanie, które zadała wykluczały się wzajemnie i oboje zbaranieliśmy. Jeszcze na lotnisku w Gdańsku spotkaliśmy ciekawego człowieczka, spod Kościerzyny, który zapewne również pierwszy raz w życiu udał się w podróż. Tenże pan, już z nieco większym „wkurwem” również poszukiwał swojego bagażu.
Gdy dotarliśmy, do naszego pensjonatu o nazwie „Pensio Cerdanya”, okazało się, że nieco klaustrofobiczny pensjonacik, jest świetnie położony. Kilka przecznic od największych hitów tego miasta. I to jest jego największy atut, któremu internauci na bookingu przyznali sporą notę. Czysto miło, schludnie, cicho i wielkie lustro naprzeciwko łóżka, tworzące tzw. przestrzeń.
Następnego dnia rano, jak zawsze, obudziliśmy się z myślą, cóż dzisiaj? Już myślałem, że wyszliśmy z wprawy, z naszej rodzinnej, genialnej improwizacji i poznawania nowych miejsc metodą „na dotyk”, intuicyjnie. Uwielbiamy z żoną od dawna gubić się w miastach i miasteczkach. Dziś jednak poważnie zaniepokoiłem się słysząc z jej ust: – wrócimy pewnie taksówką!
– Uff – pomyślałem, starzejemy się, trzeba będzie nam jutro wsiąść do barcelońskiego turystycznego autobusu, którym podróżują głównie Niemcy i Japończycy (ci pierwsi czasem z psami). Ale niepewność trwała tylko chwilkę. Po rozgrzewce wróciliśmy do formy. Po kilku pętelkach trafiliśmy do pierwszej napotkanej świątyni, od razu jak się okazało katedry – La Seu, górującej wielkością nad miastem. Katedry z biegającymi gęsiami w środku, od św. Eulalii (patronki miasta). Piękna, monumentalna, gotycka budowla. Za trzy Euro od głowy wspięliśmy się na jej „dachy”, a że było południe, odczucia były niezwykłe, cudowne, niebieskie niebo i wszystkie wieże kościelne jak okiem sięgnąć w Barcelonie, każda na swój sposób, oznajmiała nam południe.
Potem było już z górki, zeszliśmy na dół i zapuściliśmy się w uliczki starej gotyckiej Barcelony. Aż szkoda było stamtąd wychodzić. Obiecujemy, że wrócimy tam jeszcze podczas naszej wycieczki. Piękno starych gotyckich przestrzeni, wąskich pustych uliczek, było czymś niezwykłym tego pierwszego dnia. Połaziliśmy też brzegiem Morza. Podziwialiśmy jachty i żaglowce spacerując po molo, gdy nagle głos z megafonów oświadcza turystom, że coś stanie się za pięć minut, za co serdecznie przepraszają. Zawyły syreny i nagle molo się rozstąpiło, po to, by mogły przepłynąć łodzie masztowe. Widok urokliwy i niezwykły.
Muzeum Picassa, to punkt obowiązkowy dla tych, którzy chcą się choćby otrzeć o wielką kulturę. Za czternaście Euro (ja zero, małżonka czternaście) utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie rozumiemy wyboru artystycznego wielkiego Katalończyka. Swój realistyczny warsztat zamienił na … właśnie na co…??? Nogi, kręgosłup i wszystko razem mówiło – usiądź, pokontempluj, może coś zrozumiesz… Może kiedyś?
Potem coś przekąsiliśmy – małe tapas plus po dwa piwka i koło dwudziestej, podążając za jedną z wielu map, wróciliśmy do pensjonatu.
Dzień drugi, pod znakiem Gaudiego i na koniec dnia flamenco, przy lampce wina.
Ale po kolei. Ranek, równie słoneczny przywitał nas koło 9.30. Jakieś śniadanko, z produktów polskich, typu serek i pasztet i koncepcje, co na siebie włożyć, a co zabrać do plecaka. Dylemat o tyle ważny, że poprzedniego dnia, mimo słoneczka za oknem, namawiałem moją małżonkę na sandałki. Okazało się, że musiałem je nosić w plecaku cały dzień, bo wiatr od Morza niósł taki tam chłodek.
Dziś więc sandałów nie braliśmy, za to kilka dodatkowych bluz i bluzek, postanowiłem nosić w plecaku. Bez potrzeby! Już za rogiem okazało się, że słoneczko niby to samo, lecz dziś grzeje jakby znacznie mocniej. Moja gęba stała się za to trochę bardziej hiszpańska.
Pierwszym i najważniejszym punktem dnia miała być bazylika Sagrada Familia. Punkt – wizytówka wszystkich odwiedzających Barcelonę. Myśmy, jako żem kulawy, weszli bez kolejki i za 0 Euro (słownie zero). Kolejka wiła się dobrych kilkadziesiąt metrów, stanie więc na kilkadziesiąt minut. Świątynia przytłacza swą oryginalnością, pomysłowością i wielkością. Drugiej takiej bazyliki chyba nie ma na całym świecie. Antonio Gaudi, hiszpański, kataloński wizjoner, architekt poszedł na całość, ledwie zaczął jej budową. Nadal górują nad nią dźwigi, w środku słychać prace budowlane. Gwarantuję, że za lat kilka, to …. kolejny cud świata. Każdy element wnętrza, czy fasady krzyczy swoim jestestwem. Tu nie ma niczego niepotrzebnego. Wszystko jest zgrane, nawet słoneczko świeci w te ornamenty, które wybrał mistrz Gaudi. A, że znowu trafiliśmy na południe i hejnał z wieży…, zamiast tego posłuchaliśmy modlitwy i Ave Maria. Oboje mieliśmy gęsią skórkę, choć nie jesteśmy specjalnie religijni. Gaudi, człowiek głębokiej wiary, tworzył konstrukcje, których inspiracją jest natura: liście, drzewa, kwiaty, muszle… To niezwykle; filary ściany, dachy nie są poziome i pionowe, są „obłe”, tak jakby miały być częścią natury. W bazylice można spędzić godziny, podziwiając każdy ornament, każdą płaszczyznę, myśmy jednak podążyli drogą Gaudiego. Zwiedziliśmy park, jego muzeum. Wszędzie tam dojechaliśmy… metrem.
To również nowe wyzwanie dla nas wieśniaków, którzy znają co najwyżej metro warszawskie. Ogarnęliśmy, kupiliśmy bilecik T-10 i powolutku wszystko stawało się jasne. W metrze zaś cały przekrój Hiszpanów – Katalończyków, starzy, młodzi, mądrzy, mniej mądrzy. Twarze z filmów Almodowara. Siedzisz, patrzysz głęboko w oczy i myślisz, kim jest ów pan, pani, co robi. To ty jesteś obiektem. Nie dość, że kulawy, jeszcze „biały”. Prawie natychmiast ustępują miejsca. Temperamentni południowcy, mówią tylko po hiszpańsku. Gdy chcesz zapytać, którędy do metra, mówisz po prostu „metro”. Oni zaś po hiszpańsku, pokazują i mówią, w prawo, w lewo, prosto.
Park Guella, to park tak bardzo zbliżony swym pomysłem do temperamentu Gaudiego. Góruje nad miastem, piękne widoki, malownicze zaułki, gdzie artyści snują swą opowieść. Muzycy korzystają z niewiarygodnej akustyki. Można się zasłuchać. Każdy gatunek dozwolony. Muzyka, zieleń, palmy i kaktusy i słoneczko… to dawało nam siłę, by wejść i zejść z parku. Po drodze oczywiście dom – muzeum Gaudiego i moim zdaniem przereklamowany jego „dar” dla miasta – park i kilka budowli poniżej. Zmęczeni, acz pełni wrażeń zeszliśmy z parkowego wierzchołka Barcelony i metrem dojechaliśmy do naszego lokum. Chwila odpoczynku, mały prysznic i znowu metrem na … koncert Flamenco, który zarezerwowaliśmy jeszcze wczoraj. Wiemy, wiemy, że Katalonia i Barcelona, to nie flamenco, to inna muzyka to Jordi Savall nade wszystko. Ale wynaleźliśmy mały kameralny koncercik, dla kilkudziesięciu osób. I, powiem wam, było warto!! Nie było strojów i tych wszystkich gadżetów, które kojarzyły mi się z tym właśnie. Zamiast tego Pan z brzuszkiem, który zatańczył tak, że brawa, brawa, brawa. Kilku muzyków i tancerka. Flamenco, to filozofia, to energia, to rytm. To muzycy, to klaskanie. Nigdy dotąd z tak bliska nie widziałem potu i iskry w oczach, artystów flamenco na scenie. Moja małżonka oceniła, że gdyby każdego z nich z osobna spotkała w metrze, nie wpadłaby na to, że razem tworzą coś takiego.
A na koniec powrót do „domku”, po drodze małe zakupy: dobre wino, oliwki, hiszpańskie chorizo i bagietka. Do jutra!
Jak bardzo FC Barcelona może różnić się w każdym wymiarze od Realu Madryt, domyślić się może ten kto spędził tu choć moment, mowa o Barcelonie. Zobaczył na przykład wiele wywieszonych katalońskich flag w oknach domów i mieszkań. To zapewne pozostałość po referendum, kiedy Katalończycy tak jednoznacznie opowiedzieli się za aneksją od Hiszpanii. Upewniliśmy się w tym jeszcze, dzisiejszego wieczoru. Namówieni przez właściciela naszego pensjonatu, by w sobotę około 18. udać się przed katedrę, poszliśmy. Będzie tam muzyka i taniec typowo kataloński – oznajmił nam. Jako, że oboje z małżonką lubimy muzykę tzw. etniczną, nastawiliśmy się na ludowe tańce i podskoki – typu „Mazowsze a’la Śląsk”. Ku naszemu zdziwieniu, gdy dotarliśmy do katedry, ujrzeliśmy spory tłum seniorów katalońskich. Pląsali oni sobie na placu, w wielu kilkuosobowych kółeczkach. Towarzyszyła im miejska orkiestra rytmiczna, głównie dęta. Wykonywali w grupach, z wolna dość automatyczne pląsy, bardzo zaangażowani i co najważniejsze, świetnie się bawiący. Po każdej serii tańców, rozmawiali ze sobą, śmiali się i gotowali się do kolejnych kroków tanecznych. Widok cudny! Na sporym placu, pląsające kółeczka, otoczone były grupką bądź to turystów, którzy byli w mniejszości (bo to raczej nudne), bądź to jeszcze starszymi seniorami, którzy zapewne przed laty pląsali podobnie, a teraz po prostu zdrowie im nie pozwoliło. Bili brawo, cieszyli i witali się ze wszystkimi dookoła. Scenka, gdy do pani na wózku, prowadzonym przez opiekunkę, podchodzą „tancerze” i witają się z nią, dotykają, przytulają był niezwykła. Cudowne było również to, że kilka kółeczek tworzyli ludzie zupełnie młodzi. Ich taniec był oczywiście lżejszy, dynamiczniejszy i żwawszy. Chodziło jednak o to samo. O trwanie w tradycji, katalońskiej tradycji. Taniec nosi nazwę „sardana” i symbolizuję solidarność, jedność i dumę Katalończyków. To był „gwóźdź wieczoru”. Acha, należy dodać jeszcze, że żona stała się „wspólniczką – fundatorką”. Namówiona przez „babcie”, wrzuciła „coś” do koszyka i dostała znaczek.
Wcześniej, po śniadanku, postanowiliśmy wybrać się jednak wyżej. Gdy byliśmy w okolicy portu, dostrzegliśmy wagoniki kolejki linowej, które prowadziły ponad morzem, gdzieś wyżej… Później okazało się, że wjechaliśmy na Wzgórze Montjuic. Nim tam jednak dojechaliśmy, odstaliśmy w sporej kolejce, najpierw do kasy, by kupić bilety, potem do windy, by wjechać na wieżę „ajfla”, skąd odjeżdżała kolejka – wagonik, żywcem wyjęty z XIX wieku. Cały ten czas zastanawialiśmy się, czy warto. Mgła dziś skrywała słoneczko i baliśmy się, że wycieczka, może okazać się mało widowiskowa. Błąd! Gdy wreszcie, po niemal godzinie, dostaliśmy się na wzgórze, poczytaliśmy w przewodniku, że tam właśnie w roku 1992 odbywała się olimpiada. Stadion olimpijski i inne jego obiekty powstały właśnie tam. Majestatyczne budowle, jakże inne od tych, które serwuje nam XXI wiek. Miło było widzieć to wszystko, i jeszcze coś ponad to. Niesamowity widok z tarasów muzeum sztuki katalońskiej, rozpościerający się na całą Barcelonę. Pan B., w swej łaskawości, „schował” na chwilę mgłę i pokazał nam te widoki. Dech zapierały.
Poszwędaliśmy się tam jeszcze trochę, wkurzeni, że wjechaliśmy tak późno, bo przynajmniej jednej rzeczy nie zdążyliśmy zobaczyć (powód by wrócić do Barcelony?)…
Zjechaliśmy i zgłodnieliśmy. Idąc brzegiem, przyczailiśmy się oczywiście na knajpy z owocami morza. Tak też uczyniliśmy. Zjedliśmy „paelę” z owocami morza, popiwszy ją sangrią… W Polsce sangria kojarzy się ze słodkim, tandetnym winem. Tu jest napojem powszednim do posiłków i wcale nie jest tandetna. Małżonka wmówiła mi bowiem, że paela jest przysmakiem narodowym… z ryżu. I, że muszę to zjeść. Tłumaczę kobiecie, że ryż jadam w Azji i tylko w Azji. Nic nie pomogło. Paelę podano z owocami morza, na dwie osoby. Pyszne!
Szczęśliwi, najedzeni ruszyliśmy, na tańce opisane wcześniej. A potem… Będąc w Barcelonie wypada odwiedzić ulicę „La Rambla”. Coś niezwykle … męczącego. Przepych, bogactwo i mnóstwo Hiszpanów, którzy przyjechali „pochodzić po Rambli”. Uciekliśmy czem prędzej do naszych gotyckich uliczek. Tu spokojniej i normalniej.
Wieczorem znowu przy kolacji zakupionej w pobliskim markecie. Pieczywko i jakaś wędlina plus winko.
Jutro dzień ostatni!
Wtorek, drugi dzień od powrotu do domu.
Niedziela w Barcelonie upłynęła leniwie. Myślami niestety byliśmy już w samolocie. Wylot z Barcelony mieliśmy o 20.50, zaś pokój w pensjonacie musieliśmy zostawić do 11.30. Śniadanie, katalońsko – polskie; resztki pasztetów polskich + chorizo. Potem przenosiny z bagażami do tajemniczo oznaczonych, literkami BCN, szafek na korytarzu. Wybraliśmy tę ostatnią. Moja „wszystko-szybko- kumająca” małżonka, powiedziała: – przecież to skrót od Barcelona. Takie to oczywiste!
Jeszcze przy śniadaniu gorące dyskusje przy kęsach chorizo, dokąd dziś, pieszo czym metrem… Byle tylko nie za dużo chodzić. Stopy odmawiały nieco posłuszeństwa, niektórym łydki, niektórym całe półtorej nogi. Stadion Camp nou, czy cud barcelońskiej architektury artystycznej Palau de la Música Catalana, pałac muzyki katalońskiej. Postanowiliśmy na pałac. Wczesnym popołudniem, widząc w metrze tabuny ludzi w koszulkach w barwach swojej „dumy”, stwierdziliśmy, że wybraliśmy znakomicie. Na stadion nie mielibyśmy szans wejść nawet na chwilę. W niedzielę, 8. Listopada, FC Barcelona , rozgrywała mecz w Primera División, z Villareal, wygranym z resztą przez gospodarzy 3:0.
Pałac muzyki był strzałem w dziesiątkę. Punkt o 13. z Katalończykiem – przewodnikiem, posłuchaliśmy, zobaczyliśmy perłę Barcelony. Wspólnie uznaliśmy, że był to nie dość, że najlepiej mówiący po angielsku przewodnik, jakiego spotkaliśmy, to jeszcze sam pałac – oczarował. Oczarował, przepychem, architekturą, czy wreszcie akustyką. Mieliśmy możność posłuchania kilku dźwięków toccaty na organy J.S. Bacha. Spryt, pomysł i kunszt budowniczych pałacu był ogromny. Musieli oni bowiem upchnąć swą budowlę w centrum. A ścisłe centrum „barigotiku” jest już tak upchane gotyckimi kamieniczkami, że trudno wyobrazić sobie, by cokolwiek nowego mogło tu stanąć. A jednak. W dwa lata ukończono budowę jednej z najbardziej znanych scen muzycznych Europy, czy nawet świata. Jeszcze w poczekalni, z dziką zazdrością patrzyliśmy na plakaty artystów, jakich miała wkrótce gościć ta scena. Same znakomitości, a wśród nich „gospodarz” zapewne tej sceny, sam J. Savall, który nie zawita w tym roku do Gdańska niestety.
Po wizycie w pałacu, oboje postanowiliśmy ze „sprytnie-orientującą-się-w-metrze” małżonką odwiedzić zabytkowy szpital św. Pawła w Barcelonie (L’Hospital de la Santa Creu i Sant Pau). A że zostało nam jeszcze kilka przejazdów biletowych metrem, ruszyliśmy. Tam jednak, po dobrych kilku minutach okazało się, że na generalne zwiedzanie okazało się za późno. Podziwialiśmy jedynie front zabytkowego budynku zza bramy i po raz kolejny kunszt mistrza Gaudiego rzucał na kolana.
Powrót do centrum, mała przekąska – tapas, pyszny i znakomity pomysł Katalończyków na tanią i szybką degustację swej bogatej kuchni. Jedna miseczka – kilka euro. Kilka miseczek i cała różnorodność smaków. Do tego dzban z sangrią, z wetkniętą doń, po raz kolejny, sfatygowaną drewnianą łychą, która miała pełnić rolę cedzaka, by do zgrabnych kieliszków nie wpadały owoce i bryłki lodu, które wpadając, mogłyby zapaskudzić nie tylko wykrochmalone obrusy bądź, co bądź czerwonym winem. Podczas jedzenia na cały regulator rozbrzmiewał telewizor. To przecież „duma” ogrywała zespół z piątego miejsca tabeli Primera División. A i na ulicach proporcje między Katalończykami a turystami zmieniły się dość diametralnie. Ci pierwsi na stadionie lub przed ekranami kibicowali swojej dumie.
Ostatni powrót metrem na naszą stację „Girona”, plecaki, walizki w dłoń i na ulicę łapać taksówkę. To nie było nazbyt trudne. Chwilę później byliśmy już w taksówce. Jeszcze tylko nieoczekiwana dopłata za bagaż, która doprowadziła „ekspertkę od poruszania się barcelońskim metrem” do czerwoności. To polscy pracownicy obsługi Wizzair, w Gdańsku byli mniej upierdliwi. Katalońskie dziewczęta, z uroczym, rozbrajającym uśmiechem zażądały 40 Euro, albo … no właśnie co?? A tak polubiłem Katalończyków 😦
Jeszcze tej nocy oboje z „ekspertem od podziemnej komunikacji w Barcelonie” – krócej małżonką rozmawialiśmy. Zapytała, co zapamiętam z naszej wycieczki?
– Katalońskość, Gaudiego, pałac muzyki i kult piłkarski.
– A ty – odwróciłem pytanie – Tapas, Gaudiego i „barcigotic”.





















